Zamiast budować system bezpieczeństwa, liczymy na to, że Pan Bóg nas ochroni
To że znaleźliśmy się w koalicji antyterrorystycznej, dosłownie oznacza, iż jesteśmy w stanie wojny z terrorystami. Mimo tej świadomości debata na temat zagrożenia terroryzmem jest wyjątkowo jałowa. Można ją sprowadzić do dwóch zdań: "tak, możemy się czuć bezpieczni" oraz "w wypadku zagrożenia w stanie wojny za bezpieczeństwo odpowiada minister obrony, a w czasie pokoju szef MSWiA". Na walkę z terroryzmem nie jesteśmy gotowi ani pod względem społecznym, ani organizacyjnym.
Antysystem bezpieczeństwa
Choć dysponujemy niewielkimi środkami na bezpieczeństwo, marnujemy je. Większość wydatków na policję, służby specjalne, wojsko i straż graniczną, czyli jednostki odpowiedzialne za walkę z terroryzmem, jest przeznaczana na mundury, buty, epolety, odprawy, ekwiwalenty, remonty itd. Niewiele pieniędzy pozostaje na szkolenia i inwestycje. Sam system szkolenia w instytucjach biorących udział w zapobieganiu terroryzmowi wydaje się dalece niedoskonały. Najlepszym tego przykładem jest operacja w Magdalence. Wzięły w niej udział nie policyjne jednostki prewencji, nie nowicjusze, którzy rozpoczęli właśnie służbę, lecz wykwalifikowane i najlepiej wyposażone oddziały. Efekt był jednak tragiczny: regularna bitwa toczona przez wiele godzin, dwóch zabitych funkcjonariuszy i kilkunastu rannych. Dowodzi to, że wobec bandytów, którzy są gotowi na śmierć, jednostki specjalne są bezradne.
Zanim dojdzie do aktów terroru, najważniejsze są służby w rodzaju Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Wojskowych Służb Informacyjnych, służb operacyjnych policji oraz straży granicznej. Powinny one zawczasu identyfikować zagrożenia. W Polsce nie ma jednak systemu, który pozwalałby na koordynowanie przepływu wiadomości o zagrożeniach, co w praktyce oznacza, że większość służb powiadamia tylko własnego komendanta czy naczelnika, a niechętnie dzieli się informacjami z innymi. Takie kiszenie informacji nie jest oczywiście tylko polską specyfiką, ale wszędzie na świecie istnieją miejsca, w których zbiegają się dane zbierane przez służby wywiadowcze.
Również na czas po ewentualnym ataku nie jesteśmy przygotowani. Gdy dochodzi do aktu terroru - nieważne czy dokonanego bronią konwencjonalną jak kilkanaście dni temu w Madrycie czy bronią chemiczną jak przed laty w tokijskim metrze - zgodnie z polskimi procedurami do akcji wkracza policja, straż pożarna i pogotowie. I nikt więcej. Tymczasem, żeby skutecznie prowadzić akcję ratowniczą, trzeba doskonale koordynować działania wszystkich służb, które odpowiadają za nasze bezpieczeństwo. Tyle że w Polsce nie ma centrum, które zajmowałoby się koordynacją działań tych służb. Więcej, nie ma przepisów nakazujących im współdziałanie w wypadku zagrożenia terroryzmem.
