Polski deficyt składa się z wydatków pogrążających kraj w marazmie i nieróbstwie
Polski budżet to ofiara przetargów politycznych, uników i niezdolności polityków do mówienia prawdy. A prawda jest bardzo smutna. Polski dług publiczny wynosi już prawie 400 mld zł, czyli - jak kto woli - ponad 90 mld USD, i wszystko wskazuje na to, że nadal będzie rósł. Nieuczciwością jest w tej sytuacji pocieszanie opinii publicznej, że ten dług nie osiągnął jeszcze 50 proc. produktu krajowego brutto, że daleko mu do granicznych 60 proc. Istotne jest bowiem, po pierwsze - rosnące tempo wzrostu tego długu w ostatnich latach, po drugie - nieproporcjonalnie wysokie koszty jego obsługi, po trzecie wreszcie - brak jasnej koncepcji przełamania dotychczasowego trendu. A odsetek i rat płacimy już 27 mld zł rocznie.
Istotne jest to, że deficyt budżetowy przekracza już 5 proc. PKB i że nie wynika on bynajmniej z wydatków wspomagających gospodarkę, ale przeciwnie
- z wydatków pogrążających ją w marazmie i nieróbstwie. Tragiczna jest bowiem, wspominana wielokrotnie na tych łamach, struktura polskich wydatków
budżetowych, w której do tej pory nie znalazło się miejsca na - tak ulubione przez wicepremiera Pola - inwestycje infrastrukturalne. Są natomiast pieniądze na pokrywanie strat "wielkich budowli socjalizmu". Są miliardy na wytargowane, by nie powiedzieć: wyłudzone, przez byłego koalicjanta tzw. emerytury rolnicze. Polskie wydatki budżetowe są skrajnie bezproduktywne, a polska klasa polityczna nawet nie ma odwagi o tym ludziom powiedzieć.
Jeśli do tej klęski finansów publicznych dodamy, wprawdzie niebudżetowy, ale zupełnie realny deficyt bilansu płatniczego, tzw. obrotów bieżących, a zwłaszcza 40 mld zł nadwyżki importu nad eksportem - to pocieszanie się słabiutkim wzrostem eksportu, i to głównie przedsiębiorstw zagranicznych - zakrawa na niezamierzoną ironię.
Czas na pytania zasadnicze. Komu zawdzięczamy ten stan? Co z tym fantem zrobić? Zawdzięczamy to chowaniu głowy w piasek przez kolejne rządy i populizmowi "trzeciej drogi". Polskie rządy boją się społeczeństwa i równocześnie traktują je ciągle przedmiotowo, a nie podmiotowo, nie jak świadomych obywateli, do których mądrości i przyzwoitości można się odwołać. Kolejne rządy chcą ciągle jeszcze być dobrymi wujkami, którym brakuje już jednak cukierków w kieszeniach. Jak daleko jesteśmy od społeczeństwa obywatelskiego, z którym normalnie i otwarcie rozmawia się o narodowych kłopotach! A tymczasem najwyższy czas powiedzieć prawdę o tym, gdzie jesteśmy, na co nas nie stać, co trzeba zrobić, żeby państwo nie zbankrutowało.
Odpowiedzi sfer rządowych na trudne wyzwania naszej współczesności zasługują, niestety, nie na miano terapii, lecz ucieczki od rzeczywistych problemów. Nietykalne pozostają struktura i rozmiary wydatków budżetowych. Za to poszukuje się sposobów zwiększenia dochodów budżetowych, oczywiście kosztem tych, którzy tworzą PKB i którym coraz bardziej odechciewa się być kozłami ofiarnymi na ołtarzu państwa opiekuńczego. Jak sobie wyobraża rząd wzrost inwestycji w najbliższych latach o ponad 50 proc. bez redukcji obciążeń podatkowych, bez obniżenia stopy redystrybucji PKB - to jego słodka (?) tajemnica. A bez wzrostu stopy inwestycji nie będzie mowy o wzroście zatrudnienia i spadku bezrobocia.
