Sojusznicy przerzucają na Stany Zjednoczone koszty swego bezpieczeństwa
Po I wojnie światowej Woodrow Wilson przedstawił ideę systemu protektoratów, zgodnie z którą posiadłości kolonialne imperiów otomańskiego i niemieckiego miały zostać przekazane pod zachodni zarząd powierniczy w celu "stworzenia jednostki politycznej zdolnej zajmować się własnymi sprawami". Zgodnie z planem Wilsona z "suwerenności imperialnej" miało korzystać nie jedno, lecz wiele państw.
Projekt amerykańskiego prezydenta upadł, ale od czasu zakończenia zimnej wojny wciąż odżywa jego idea. Ostatnio próbuje ją zaktualizować Robert Cooper, doradca do spraw polityki zagranicznej brytyjskiego premiera Tony'ego Blaira, pod hasłem "imperium kooperacyjnego". Argumentując, że istnienie na świecie obszarów chaosu - jak Afganistan, Birma, Kolumbia, Somalia czy Zimbabwe - jest zbyt niebezpieczne dla stabilnych państw, by dłużej tolerować ten stan rzeczy, postuluje "potrzebę wprowadzenia nowego rodzaju imperializmu, gdzie przestrzega się praw człowieka i uznaje wartości kosmopolityczne, takiego, którego celem jest zapewnienie porządku i organizacji". Proponuje on, by państwa zachodnie, być może mając mandat ONZ lub innej organizacji międzynarodowej, przejęły polityczną odpowiedzialność za te obszary chaosu i zapewniły tam ład instytucjonalny do czasu, aż będzie mogła się tym zająć miejscowa ludność. Czy w istocie jesteśmy świadkami narodzin polityki imperialnej nowego typu? Z pewnością.
W dawnych imperiach centrum eksploatowało peryferia, wykorzystując zasoby naturalne, podporządkowując sobie rynki zbytu i wyciskając z poddanych podatki na realizację różnych ryzykownych przedsięwzięć. Neoimperium amerykańskie nie czerpie wymienionych korzyści, ponosi natomiast wysokie koszty w postaci ogromnych wydatków na obronę, interwencje wymaganych do ochrony imperium, finansowanie związanego z tym spowolnienia tempa rozwoju gospodarki USA oraz walkę z terroryzmem, będącym odwetem za stacjonowanie wojsk amerykańskich za granicą (wyliczenie na podstawie danych z Departamentu Stanu USA wskazuje, że ataki antyamerykańskie stanowią 63 proc. wszystkich międzynarodowych zamachów terrorystycznych). Przyjaciele i sojusznicy Stanów Zjednoczonych przerzucają na nie koszty swego bezpieczeństwa, nie oferując w zamian nic, choćby otwarcia rynków na amerykańskie towary i usługi.
Przebiegłe milczenie Moskwy
Zrozumienie obciążeń, które spycha się na imperium, może pomóc w wyjaśnieniu, dlaczego rosyjski prezydent Władimir Putin głośno nie przeciwstawił się amerykańskim planom zintensyfikowania wojny z terroryzmem, poszerzenia NATO i skonstruowania tarczy ochronnej przeciwko pociskom balistycznym. Milczenie Moskwy może być elementem przebiegłej strategii. Ma ona służyć odbudowie potęgi Rosji przede wszystkim przez zwrócenie polityki do wewnątrz i wykorzystanie krajowych zasobów oraz sprzedaż broni i technologii na rynkach zewnętrznych. Ponadto przez zgodę na to, by Stany Zjednoczone wzięły na siebie obowiązek pacyfikowania różnych zajść, "niańczenia" Europy Wschodniej i rozwoju oraz rozmieszczenia systemu obrony przeciwrakietowej, który miałby objąć sojuszników i klientów USA, co mogłoby kosztować więcej, niż wynosi produkt krajowy brutto wielu państw.
