Jeśli mamy mieć do wyboru Niceę albo śmierć, wybierzmy życie
Zacznijmy kalkulować na zimno - na rozpoczynającej się w Rzymie konferencji międzyrządowej powinniśmy zdawać sobie sprawę, że nie mamy większych szans na osiągnięcie wszystkiego, a z podejściem: "Nicea albo śmierć", możemy najwyżej zerwać konferencję i zablokować - prawdopodobnie raz na zawsze - sprawne funkcjonowanie Unii Europejskiej, do której z takim trudem udało nam się dostać. Wybierzmy życie, na które w obecnych europejskich warunkach może być nas stać!
Przystępowaliśmy do unii po to, by europeizować Polskę, a nie po to, by polonizować Europę. Musi dotrzeć do naszej świadomości, że nie przygotowuje się zamachu na Polskę, na nasze prawa i suwerenność. Mechanizmy zaproponowane przez konwent Valéry'ego Giscarda d'Estaing, jednomyślnie przyjęte przez przedstawicieli 25 państw, nie mają na celu upokorzenia RP czy jakiegoś innego kraju, lecz są efektem dążenia do usprawnienia działania unii.
Skuteczne biuro polityczne
Analiza unijnych mechanizmów pozwala dostrzec, że podstawą sukcesu unii był... brak wewnętrznej demokracji. To paradoks, ale istotne decyzje podejmowało 15 członków Rady Europejskiej, czyli szefowie rządów i państw UE. Ten rodzaj "biura politycznego" unii nie był przez nikogo kontrolowany. Rada Europejska mogła podejmować decyzje (jednomyślnie) i były one od razu realizowane, bez konieczności ich zatwierdzania przez kolejne szczeble władzy.
Po Maastricht podjęto próbę rozszerzenia bazy społecznej Rady Europejskiej i kilka jej decyzji poddano ocenie referendów narodowych. Referenda - poza tym że kosztowały krocie - wprowadziły zamieszanie w mechanizmy działania unii. W dodatku w Danii i Szwecji wyborcy odrzucili wspólnotowe ideały i zafundowali Europie sromotne porażki, których konsekwencje mogą być katastrofalne dla całej 25.
Dochodzą do tego kolejne etapy rozbudowy unijnej biurokracji i legislacji, zwłaszcza przepisów wykonawczych. Unia już dzisiaj jest tak straszliwie zbiurokratyzowana, że doprowadzenie do końca jakiejkolwiek inicjatywy wymaga pracy sztabów ekspertów z kilku państw. Przy obecnych mechanizmach 2 maja 2004 r. cieszylibyśmy się z rozszerzenia UE o 10 państw, ale 3 maja stanęlibyśmy w obliczu całkowitego paraliżu decyzyjnego wspólnoty. UE nie byłaby w stanie podjąć jakiejkolwiek decyzji - ani strategicznej, ani wykonawczej. Uchwalenie budżetu stałoby się niemożliwe, podobnie jak jego realizacja.
SiŁy na zamiary
Ktokolwiek miał do czynienia z unijnymi praktykami, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co napisałem powyżej. Mieli tę świadomość również uczestnicy konwentu, którzy nie byli renegatami, zdrajcami świętej sprawy tego czy innego państwa, ale ludźmi myślącymi praktycznie. Zrozumieli, że priorytetem ich prac jest "demokratyzacja" UE, a równocześnie zapewnienie jej sprawności decyzyjnej. Wykorzystując metodę jednomyślności, opracowali projekt traktatu konstytucyjnego.
Projekt jest niedoskonały - to nie ulega wątpliwości. Jego największym mankamentem nie są jednak skomplikowane procedury decyzyjne, lecz brak mechanizmów pozwalających na wprowadzanie poprawek do konstytucji. Traktat wejdzie w życie w roku 2009. Gdyby na przykład projekt przewidywał "okres próbny" funkcjonowania nowych mechanizmów i późniejszą ich weryfikację oraz ewentualną modyfikację, dzisiejszych napięć i ryzyka załamania się unii w ogóle by nie było.
