Żadna wojna w historii, prowadzona na taką skalę jak ta o Irak, nie spowodowała tak niewielkich strat
Dobry plan wojny to taki, który zagwarantuje zwycięstwo najmniejszym kosztem, a jednocześnie da nadzieję na szybkie zwycięstwo - powiedział generał Tommy Franks podczas swego drugiego spotkania z dziennikarzami w Kwaterze Głównej w As-Sajlija w Katarze. Zachodnia opinia publiczna chciała Blitzkriegu, a trio Cheney-Rumsfeld-Perle obiecywało Blitzkrieg, ale hurraoptymistyczne prognozy z przedednia wojny się nie sprawdzały. Irackie dywizje nie podnosiły rąk do góry, w miastach nie wybuchały powstania, a w pobliżu najważniejszych przepraw na Eufracie i Tygrysie toczyły się zacięte walki. Pojawiły się pierwsze amerykańskie ofiary, pierwsi jeńcy - prisoners of war - szokując zachodnią opinię publiczną.
Oskarżano Pentagon o mnóstwo błędów: że nie docenił przeciwnika, że zbyt optymistycznie wyobrażał sobie reakcję armii irackiej i społeczeństwa, że zignorował alarmujące analizy CIA. Kariera Rumsfelda wisiała na włosku. Uratował go właśnie Franks. "Nikt na mnie nie naciskał, sam jestem autorem planów wojennych, operacja idzie znakomicie" - powiedział najpierw prezydentowi, a potem dziennikarzom.
Wojna III milenium
"Wprost" pytało kilku generałów kontrolujących przebieg wojny w CentCom, czyli w siedzibie Centralnego Dowództwa, w Katarze: "Czy pod naciskiem zmasowanych protestów pacyfistów nie zaczęliście się spieszyć?". We wszystkich wypadkach odpowiedź brzmiała: "nie". "Mamy plany i systematycznie je realizujemy" - mówił Tommy Franks. "Przeciwnicy wojny korzystają z prawa wypowiadania opinii. Walczymy, by Arabowie mieli podobne prawa"
- stwierdził generał John Abizaid, zwany z racji pochodzenia Szalonym Arabem.
Otóż to. Wojsko robiło swoje. Między Departamentem Stanu a Departamentem Obrony w Waszyngtonie w najlepsze trwała "wojna na górze". Pułkownicy w Pentagonie i na froncie prześcigali się w nieodpowiedzialnych deklaracjach. Strategiczne decyzje w sprawie użycia "lekkich" sił w wojnie z Irakiem ograniczyły swobodę ruchów generałów Franksa, Abizaida i Renuarta. Mimo tak trudnych warunków politycznych i propagandowych poprowadzili wojnę - po trzech tygodniach operacji widać to wyraźnie - która przejdzie do historii wojskowości jako przełomowa.
Nigdy jeszcze żadnej wojny na taką skalę nie prowadzono tak szczupłymi siłami: z armią iracką liczącą ponad 425 tys. osób walczy 125 tys. żołnierzy, drugie tyle dba o logistykę. Pierwszy raz w historii wojskowości zastosowano zasadę just in time. W przemyśle oznacza to dowożenie podzespołów od producenta do taśmy montażowej dokładnie w momencie, w którym będą potrzebne. Podczas wojny oznaczało eliminację taborów, zapasów amunicji i aprowizacji, wykorzystanie całego potencjału każdej armaty, każdego transportera, każdej wyrzutni. "Jeszcze nigdy w życiu tyle nie strzelałem" - mówił amerykańskiemu reporterowi dowódca mobilnego pododdziału artylerii.