Czas więc, by klasa polityczna uderzyła się w piersi i przyznała, że w ramach "trzeciej drogi" żyjemy ponad stan (nie wszyscy!) na koszt przyszłych pokoleń. I trzeba mieć odwagę ludziom to powiedzieć. Polska klasa polityczna przeżywa jednak tak głęboki kryzys, że trudno się po niej tego spodziewać, zwłaszcza przy utrzymaniu dotychczasowej ordynacji wyborczej, umożliwiającej wybieranie posłów, którzy w stanie nietrzeźwym biją się przed gmachem Sejmu.
Jednomandatowe okręgi wyborcze nie załatwią wszystkiego, ale chwyćmy się tej szansy w imię ratunku dla chorego.
Istotne jest to, że deficyt budżetowy przekracza już 5 proc. PKB i że nie wynika on bynajmniej z wydatków wspomagających gospodarkę, ale przeciwnie
- z wydatków pogrążających ją w marazmie i nieróbstwie. Tragiczna jest bowiem, wspominana wielokrotnie na tych łamach, struktura polskich wydatków
budżetowych, w której do tej pory nie znalazło się miejsca na - tak ulubione przez wicepremiera Pola - inwestycje infrastrukturalne. Są natomiast pieniądze na pokrywanie strat "wielkich budowli socjalizmu". Są miliardy na wytargowane, by nie powiedzieć: wyłudzone, przez byłego koalicjanta tzw. emerytury rolnicze. Polskie wydatki budżetowe są skrajnie bezproduktywne, a polska klasa polityczna nawet nie ma odwagi o tym ludziom powiedzieć.
Jeśli do tej klęski finansów publicznych dodamy, wprawdzie niebudżetowy, ale zupełnie realny deficyt bilansu płatniczego, tzw. obrotów bieżących, a zwłaszcza 40 mld zł nadwyżki importu nad eksportem - to pocieszanie się słabiutkim wzrostem eksportu, i to głównie przedsiębiorstw zagranicznych - zakrawa na niezamierzoną ironię.
Czas na pytania zasadnicze. Komu zawdzięczamy ten stan? Co z tym fantem zrobić? Zawdzięczamy to chowaniu głowy w piasek przez kolejne rządy i populizmowi "trzeciej drogi". Polskie rządy boją się społeczeństwa i równocześnie traktują je ciągle przedmiotowo, a nie podmiotowo, nie jak świadomych obywateli, do których mądrości i przyzwoitości można się odwołać. Kolejne rządy chcą ciągle jeszcze być dobrymi wujkami, którym brakuje już jednak cukierków w kieszeniach. Jak daleko jesteśmy od społeczeństwa obywatelskiego, z którym normalnie i otwarcie rozmawia się o narodowych kłopotach! A tymczasem najwyższy czas powiedzieć prawdę o tym, gdzie jesteśmy, na co nas nie stać, co trzeba zrobić, żeby państwo nie zbankrutowało.
Odpowiedzi sfer rządowych na trudne wyzwania naszej współczesności zasługują, niestety, nie na miano terapii, lecz ucieczki od rzeczywistych problemów. Nietykalne pozostają struktura i rozmiary wydatków budżetowych. Za to poszukuje się sposobów zwiększenia dochodów budżetowych, oczywiście kosztem tych, którzy tworzą PKB i którym coraz bardziej odechciewa się być kozłami ofiarnymi na ołtarzu państwa opiekuńczego. Jak sobie wyobraża rząd wzrost inwestycji w najbliższych latach o ponad 50 proc. bez redukcji obciążeń podatkowych, bez obniżenia stopy redystrybucji PKB - to jego słodka (?) tajemnica. A bez wzrostu stopy inwestycji nie będzie mowy o wzroście zatrudnienia i spadku bezrobocia.
Czas więc, by klasa polityczna uderzyła się w piersi i przyznała, że w ramach "trzeciej drogi" żyjemy ponad stan (nie wszyscy!) na koszt przyszłych pokoleń. I trzeba mieć odwagę ludziom to powiedzieć. Polska klasa polityczna przeżywa jednak tak głęboki kryzys, że trudno się po niej tego spodziewać, zwłaszcza przy utrzymaniu dotychczasowej ordynacji wyborczej, umożliwiającej wybieranie posłów, którzy w stanie nietrzeźwym biją się przed gmachem Sejmu.
Jednomandatowe okręgi wyborcze nie załatwią wszystkiego, ale chwyćmy się tej szansy w imię ratunku dla chorego.
Więcej możesz przeczytać w 15/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.