Jak wykrwawiła się Wielka Brytania
Brak jawnej opozycji wobec działań imperium nie oznacza, że jakieś państwo nie stara się stworzyć dla niego przeciwwagi. Krótko może udawać, że jest mu przychylne, rozumie bowiem, że osiągając coraz wyższą pozycję, imperium naraża się na coraz większe ryzyko. Poza tym chwilowo istnienie hegemona jest dla słabszych państw korzystne, gdyż umożliwia im osiągnięcie lepszej pozycji. W XIX wieku Stany Zjednoczone skrupulatnie wystrzegały się udziału w walkach prowadzonych przez imperium brytyjskie, co ostatecznie doprowadziło do wykrwawienia się Brytyjczyków. Amerykanie korzystali z ułatwień, jakie stwarzała im brytyjska marynarka, blokując Francji dostęp do Ameryki Północnej i zapewniając USA swobodne korzystanie z głównych szlaków morskich, a tym samym prowadzenie handlu zagranicznego. W rezultacie Stany Zjednoczone zdominowały półkulę zachodnią i prześcignęły Wielką Brytanię pod każdym względem. Innymi słowy, strategia imperialna doprowadziła do podkopania bytu imperium. Należy przypomnieć, że w latach 1800--1906 imperium brytyjskie było uwikłane w 98 wojen i kampanii militarnych.
Dylemat Stanów Zjednoczonych
Polityka zagraniczna stawiająca znak równości między interesami narodowymi a utrzymywaniem ładu światowego jest jak kamień u szyi - prowadzi do zguby. Zgodnie z tym, co pisze Benjamin Schwarz, ekspert w dziedzinie polityki, Stany Zjednoczone staną przed dylematem, który staje się udziałem wszystkich hegemonów. Stabilizowanie międzynarodowego układu sił jest wyniszczające. Inne państwa odnoszą korzyści ze stabilizacji, jaką wprowadza mocarstwo, lecz nic nie motywuje ich do tego, by uczciwie ponosiły koszty ochrony. Przecież hegemon broni zachowania status quo bez względu na wkład mniejszych uczestników gry, wykorzystuje w tym celu kapitał i moce twórcze sektora cywilnego. Inne państwa, uwolnione w ten sposób od uciążliwych wydatków, lokują fundusze w inwestycje ekonomicznie opłacalne. Prowadzi to do upadku potęgi gospodarczej mocarstwa. Wraz z pogarszaniem się możliwości jego rozwoju ekonomicznego, a tym samym militarnego, traci ono przewagę nad innymi krajami. Aby ją utrzymać, imperium musi zwiększyć wydatki na obronę, a to jeszcze bardziej zmniejsza jego zdolność konkurowania.
Cena hegemonii
Wydatki Stanów Zjednoczonych na obronę stanowią około 40 proc. sum przeznaczanych na świecie na ten cel, podczas gdy w połowie lat 80., w szczytowym okresie działań Reagana na rzecz stworzenia amerykańskiej potęgi militarnej, było to 28 proc. O tym, że Ameryka nadmiernie powiększa obszar działania, świadczy porównanie tych liczb z udziałem USA w światowym PKB - wynosi on tylko 29 proc. USA wydają na cele woskowe dwuipółkrotnie więcej niż wszyscy ich potencjalni rywale. Więcej niż 15 państw przeznaczających na ten cel najwięcej, w większości będących bogatymi sojusznikami Ameryki.
W związku z walką z terroryzmem administracja Busha zażądała na 2003 r. dodatkowych 45,5 mld dolarów, powiększając wydatki budżetu na obronę do 396 mld dolarów, czyli o 13 proc. W następnych pięciu latach planuje się przeznaczenie na cele wojskowe 2,1 bln dolarów, co oznacza roczny wzrost amerykańskich wydatków na obronę o 15 proc. powyżej przeciętnych wydatków w okresie zimnej wojny. Nie jest jasne, o ile więcej będzie kosztować strategia imperialna. Trzeba m.in. pokryć koszt pomocy zagranicznej i budowy państw. Ostatnio administracja Busha obiecała zwiększyć o połowę pomoc zagraniczną Ameryki na rozwój podstawowy państw. Dotychczas wkład USA w odbudowę Bośni i Kosowa kosztował podatników, jak się szacuje, 21 mld dolarów. Im więcej będzie krajów i protektoratów zależnych od Waszyngtonu, tym większe będą związane z tym obciążenia amerykańskiej gospodarki.