Centrum zarządzania kryzysowego
To nie szefowie ABW, WSI, policji czy straży granicznej są odpowiedzialni za bezpieczeństwo obywateli. Oni są jedynie bokserami, którzy wychodzą na ring, by stoczyć walkę. To nie oni jednak decydują, kiedy na ten ring wchodzić czy też kiedy z niego zejść. W Polsce konstytucja powierza odpowiedzialność za bezpieczeństwo w państwie dwóm osobom: prezydentowi i premierowi. W tym układzie ważniejszy jest premier. Może on swoją odpowiedzialność przenieść - i najczęściej to robi - na ministra spraw wewnętrznych. Nie zmienia to faktu, że w niektórych sytuacjach nie powinno się tak dziać. Premier nie dysponuje jednak żadnym aparatem analitycznym ani zapleczem, które umożliwiałoby mu wykonywanie konstytucyjnych obowiązków związanych z bezpieczeństwem w państwie. Kancelaria premiera nie jest w stanie ich wypełniać, bo nie jest to urząd, który może pracować przez całą dobę, prowadząc choćby korespondencję tajną i jawną. Do tego typu działań nie jest również powołane Biuro Bezpieczeństwa Narodowego (organ doradczy prezydenta), bo nie ma ani takich uprawnień, ani odpowiedniego instrumentarium.
W wypadku zagrożenia decyzje powinna wypracowywać Rada Ministrów, choć ostateczne rozstrzygnięcie należy do premiera. Nie można jednak podejmować decyzji, nie mając odpowiedniego zaplecza: kancelaryjnego czy informacyjnego. Innymi słowy, powinno być miejsce, gdzie zbiorą się osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo, a po podjęciu decyzji zostaną one sprawdzone pod względem prawnym i rozdysponowane do poszczególnych służb. Musi też istnieć miejsce, w którym będzie się sprawdzać, jak decyzje są wykonywane.
Takie centrum powinno umożliwić koordynację działań służb likwidujących skutki katastrof czy aktów terroru, ale powinno ono też dysponować pełną informacją na temat dostępnych sił i środków. Po przyciśnięciu jednego klawisza powinno być wiadomo, ile mamy do dyspozycji łóżek szpitalnych i leków dla potencjalnych ofiar, gdzie te leki są zmagazynowane i jakich środków trzeba użyć, by jak najszybciej znalazły się w tym samym miejscu co poszkodowani. Jednocześnie takie centrum powinno odpowiadać - i tak jest na całym świecie - za komunikację społeczną w razie zagrożenia. Innymi słowy, trzeba wiedzieć, jak informować obywateli o katastrofie czy zamachu, by nie wywołać paniki, która może tylko spotęgować kryzys. Wszystko to dowodzi, że w Polsce powinno funkcjonować Centrum Zarządzania Kryzysowego - organ podległy bezpośrednio premierowi i spełniający funkcje koordynacyjne, a nie dowódcze. Zarządzanie i koordynacja tym się bowiem różnią od dowodzenia, czym sterowanie od wiosłowania.
Zmarnowane szanse
Nie dość, że Polska nie dysponuje wystarczającymi środkami na budowę skutecznego systemu zarządzania kryzysowego, to jeszcze marnuje te, które ma, i nie potrafi zorganizować ludzi, którzy mogliby stanowić zaplecze takiego centrum. W 2000 r. z przyczyn wyłącznie ideologicznych rozwiązano Nadwiślańskie Jednostki MSWiA. Były one wprawdzie kontynuatorami niechlubnego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego - wykorzystywanego po II wojnie do zwalczania antykomunistycznej partyzantki czy działań w Bieszczadach przeciw Ukraińcom w ramach akcji "Wisła" - ale miały sprzęt i ludzi umożliwiających budowę nowego korpusu bezpieczeństwa wewnętrznego. Ludzi zwolniono, a sprzęt został rozproszony po różnych jednostkach MSWiA: śmigłowce trafiły do straży granicznej i policji, zaś system łączności Tatiran - nie wiedzieć czemu - do BOR, choć równie dobrze można tam było wysłać betoniarkę i byłaby tak samo użyteczna.
Zamiast ponosić wysokie koszty odpraw dla żołnierzy i reorganizacji jednostek, można było przekształcić je w korpus reagowania kryzysowego. Mógł on pomagać na przykład straży pożarnej i policji: strażacy nie zajmowaliby się oświetlaniem terenu akcji, lecz samą akcją, a policja nie musiałaby konwojować transportów ze szczepionkami itd. Żenujące jest to, że 38-milionowej Polski nie stać na zapewnienie swoim obywatelom elementarnego bezpieczeństwa.