Jest jednak tak, jak jest, i polska delegacja na konferencję międzyrządową powinna się z tym liczyć. Nim wyjedzie do Rzymu, musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy jedzie tam, by zerwać konferencję, czy żeby osiągnąć jak najwięcej. Nie będzie to łatwe, bo po debacie w Sejmie w kraju wybuchła histeria: "ojczyzna w niebezpieczeństwie", "zamach na Rzeczpospolitą" itp. Politycy różnych orientacji, niekoniecznie głupcy lub maksymaliści, wypowiedzieli tyle nieprzemyślanych zdań, że psychozie uległ rozważny zwykle w sprawach międzynarodowych prezydent Kwaśniewski i wybrał się do Berlusconiego w trybie, jaki w dyplomacji stosuje się wyłącznie w obliczu wojny. Premier Miller w podobnym nastroju pojechał do kanclerza Schrödera, by uzyskać obietnicę powrotu do Nicei. Obaj dostali prztyczka w nos i pozostaje tylko zapytać, czy obu nieco to otrzeźwi.
Iluzja Nicei
Jeśli otrzeźwi, zadadzą sobie z pewnością pytanie, co mamy szansę w Rzymie uzyskać. Nam - jak wiadomo - zależy głównie na niedopuszczeniu do wprowadzenia proponowanych przez Giscarda d'Estaing zmian w mechanizmach podejmowania decyzji (zarówno w Radzie Europejskiej, jak i w komisji), wprowadzeniu zapisu o chrześcijańskich korzeniach Europy do preambuły traktatu konstytucyjnego i na takim ustaleniu reguł wspólnej obrony europejskiej, by nie podważały roli NATO.
Wnioskując z rezultatów intensywnych kontaktów dyplomatycznych ostatnich tygodni, możemy z dużą dozą pewności stwierdzić, że na powrót do mechanizmu nicejskiego w Radzie Europejskiej (przypomnijmy: trzystopniowy sposób obliczania większości według liczby państw i ich "wagi", z uwzględnieniem, że grupa państw, by przeforsować decyzję, musi reprezentować 62 proc. ludności UE) nie mamy szans. To rozwiązanie nas faworyzowało, ponieważ "waga" każdego z premierów czy prezydentów zasiadających w Radzie Europejskiej zależała od liczby ludności reprezentowanego przezeń państwa, więc mieliśmy zaledwie kilka głosów mniej niż Niemcy czy Francja i tyle samo co Hiszpania. Projekt Giscarda d'Estaing zakłada dwustopniowy sposób obliczania większości, oparty wyłącznie na liczbie głosujących za danym projektem państw, pod warunkiem że reprezentują co najmniej 60 proc. ludności UE.
Mimo że godzi to w naszą (i hiszpańską) dumę narodową, nowy projekt daje znacznie więcej szans na przeforsowanie jakiejkolwiek decyzji niż nicejski. Powrót do Nicei oznaczałby - w rozumieniu projektodawców - paraliż decyzyjny i dlatego Niemcy, Francja, Włochy i Beneluks, a także i inne państwa, nigdy się na to nie zgodzą. Upierając się przy haśle "Nicea albo śmierć", możemy tylko zerwać konferencję. Trzeba to przyjąć do wiadomości i znaleźć takie rozwiązanie, które będzie do przyjęcia i dla nas, i dla innych. Jakie?
Sensowna arytmetyka Prodiego
Chyba większe szanse mamy na zmianę bodaj najgorszego zapisu projektu Giscarda d'Estaing, tj. składu i mechanizmów działania Komisji Europejskiej. Giscard d'Estaing proponuje powołanie 25 komisarzy (czyli ministrów), ale tylko 15 z nich (w turach) będzie miało prawo głosu, a pozostali będą do ozdoby. Mimo że i ten pomysł popierają największe państwa, sprzeciw małych krajów jest tak powszechny, że istnieje możliwość rewizji tego zapisu. W tym wypadku mamy już gotowy całkiem rozsądny alternatywny projekt opracowany przez samą komisję i zaprezentowany przez jej przewodniczącego Romano Prodiego. Zamiast 15 jednoosobowo rządzonych resortów i cotygodniowych posiedzeń komisji zatwierdzających decyzje komisarzy Prodi proponuje powołanie "podgrup tematycznych". Każdy z 25 komisarzy - po jednym z każdego kraju - będzie uczestniczył w kilku "podgrupach" zajmujących się poszczególnymi resortami. Decyzje podgrup będą wiążące, w związku z czym zebrania komisarzy poświęcone zatwierdzaniu decyzji resortów staną się niemal zbędne, a w każdym razie będą rzadsze i mają dotyczyć wyłącznie kwestii strategicznych. Dzięki tej propozycji każdy z krajów członkowskich za pośrednictwem swego komisarza będzie miał wpływy w kilku resortach, a nie tylko w jednym lub żadnym (gdyby przeszedł projekt Giscarda d'Estaing).