Niektórzy zwolennicy ekspansywnej polityki zagranicznej utrzymują, że koszty wojskowej obecności USA w różnych częściach świata są niższe niż potencjalne koszty przyszłych wojen będących skutkiem braku tej obecności. Ten mit obalają dwaj naukowcy, Eugene Gholz i Daryl G. Press, przytaczając dane dotyczące dwu ważnych wojen - I wojny światowej i wojny irańsko-irackiej. Gholz i Press pokazują, że nawet w wypadku poważnych konfliktów kraje neutralne ponoszą niewielkie koszty, a ostatecznie odnoszą korzyści. Naukowcy wykazali też, że bilans strat i zysków aktualnej polityki USA, która stawia je w roli światowego żandarma, jest dla nich niepomyślny.
Konsensus imperialny
Daje o sobie znać niepokojące porozumienie humanitarnych jastrzębi na lewicy i neokonserwatystów na prawicy. Jedni i drudzy uważają, że rolą Ameryki na arenie międzynarodowej powinno być cywilizowanie świata, jeśli to konieczne również przez użyciu siły militarnej. Przejawem tej tendencji jest powstała po
11 września w "Washington Post" rubryka Ronalda Asmusa, byłego asystenta zastępcy sekretarza stanu w administracji Clintona, i Roberta Kagana, redaktora neokonserwatywnego "Weekly Standard". Asmus i Kagan odrzucają zarówno realistyczne poglądy o potrzebie zachowania równowagi sił, łączone z Henrym Kissingerem i Brentem Scowcrof-tem, jak i opinie liczące się ze "społecznością międzynarodową", łączone z Warrenem Christopherem i Madeleine Albright. Napisali, że "zachodzi potrzeba nakreślenia ambitniejszego programu. Wystarczająco dobry nie jest ani nieśmiały multilateralizm, ani wąski realizm. Należy osiągnąć nowe dwustronne porozumienie na arenie międzynarodowej po to, by prowadzić obecną walkę i zapewnić bezpieczniejszą przyszłość. Mamy obowiązek wobec samych siebie i wobec świata wykorzystać naszą potęgę w celu szerzenia zasad demokracji i odstraszania oraz zwalczania przeciwników naszej cywilizacji".
Administracja Busha używa podobnej retoryki: Stany Zjednoczone reprezentują niezrównaną siłę militarną i wywierają wielki wpływ na światową gospodarkę oraz politykę. Postępując w zgodzie z naszym dziedzictwem i zasadami, nie wykorzystujemy siły do wywierania presji po to, by uzyskać unilateralną przewagę. Dążymy do stworzenia równowagi sił sprzyjającej ludzkiej wolności, do powstania warunków, w których wszystkie narody i społeczeństwa mogą samodzielnie wybierać wyzwania, które wiążą się z wolnością polityczną i gospodarczą, i czerpać z tego satysfakcję. Zaprowadzimy na świecie pokój, zachęcając do budowy wolnych i otwartych społeczeństw na wszystkich kontynentach.
Właściwe pytanie, na jakie powinni znaleźć odpowiedź politycy, nie dotyczy tego, czy względna potęga USA w końcu się zmniejszy, lecz tego, czy strategia imperialna przyspieszy ten proces. Kto pod koniec XVIII wieku, w szczytowym okresie brytyjskiej potęgi, mógł przewidzieć, że 60 lat później nadmierne rozszerzenie obszaru działania i kosztowne zaangażowanie w dwie duże wojny doprowadzi do upadku supermocarstwa? Sto lat później powiększenie obszaru działania i ogromne wydatki na cele wojskowe okazały się zbyt dużym obciążeniem dla niewydajnej socjalistycznej gospodarki Związku Radzieckiego. Jack Snyder, zajmujący się tym problemem, podaje w wątpliwość tezę, że Stany Zjednoczone mogą przyjąć strategię hegemona, a ich potęga nie poniesie z tego powodu uszczerbku.
Walter Russell Mead w swej historii amerykańskiej polityki zagranicznej stwierdza, że nie odbyła się dyskusja na temat znaczenia światowej hegemonii Ameryki dla kraju. Być może zwolennicy imperium oddają dyskursowi politycznemu przysługę, otwarcie ujawniając swe ambicje. Mead stawia również pytanie, "Jaki jest cel powstania naszego 'imperium': zapewnienie nam bogactwa, bezpieczeństwa czy stworzenie lepszego świata?". No właśnie.
Ian Eland
Więcej możesz przeczytać w 15/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.