Drogi Przyjacielu! Uwielbiam śledzić zjawiska z pogranicza sztuki kulinarnej i literatury, a szczególną przyjemność sprawia mi grafomania restauracyjnych jadłospisów. Nie jest to może zjawisko powszechne, ale wystarczająco częste, by wykroić materiał na kilka prac magisterskich lub doktorat na wydziale filologicznym.
Mam bogatą kolekcję jadłospisowych skrzydlatych nazw w rodzaju "polędwiczki arcyksięcia Ferdynanda" czy "barszcz Vincent z uszkami", ale skrzętnie zbieram nowości. Ostatnio odwiedziłem Nowyklub w Warszawie na Ochocie, duży lokal typu wyszalnia (gdzie można się wyszaleć), nastawiony na studentów mieszkających w pobliskich akademikach.
Chcąc wypromować produkty funkcjonującej przy klubie kuchni, jakiś niespełniony literat postanowił zachęcić żaków rymowanym jadłospisem. Aby osiągnąć swój cel, posłużył się stylistyką ludowych makatek: "Po co biegać do chałupy, masz tu u nas smaczne zupy!", "Kiedy pusto masz w brzuszysku, zjedz schabowy po parysku" albo "Między piwem a drinkami znajdziesz befsztyk z pieczarkami". Są również akcenty sur-
realistyczne: "Jak szeroka jest ulica, taka duża jajecznica", a także erotyczne: "Coś ciepłego do jadaczki, do jedzenia cycki z kaczki". Najbardziej rozbawił mnie dział rybny: "Mówił raz koń do łosia, w Nowymklubie zjedz łososia!".
Kolejne przeżycia literackie czekały mnie w pubie restauracyjnym Komisariat, też w stolicy, w samym centrum, przy Świętokrzyskiej. Tu redaktor menu działał na znacznie wyższym poziomie świadomości stylistycznej i posłużył się pastiszem. Cały lokal przypomina PRL-owski posterunek milicji. Na umieszczonej nad barem kracie czapka, rękawice, kask, hełm, tarcza, kabura, kajdanki i raportówka. Dominuje kolor niebieski, a w drinkach blue curaao. Najpierw trzeba dać się zaaresztować kelnerowi, a na końcu zamiast rachunku płaci się mandat.
Ale wróćmy do menu. Sznycel cielęcy występuje pod kryptonimem "Milicyjna tarcza", "Kajdanki po tatarsku" oznaczają panierowane kalmary, a "Strawa na Kolskiej" (przy ul. Kolskiej w Warszawie mieściła się legendarna izba wytrzeźwień) to chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym. Trochę mniej apetycznie brzmi danie "Z prosektorium", co oznacza kurczaka z grilla. Cóż, pośmiać się można, co jednak nie zmienia faktu, że jadać tam nie warto, bo gotują marnie, a płacić każą dużo.
Pozdrawiam Cię tymczasem bryzolem z ananasem
Piotr
Piotrusiu!
Grafomania w jadłospisach rozlewa się równie bys-trym jak brudnym nurtem po kraju i w przeciwieństwie do Ciebie śmiem twierdzić, że dziś jest to zjawisko prawie powszechne. Właścicielom knajp zdaje się, że nie wystarczy porządnie czynić, co do nich należy, ale trzeba zastosować specjalne środki, by zwabić publiczność i skłonić ją do konsumpcji. Choć najczęściej owe środki mają jedynie zamaskować mizerię przedsięwzięcia, zastąpić umiejętności kucharzy i doświadczenie kelnerów.
Tuż po upadku PRL zawiadujący krakowską kawiarnią Jubilatka (położoną sensacyjnie na szczycie społemowskiego domu handlowego Jubilat) postanowili pójść z duchem czasu. W tym celu zdjęli kelnerkom obowiązkowe dotychczas buty ortopedyczne i czepki, a przebrali nieszczęsne w szaty z gazą na piersiach. Nic się nie zmieniło, wyjąwszy fakt, że zasłużone, wieloletnie pracownice pionu gastronomicznego podawały piwko i śledzia prawie topless.
Dziś zmiany byłyby znacznie głębsze. Z pewnością dokonano by redukcji perso-
nelu żeńskiego, przyjmując narybek znacznie młodszy i skłonny do głębszego negliżu. Zmieniono by też menu, choć niekoniecznie potrawy. Tatar z pewnością by został, lecz zamiast "tatara" mielibyśmy w karcie "naszą wspaniałą, od najlepszych, karmionych soczystą paszą krów wiodącą się polędwicę, przez kucharza starannie i wedle dawnych receptur usiekaną, pieczołowicie z odrobiną białej cebuli sałatkowej, korniszonem, olejem słonecznikowym i portugalską sardynką wymieszaną, ku uciesze gości kilkoma kroplami przyprawy do zup i szczyptą papryki doprawioną".
Tandetny pseudobarok zdaje mi się czymś znacznie gorszym niźli produkcje wesołków. Chyba że są to produkcje, jak z warszawskiego klubu Tam Tam, gdzie oniemiały odczytywałem inskrypcje w rodzaju "Jak Kali ukraść krowę, to kucharz przyrządzić befsztyk".
Wciąż oszołomiony podaję Ci prawicę i pędzę gotować ośmiornicę
Twój RM
Ośmiornica w winie Podaje Robert Makłowicz 1 kg ośmiornicy (z powodzeniem może być mrożona), ćwierć szklanki najlepszej oliwy (z pierwszego tłoczenia na zimno), szklanka czerwonego wytrawnego wina, 2-3 liście laurowe, kawałek kory cynamonowej, sól Ośmiornicę (lub małe ośmiorniczki) rozmrozić, pokroić na kawałki (małych nie trzeba), włożyć do garnka o grubym dnie i trzymać przez kilka minut na sporym ogniu, aż cały płyn nie wyparuje. Wlać wino i oliwę, dodać liście laurowe i cynamon, przykryć i gotować na możliwie najmniejszym ogniu, dopóki ośmiornica nie zmięknie i nie wchłonie całego płynu. W razie potrzeby podlać odrobiną wody. Dosolić do smaku. Podawać na przystawkę, na ciepło lub zimno, z białym pieczywem i z takim samym winem, w którym danie się gotowało. |
Więcej możesz przeczytać w 15/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.