Miejmy nadzieję, że rządowi eksperci porozumiewają się już z Prodim oraz państwami zainteresowanymi jego reformą i opracowują strategię przeforsowania tego projektu podczas konferencji międzyrządowej.
Niech nas Bush broni
Jeśli chodzi o zapis o korzeniach chrześcijańskich Europy, to sprawa jest otwarta. Za jego włączeniem do preambuły opowiadają się co prawda tylko Polska, Hiszpania, Portugalia, Włochy, Irlandia i Słowacja, czyli 6 spośród 25 krajów. Kilka państw zajmuje stanowisko chwiejne, kilku innym jest to obojętne, a przeciwna jest tylko Francja. Sprawa może być przedmiotem przetargu i Polska może uzyskać ten zapis w zamian za jakiś kompromis w targach o skład Rady Europejskiej. Czy jednak sprawy doczesne nie powinny nas zajmować bardziej?
Najprościej wygląda kwestia obrony i bezpieczeństwa. Co prawda, Francja, Niemcy i Belgia, a prawdopodobnie także kilka innych państw, silnie dążą do osłabienia pozycji USA w Europie i od lat próbują (za pośrednictwem Unii Zachodnioeuropejskiej) zmontować wojsko alternatywne wobec sił NATO, ale po rozszerzeniu UE ich szanse na przeforsowanie tego projektu maleją niemal do zera. Ta sprawa też stanie się przedmiotem przetargów i zwolennicy osłabienia NATO będą skłonni zmienić stanowisko w zamian za inne korzyści.
Oczywiście, nie tylko my będziemy stawiali na ostrzu noża nasze postulaty i sprzeciwy. W wojowniczym nastroju przyjedzie do Rzymu wiele delegacji, bo każdy ma do załatwienia własne interesy. Zdanie: "Postawimy weto", wypowiedziano w Finlandii, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. Wszyscy jednak zdają sobie sprawę, że to tylko gra wstępna, prowadzona po to, by zastraszyć przeciwnika i wzmocnić własną pozycję. Bo w gruncie rzeczy unia jest dla wszystkich świetnym interesem i nikomu nie zależy na tym, by go zepsuć. Miejmy nadzieję, że nie będziemy jedynymi, którzy się wygłupią i przyjadą do Rzymu, by zerwać najważniejsze w historii UE porozumienie.
Przystępowaliśmy do unii po to, by europeizować Polskę, a nie po to, by polonizować Europę. Musi dotrzeć do naszej świadomości, że nie przygotowuje się zamachu na Polskę, na nasze prawa i suwerenność. Mechanizmy zaproponowane przez konwent Valéry'ego Giscarda d'Estaing, jednomyślnie przyjęte przez przedstawicieli 25 państw, nie mają na celu upokorzenia RP czy jakiegoś innego kraju, lecz są efektem dążenia do usprawnienia działania unii.
Skuteczne biuro polityczne
Analiza unijnych mechanizmów pozwala dostrzec, że podstawą sukcesu unii był... brak wewnętrznej demokracji. To paradoks, ale istotne decyzje podejmowało 15 członków Rady Europejskiej, czyli szefowie rządów i państw UE. Ten rodzaj "biura politycznego" unii nie był przez nikogo kontrolowany. Rada Europejska mogła podejmować decyzje (jednomyślnie) i były one od razu realizowane, bez konieczności ich zatwierdzania przez kolejne szczeble władzy.
Po Maastricht podjęto próbę rozszerzenia bazy społecznej Rady Europejskiej i kilka jej decyzji poddano ocenie referendów narodowych. Referenda - poza tym że kosztowały krocie - wprowadziły zamieszanie w mechanizmy działania unii. W dodatku w Danii i Szwecji wyborcy odrzucili wspólnotowe ideały i zafundowali Europie sromotne porażki, których konsekwencje mogą być katastrofalne dla całej 25.