Żadna wojna w historii, prowadzona na taką skalę jak ta o Irak, nie spowodowała tak niewielkich strat. Podczas dotychczasowych wojen niszczenie infrastruktury nieprzyjaciela uważano za warunek sine qua non zwycięstwa. W tej operacji atakujący chronili infrastrukturę. Co ważniejsze z punktu widzenia politycznego, Pentagon poprowadził tę wojnę wzorowo. Pierwszym celem strategicznym kampanii wojskowej było nie tyle zdobycie pozycji na terenie przeciwnika, ile zapobieżenie internacjonalizacji konfliktu, co groziło dramatycznymi konsekwencjami regionalnymi, a nawet globalnymi. Można wręcz mówić o szachach Pentagonu. W pierwszej fazie uniemożliwiono Saddamowi wystrzeliwanie scudów w kierunku Izraela i - co za tym idzie - nie pozwolono, by Szaron miał powód do zbrojnej reakcji. Jednocześnie "uszczelniono" granicę z Iranem. Iraccy szyici otrzymują polecenia od ajatollahów z Teheranu, raporty wywiadu wskazywały na to, że Iran może wręcz zaryzykować wojnę z Amerykanami, byle tylko zająć zbrojnie południowy Irak. O niczym takim nie ma mowy.
Może być tylko lepiej
Konsekwencje tej wojny - wbrew temu, co z uporem godnym lepszej sprawy głoszą Francuzi - mogą być jedynie pozytywne. Obalenie reżimu Saddama będzie miało znaczenie nie tylko dla Irakijczyków. Może ono przerwać sytuację patową w konflikcie izraelsko-palestyńskim. Pozbawiony wsparcia politycznego i finansowego Hamas straci na znaczeniu. Związane z OWP Brygady al Kuds już ogłosiły zawieszenie ataków samobójczych. Szanse na nawiązanie dialogu palestyńsko-izraelskiego po upadku Husajna znacznie wzrosną. Palestyna to punkt zapalny na Bliskim Wschodzie, więc osłabienie intensywności konfliktu z Izraelem wpłynie na stabilizację w regionie.
Upadek reżimu w Bagdadzie zmieni też sytuację w innych krajach regionu, zwłaszcza w Arabii Saudyjskiej. Istnieje teoria, zgodnie z którą obecny kryzys jest emanacją walki o władzę w łonie dynastii saudyjskiej. Pięciuset szejków, dysponując niemal nie ograniczonymi zasobami finansowymi, korumpuje cały arabski świat, podsyca konflikty, finansuje terrorystów i wywrotowców. Po obaleniu Saddama będą musieli się uspokoić: Ameryka nie będzie miała powodu, by nadal tolerować ich zachowanie.
W Syrii Baszar al Asad będzie musiał wreszcie wyłożyć karty na stół. Jego operetkowy reżim nie będzie miał już zaplecza politycznego, nawet w świecie arabskim. Za kilka dni, najpóźniej tygodni, Syria zorientuje się, że otaczają ją państwa proamerykańskie: od Izraela, poprzez Jordanię, po Irak. Intensywne prace nad bronią chemiczną nie uratują anachronicznej władzy, opierającej się na siedmiu typach policji politycznej i wojsku.
Również Iran znajdzie się w sytuacji zupełnie odmiennej niż dotychczas. Nawet najbardziej fanatyczni ajatollahowie będą musieli zacząć trzeźwo myśleć - w Iraku najprawdopodobniej powstaną przecież amerykańskie bazy wojskowe. Niemożliwe stanie się bezkarne kontynuowanie prac nad budową bomby jądrowej.
Spokój i konsekwencja, z jaką generał Tommy Franks przeprowadził swoją kampanię, musiały wywrzeć piorunujące wrażenie we wszystkich stolicach arabskich. W każdej z nich musiano zadawać sobie pytanie: kiedy przyjdzie kolej na nas? Oczywiście, realne jest zagrożenie, o którym najpierw przypominał Jacques Chirac, a ostatnio Hosni Mubarak, że "wojna z Irakiem może doprowadzić do narodzin stu nowych bin Ladenów". Telewizja Al-Dżazira w sposób bezprecedensowy podjudza arabską opinię publiczną przeciwko Amerykanom i Zachodowi. Wojna z terrorem będzie trwała nadal. Wkrótce jednak nikt nie będzie mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że na terror odpowiedziano terrorem.
Jacek Pałasiński
Więcej możesz przeczytać w 15/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.