Teraz każdy może dopisać do dowolnego projektu ustawy dowolne słowa
Jaesteśmy coraz bliżej realizacji odwiecznych ideałów ludzkości. Kolejnym powodem do chwały SLD jest całkowite zdemokratyzowanie procesu tworzenia prawa w Polsce. O tak wybitnych osiągnięciach twórcy demokracji mogli tylko pomarzyć.
Poza prawem bożym każda reguła opisująca konieczne zachowania człowieka i zbiorowości powstawała dzięki pracy większego lub mniejszego zespołu ludzi. Najmniejszym zespołem był autokrata, który w pojedynkę rozstrzygał to, co chciał rozstrzygnąć. Zwykle jednak prawo stanowili ci, którzy mieli władzę, i ci, którzy mieli interes w konkretnej ustawie. Stawiało to poza nawias większość społeczeństwa. Nic więc dziwnego, że odwiecznym problemem filozofów prawa i państwa było to, iż obywatele nie czują prawdziwej więzi z regułami rządzącymi społeczeństwem. Jeśli już ludzie przestrzegają prawa, to pod przymusem, groźbą więzienia i innych kar.
Demokracja nie jest jednak sobą, jeśli zamiast do świadomości obywatelskiej odwołuje się do groźby i przymusu. Próby demokracji bezpośredniej w starożytnej Grecji zanikły bezpowrotnie w pomroce dziejów. Do czasu powołania rządu Leszka Millera. Warto tu podkreślić, że rząd ten, jego premier i całe zaplecze polityczne dźwigają na sobie ciężar złych doświadczeń. Kształtowali się bowiem w czasach autokratycznej PRL i aktywnie uczestniczyli w "teatrze jednego ustawodawcy". Tym większa ich zasługa, że dokonali przełomu w omawianej dziedzinie. Wychowując samych siebie, podjęli trud wychowania całego polskiego społeczeństwa.
Prawica w czasie swych rządów postępowała - powiedzmy uczciwie - niezgodnie z ideałami demokracji. Prawo stanowiono w parlamencie, gdzie układały się interesy władzy z interesami interesów. Nigdy nie zaproponowały obywatelom wspólnego pisania ustaw. Choć był przecież w historii precedens uwieczniony przez artystę malarza, kiedy to Kozacy wspólnie pisali list do sułtana.
Na szczęście teraz wszystko uległo zasadniczej zmianie. Rząd Millera mówi narodowi (przez wrodzoną skromność korzystając z pośrednictwa sejmowej komisji śledczej): każdy obywatel może przyjść choćby godzinę przed obradami Rady Ministrów, a nawet godzinę po, i dopisać do dowolnego projektu dowolnej ustawy dowolne słowa. Musi tylko, rzecz jasna, wiedzieć, kiedy, gdzie i do kogo przyjść. Skąd obywatel ma to wiedzieć? Powiedzmy wprost: demokracja to nie tylko prawa, to także obowiązki! Skoro SLD wciela demokrację bezpośrednią, to społeczeństwo też mogłoby coś zrobić.
Poza prawem bożym każda reguła opisująca konieczne zachowania człowieka i zbiorowości powstawała dzięki pracy większego lub mniejszego zespołu ludzi. Najmniejszym zespołem był autokrata, który w pojedynkę rozstrzygał to, co chciał rozstrzygnąć. Zwykle jednak prawo stanowili ci, którzy mieli władzę, i ci, którzy mieli interes w konkretnej ustawie. Stawiało to poza nawias większość społeczeństwa. Nic więc dziwnego, że odwiecznym problemem filozofów prawa i państwa było to, iż obywatele nie czują prawdziwej więzi z regułami rządzącymi społeczeństwem. Jeśli już ludzie przestrzegają prawa, to pod przymusem, groźbą więzienia i innych kar.
Demokracja nie jest jednak sobą, jeśli zamiast do świadomości obywatelskiej odwołuje się do groźby i przymusu. Próby demokracji bezpośredniej w starożytnej Grecji zanikły bezpowrotnie w pomroce dziejów. Do czasu powołania rządu Leszka Millera. Warto tu podkreślić, że rząd ten, jego premier i całe zaplecze polityczne dźwigają na sobie ciężar złych doświadczeń. Kształtowali się bowiem w czasach autokratycznej PRL i aktywnie uczestniczyli w "teatrze jednego ustawodawcy". Tym większa ich zasługa, że dokonali przełomu w omawianej dziedzinie. Wychowując samych siebie, podjęli trud wychowania całego polskiego społeczeństwa.
Prawica w czasie swych rządów postępowała - powiedzmy uczciwie - niezgodnie z ideałami demokracji. Prawo stanowiono w parlamencie, gdzie układały się interesy władzy z interesami interesów. Nigdy nie zaproponowały obywatelom wspólnego pisania ustaw. Choć był przecież w historii precedens uwieczniony przez artystę malarza, kiedy to Kozacy wspólnie pisali list do sułtana.
Na szczęście teraz wszystko uległo zasadniczej zmianie. Rząd Millera mówi narodowi (przez wrodzoną skromność korzystając z pośrednictwa sejmowej komisji śledczej): każdy obywatel może przyjść choćby godzinę przed obradami Rady Ministrów, a nawet godzinę po, i dopisać do dowolnego projektu dowolnej ustawy dowolne słowa. Musi tylko, rzecz jasna, wiedzieć, kiedy, gdzie i do kogo przyjść. Skąd obywatel ma to wiedzieć? Powiedzmy wprost: demokracja to nie tylko prawa, to także obowiązki! Skoro SLD wciela demokrację bezpośrednią, to społeczeństwo też mogłoby coś zrobić.
Więcej możesz przeczytać w 40/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.