Diwy jazzowe zastąpiły niedawne popgwiazdy list przebojów
Melancholijna Ella Fitzgerald, smutna Billie Holiday czy przesłodzona Natalie Cole to produkty minionej epoki. Dziś najłatwiej znaleźć je na smoothjazzowych składankach typu "Only Ladies", gdzie uzupełniają tylko zestawy przebojów nowej królowej "bezpiecznego" jazzu - Diany Krall i jej naśladowniczek. Te ostatnie wyjątkowo rozpieszczają w tym roku słuchaczy, wydając równocześnie nowe płyty.
Era Diany
Na początku lat 90. Diana Krall była tylko kolejną "hollywoodzką blondynką" śpiewającą chwytliwe covery. Nagrania z akustycznym bandem nie przyniosły jej sukcesu. Po "Love Scenes" zmieniła wytwórnię i wizerunek. Ubrana w zwiewne, błękitne szaty promowała piosenkę "The Folks Who Live on the Hill" z filmu "Oddalone serca". To wystarczyło, by wskoczyć na listę przebojów Billboardu. Dalej było już z górki. Choć delikatny jazz z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej nie był niczym nowym (proponowała to już Natalie Cole), Diana znalazła swojego odbiorcę. Uwiodła go stylowym wizerunkiem i zachrypniętym głosem. Media kupiły to natychmiast. Kolejna płyta, "The Look of Love", okazała się bestsellerem (w samej Polsce sprzedano ponad 100 tys. egzemplarzy wszystkich płyt Krall). Sukces następnych albumów potwierdził słuszność recepty na sukces. W 2003 r. Krall wyszła za mąż za znanego piosenkarza Elvisa Costellę, z którym pracowała zarówno przy albumie "Girl in the Other Room", jak i najnowszej płycie "From this Moment On" trafiającej właśnie do sklepów. Krall znów robi to, co umie najlepiej: śpiewa sprawdzone standardy. Za to właśnie publiczność ją kocha (bilety na warszawski koncert w 2004 r. na aukcjach internetowych osiągały cenę kilku tysięcy złotych). Diana przetarła szlak innym wokalistkom, które próbują wykorzystać modę na łagodny kobiecy jazz.
Córki cudzego sukcesu
Pierwsza była Norah Jones - mało oryginalna, ale o intrygującym głosie. Jej debiut był oszałamiającym sukcesem (ponad 40 mln sprzedanych płyt i osiem nagród Grammy). Album "Come Away with Me" stał się wzorem do naśladowania dla rzeszy wykonawczyń, wśród których największą sławę zdobyła małoletnia Katie Melua (gwiazda tegorocznego Sopot Festival). Jej melancholijne, wyśpiewane słabo ustawionym głosem okołojazzowe ballady wyraźnie pokazują, kogo podsłuchuje pragmatyczna Gruzinka. Jeszcze inaczej rzecz ma się z Madeleine Peyroux obwołaną na wyrost nową Billie Holliday. Monotonny i pasożytowanie na Cohenie tylko na chwilę zainteresowały publikę. Wówczas wytwórnia ogłosiła zaginięcie piosenkarki i wynajęcie detektywa do jej poszukiwań. Pomogło, bo wtedy album "cudownie odnalezionej" Madeleine sprzedał się doskonale. Peyroux wydała właśnie kolejną płytę - "Half the Perfect World" - która niczym nie różni się od pierwszej.
Prawdziwe gwiazdy
Moda na kopiowanie Diany Krall to tylko jedna strona medalu. Raz rozbudzony apetyt na kobiecy jazz odmienił także losy karier prawdziwie fascynujących jazzowych indywidualności. Znana dotychczas koneserom Cassandra Wilson przeżywa znakomite chwile - bo wychowani na łatwiejszych albumach Krall odbiorcy otworzyli się także na bardziej wymagająca muzykę. A Cassandra Wilson na swoich płytach nie odcina się od murzyńskich korzeni, dodaje do tego umiejętne zabawy konwencją (płyta "Travelling Miles") i wyrasta na pierwszą, świadomie czerpiącą z czarnej tradycji śpiewaczkę jazzową.
Prawdziwą sensacją kobiecego jazzu tej jesieni jest natomiast Patricia Barber, przedstawicielka europejskiego nurtu jazzowego. Nie ma wymuskanego, łagodnego wizerunku, nie grzeszy urodą, nie zachwyca głosem. Wykrzywia się niemiłosiernie do fortepianu. Jak zauważył krytyk "New York Timesa", nie boi się w tekstach nawet takich słów jak "sylogizm". Repertuarowo jest konsekwentna. Oprócz płyt ze standardami jazzowymi ("Night Club") potrafi się pochylić nad klasyką. Jej najnowsza płyta "Mythologies" inspirowana była "Przemianami" Owidiusza. Potrafi też puścić oko do publiki, zapraszając do współpracy raperów czy chór gospel. A śpiewa z wielką klasą i uczciwością.
Zmiana warty
Zarówno sukces gładkiej Diany Krall, jak i ambitnej Patricii Barber pokazuje wielkie przetasowania w kobiecej muzyce popularnej. Sławy lat 80. i 90. poszły w odstawkę. Mariah Carey eksperymentuje z hip-hopem, Whitney Houston z narkotykami, a Celine Dion z nagrywaniem w kółko podobnych do siebie jak klony patetycznych ballad. Szeroko pojęty damski smooth jazz zajął więc miejsce popu, a diwy jazzowe zastąpiły niedawne popowe gwiazdy list przebojów. Po raz pierwszy od lat moda na jazz okazała się w tak wielkiej skali modą na sukces.