Dochodzą do tego kolejne etapy rozbudowy unijnej biurokracji i legislacji, zwłaszcza przepisów wykonawczych. Unia już dzisiaj jest tak straszliwie zbiurokratyzowana, że doprowadzenie do końca jakiejkolwiek inicjatywy wymaga pracy sztabów ekspertów z kilku państw. Przy obecnych mechanizmach 2 maja 2004 r. cieszylibyśmy się z rozszerzenia UE o 10 państw, ale 3 maja stanęlibyśmy w obliczu całkowitego paraliżu decyzyjnego wspólnoty. UE nie byłaby w stanie podjąć jakiejkolwiek decyzji - ani strategicznej, ani wykonawczej. Uchwalenie budżetu stałoby się niemożliwe, podobnie jak jego realizacja.
SiŁy na zamiary
Ktokolwiek miał do czynienia z unijnymi praktykami, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co napisałem powyżej. Mieli tę świadomość również uczestnicy konwentu, którzy nie byli renegatami, zdrajcami świętej sprawy tego czy innego państwa, ale ludźmi myślącymi praktycznie. Zrozumieli, że priorytetem ich prac jest "demokratyzacja" UE, a równocześnie zapewnienie jej sprawności decyzyjnej. Wykorzystując metodę jednomyślności, opracowali projekt traktatu konstytucyjnego.
Projekt jest niedoskonały - to nie ulega wątpliwości. Jego największym mankamentem nie są jednak skomplikowane procedury decyzyjne, lecz brak mechanizmów pozwalających na wprowadzanie poprawek do konstytucji. Traktat wejdzie w życie w roku 2009. Gdyby na przykład projekt przewidywał "okres próbny" funkcjonowania nowych mechanizmów i późniejszą ich weryfikację oraz ewentualną modyfikację, dzisiejszych napięć i ryzyka załamania się unii w ogóle by nie było.
Jest jednak tak, jak jest, i polska delegacja na konferencję międzyrządową powinna się z tym liczyć. Nim wyjedzie do Rzymu, musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy jedzie tam, by zerwać konferencję, czy żeby osiągnąć jak najwięcej. Nie będzie to łatwe, bo po debacie w Sejmie w kraju wybuchła histeria: "ojczyzna w niebezpieczeństwie", "zamach na Rzeczpospolitą" itp. Politycy różnych orientacji, niekoniecznie głupcy lub maksymaliści, wypowiedzieli tyle nieprzemyślanych zdań, że psychozie uległ rozważny zwykle w sprawach międzynarodowych prezydent Kwaśniewski i wybrał się do Berlusconiego w trybie, jaki w dyplomacji stosuje się wyłącznie w obliczu wojny. Premier Miller w podobnym nastroju pojechał do kanclerza Schrödera, by uzyskać obietnicę powrotu do Nicei. Obaj dostali prztyczka w nos i pozostaje tylko zapytać, czy obu nieco to otrzeźwi.
Iluzja Nicei
Jeśli otrzeźwi, zadadzą sobie z pewnością pytanie, co mamy szansę w Rzymie uzyskać. Nam - jak wiadomo - zależy głównie na niedopuszczeniu do wprowadzenia proponowanych przez Giscarda d'Estaing zmian w mechanizmach podejmowania decyzji (zarówno w Radzie Europejskiej, jak i w komisji), wprowadzeniu zapisu o chrześcijańskich korzeniach Europy do preambuły traktatu konstytucyjnego i na takim ustaleniu reguł wspólnej obrony europejskiej, by nie podważały roli NATO.
Wnioskując z rezultatów intensywnych kontaktów dyplomatycznych ostatnich tygodni, możemy z dużą dozą pewności stwierdzić, że na powrót do mechanizmu nicejskiego w Radzie Europejskiej (przypomnijmy: trzystopniowy sposób obliczania większości według liczby państw i ich "wagi", z uwzględnieniem, że grupa państw, by przeforsować decyzję, musi reprezentować 62 proc. ludności UE) nie mamy szans. To rozwiązanie nas faworyzowało, ponieważ "waga" każdego z premierów czy prezydentów zasiadających w Radzie Europejskiej zależała od liczby ludności reprezentowanego przezeń państwa, więc mieliśmy zaledwie kilka głosów mniej niż Niemcy czy Francja i tyle samo co Hiszpania. Projekt Giscarda d'Estaing zakłada dwustopniowy sposób obliczania większości, oparty wyłącznie na liczbie głosujących za danym projektem państw, pod warunkiem że reprezentują co najmniej 60 proc. ludności UE.