Era Diany
Na początku lat 90. Diana Krall była tylko kolejną "hollywoodzką blondynką" śpiewającą chwytliwe covery. Nagrania z akustycznym bandem nie przyniosły jej sukcesu. Po "Love Scenes" zmieniła wytwórnię i wizerunek. Ubrana w zwiewne, błękitne szaty promowała piosenkę "The Folks Who Live on the Hill" z filmu "Oddalone serca". To wystarczyło, by wskoczyć na listę przebojów Billboardu. Dalej było już z górki. Choć delikatny jazz z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej nie był niczym nowym (proponowała to już Natalie Cole), Diana znalazła swojego odbiorcę. Uwiodła go stylowym wizerunkiem i zachrypniętym głosem. Media kupiły to natychmiast. Kolejna płyta, "The Look of Love", okazała się bestsellerem (w samej Polsce sprzedano ponad 100 tys. egzemplarzy wszystkich płyt Krall). Sukces następnych albumów potwierdził słuszność recepty na sukces. W 2003 r. Krall wyszła za mąż za znanego piosenkarza Elvisa Costellę, z którym pracowała zarówno przy albumie "Girl in the Other Room", jak i najnowszej płycie "From this Moment On" trafiającej właśnie do sklepów. Krall znów robi to, co umie najlepiej: śpiewa sprawdzone standardy. Za to właśnie publiczność ją kocha (bilety na warszawski koncert w 2004 r. na aukcjach internetowych osiągały cenę kilku tysięcy złotych). Diana przetarła szlak innym wokalistkom, które próbują wykorzystać modę na łagodny kobiecy jazz.
Córki cudzego sukcesu
Pierwsza była Norah Jones - mało oryginalna, ale o intrygującym głosie. Jej debiut był oszałamiającym sukcesem (ponad 40 mln sprzedanych płyt i osiem nagród Grammy). Album "Come Away with Me" stał się wzorem do naśladowania dla rzeszy wykonawczyń, wśród których największą sławę zdobyła małoletnia Katie Melua (gwiazda tegorocznego Sopot Festival). Jej melancholijne, wyśpiewane słabo ustawionym głosem okołojazzowe ballady wyraźnie pokazują, kogo podsłuchuje pragmatyczna Gruzinka. Jeszcze inaczej rzecz ma się z Madeleine Peyroux obwołaną na wyrost nową Billie Holliday. Monotonny i pasożytowanie na Cohenie tylko na chwilę zainteresowały publikę. Wówczas wytwórnia ogłosiła zaginięcie piosenkarki i wynajęcie detektywa do jej poszukiwań. Pomogło, bo wtedy album "cudownie odnalezionej" Madeleine sprzedał się doskonale. Peyroux wydała właśnie kolejną płytę - "Half the Perfect World" - która niczym nie różni się od pierwszej.
Prawdziwe gwiazdy
Moda na kopiowanie Diany Krall to tylko jedna strona medalu. Raz rozbudzony apetyt na kobiecy jazz odmienił także losy karier prawdziwie fascynujących jazzowych indywidualności. Znana dotychczas koneserom Cassandra Wilson przeżywa znakomite chwile - bo wychowani na łatwiejszych albumach Krall odbiorcy otworzyli się także na bardziej wymagająca muzykę. A Cassandra Wilson na swoich płytach nie odcina się od murzyńskich korzeni, dodaje do tego umiejętne zabawy konwencją (płyta "Travelling Miles") i wyrasta na pierwszą, świadomie czerpiącą z czarnej tradycji śpiewaczkę jazzową.
Prawdziwą sensacją kobiecego jazzu tej jesieni jest natomiast Patricia Barber, przedstawicielka europejskiego nurtu jazzowego. Nie ma wymuskanego, łagodnego wizerunku, nie grzeszy urodą, nie zachwyca głosem. Wykrzywia się niemiłosiernie do fortepianu. Jak zauważył krytyk "New York Timesa", nie boi się w tekstach nawet takich słów jak "sylogizm". Repertuarowo jest konsekwentna. Oprócz płyt ze standardami jazzowymi ("Night Club") potrafi się pochylić nad klasyką. Jej najnowsza płyta "Mythologies" inspirowana była "Przemianami" Owidiusza. Potrafi też puścić oko do publiki, zapraszając do współpracy raperów czy chór gospel. A śpiewa z wielką klasą i uczciwością.
Zmiana warty
Zarówno sukces gładkiej Diany Krall, jak i ambitnej Patricii Barber pokazuje wielkie przetasowania w kobiecej muzyce popularnej. Sławy lat 80. i 90. poszły w odstawkę. Mariah Carey eksperymentuje z hip-hopem, Whitney Houston z narkotykami, a Celine Dion z nagrywaniem w kółko podobnych do siebie jak klony patetycznych ballad. Szeroko pojęty damski smooth jazz zajął więc miejsce popu, a diwy jazzowe zastąpiły niedawne popowe gwiazdy list przebojów. Po raz pierwszy od lat moda na jazz okazała się w tak wielkiej skali modą na sukces.
Więcej możesz przeczytać w 38/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.