Mimo że godzi to w naszą (i hiszpańską) dumę narodową, nowy projekt daje znacznie więcej szans na przeforsowanie jakiejkolwiek decyzji niż nicejski. Powrót do Nicei oznaczałby - w rozumieniu projektodawców - paraliż decyzyjny i dlatego Niemcy, Francja, Włochy i Beneluks, a także i inne państwa, nigdy się na to nie zgodzą. Upierając się przy haśle "Nicea albo śmierć", możemy tylko zerwać konferencję. Trzeba to przyjąć do wiadomości i znaleźć takie rozwiązanie, które będzie do przyjęcia i dla nas, i dla innych. Jakie?
Sensowna arytmetyka Prodiego
Chyba większe szanse mamy na zmianę bodaj najgorszego zapisu projektu Giscarda d'Estaing, tj. składu i mechanizmów działania Komisji Europejskiej. Giscard d'Estaing proponuje powołanie 25 komisarzy (czyli ministrów), ale tylko 15 z nich (w turach) będzie miało prawo głosu, a pozostali będą do ozdoby. Mimo że i ten pomysł popierają największe państwa, sprzeciw małych krajów jest tak powszechny, że istnieje możliwość rewizji tego zapisu. W tym wypadku mamy już gotowy całkiem rozsądny alternatywny projekt opracowany przez samą komisję i zaprezentowany przez jej przewodniczącego Romano Prodiego. Zamiast 15 jednoosobowo rządzonych resortów i cotygodniowych posiedzeń komisji zatwierdzających decyzje komisarzy Prodi proponuje powołanie "podgrup tematycznych". Każdy z 25 komisarzy - po jednym z każdego kraju - będzie uczestniczył w kilku "podgrupach" zajmujących się poszczególnymi resortami. Decyzje podgrup będą wiążące, w związku z czym zebrania komisarzy poświęcone zatwierdzaniu decyzji resortów staną się niemal zbędne, a w każdym razie będą rzadsze i mają dotyczyć wyłącznie kwestii strategicznych. Dzięki tej propozycji każdy z krajów członkowskich za pośrednictwem swego komisarza będzie miał wpływy w kilku resortach, a nie tylko w jednym lub żadnym (gdyby przeszedł projekt Giscarda d'Estaing).
Miejmy nadzieję, że rządowi eksperci porozumiewają się już z Prodim oraz państwami zainteresowanymi jego reformą i opracowują strategię przeforsowania tego projektu podczas konferencji międzyrządowej.
Niech nas Bush broni
Jeśli chodzi o zapis o korzeniach chrześcijańskich Europy, to sprawa jest otwarta. Za jego włączeniem do preambuły opowiadają się co prawda tylko Polska, Hiszpania, Portugalia, Włochy, Irlandia i Słowacja, czyli 6 spośród 25 krajów. Kilka państw zajmuje stanowisko chwiejne, kilku innym jest to obojętne, a przeciwna jest tylko Francja. Sprawa może być przedmiotem przetargu i Polska może uzyskać ten zapis w zamian za jakiś kompromis w targach o skład Rady Europejskiej. Czy jednak sprawy doczesne nie powinny nas zajmować bardziej?
Najprościej wygląda kwestia obrony i bezpieczeństwa. Co prawda, Francja, Niemcy i Belgia, a prawdopodobnie także kilka innych państw, silnie dążą do osłabienia pozycji USA w Europie i od lat próbują (za pośrednictwem Unii Zachodnioeuropejskiej) zmontować wojsko alternatywne wobec sił NATO, ale po rozszerzeniu UE ich szanse na przeforsowanie tego projektu maleją niemal do zera. Ta sprawa też stanie się przedmiotem przetargów i zwolennicy osłabienia NATO będą skłonni zmienić stanowisko w zamian za inne korzyści.
Oczywiście, nie tylko my będziemy stawiali na ostrzu noża nasze postulaty i sprzeciwy. W wojowniczym nastroju przyjedzie do Rzymu wiele delegacji, bo każdy ma do załatwienia własne interesy. Zdanie: "Postawimy weto", wypowiedziano w Finlandii, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. Wszyscy jednak zdają sobie sprawę, że to tylko gra wstępna, prowadzona po to, by zastraszyć przeciwnika i wzmocnić własną pozycję. Bo w gruncie rzeczy unia jest dla wszystkich świetnym interesem i nikomu nie zależy na tym, by go zepsuć. Miejmy nadzieję, że nie będziemy jedynymi, którzy się wygłupią i przyjadą do Rzymu, by zerwać najważniejsze w historii UE porozumienie.
Więcej możesz przeczytać w 40/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.