Zarządzaniem kryzysowym oraz koordynacją akcji ratowniczych powinni się zajmować cywile, jak to się dzieje w całym cywilizowanym świecie, a nie mundurowi - jak u nas. W Stanach Zjednoczonych do działań antyterrorystycznych oddelegowanych jest kilka podmiotów, ale za koordynację odpowiada jeden: Departament Sprawiedliwości. Podlega mu m.in. FBI (prowadzące działania operacyjne), policja oraz odpowiedzialna za odbudowę i usuwanie skutków katastrof Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego.
Boski parasol
Najwyższy czas, by sprawami bezpieczeństwa zaczęli się zajmować także ludzie, którzy mają odpowiednie kwalifikacje intelektualne, na przykład środowiska akademickie. Pozostawianie tego wyłącznie różnym służbom świadczy o braku wyobraźni. Na świecie sprawy bezpieczeństwa są uznawane za kardynalne dla państwa. U nas nie można mówić o bezpieczeństwie w wymiarze państwowym. Jeśli ktoś dziś dowodzi, że Polska jest państwem bezpiecznym, powinien dodać, że dzieje się tak, bo Pan Bóg nas chroni, a nie dlatego, że stworzono odpowiedni system. Ale jak długo Pana Boga można wodzić na pokuszenie?
Antysystem bezpieczeństwa
Choć dysponujemy niewielkimi środkami na bezpieczeństwo, marnujemy je. Większość wydatków na policję, służby specjalne, wojsko i straż graniczną, czyli jednostki odpowiedzialne za walkę z terroryzmem, jest przeznaczana na mundury, buty, epolety, odprawy, ekwiwalenty, remonty itd. Niewiele pieniędzy pozostaje na szkolenia i inwestycje. Sam system szkolenia w instytucjach biorących udział w zapobieganiu terroryzmowi wydaje się dalece niedoskonały. Najlepszym tego przykładem jest operacja w Magdalence. Wzięły w niej udział nie policyjne jednostki prewencji, nie nowicjusze, którzy rozpoczęli właśnie służbę, lecz wykwalifikowane i najlepiej wyposażone oddziały. Efekt był jednak tragiczny: regularna bitwa toczona przez wiele godzin, dwóch zabitych funkcjonariuszy i kilkunastu rannych. Dowodzi to, że wobec bandytów, którzy są gotowi na śmierć, jednostki specjalne są bezradne.
Zanim dojdzie do aktów terroru, najważniejsze są służby w rodzaju Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Wojskowych Służb Informacyjnych, służb operacyjnych policji oraz straży granicznej. Powinny one zawczasu identyfikować zagrożenia. W Polsce nie ma jednak systemu, który pozwalałby na koordynowanie przepływu wiadomości o zagrożeniach, co w praktyce oznacza, że większość służb powiadamia tylko własnego komendanta czy naczelnika, a niechętnie dzieli się informacjami z innymi. Takie kiszenie informacji nie jest oczywiście tylko polską specyfiką, ale wszędzie na świecie istnieją miejsca, w których zbiegają się dane zbierane przez służby wywiadowcze.
Również na czas po ewentualnym ataku nie jesteśmy przygotowani. Gdy dochodzi do aktu terroru - nieważne czy dokonanego bronią konwencjonalną jak kilkanaście dni temu w Madrycie czy bronią chemiczną jak przed laty w tokijskim metrze - zgodnie z polskimi procedurami do akcji wkracza policja, straż pożarna i pogotowie. I nikt więcej. Tymczasem, żeby skutecznie prowadzić akcję ratowniczą, trzeba doskonale koordynować działania wszystkich służb, które odpowiadają za nasze bezpieczeństwo. Tyle że w Polsce nie ma centrum, które zajmowałoby się koordynacją działań tych służb. Więcej, nie ma przepisów nakazujących im współdziałanie w wypadku zagrożenia terroryzmem.
Centrum zarządzania kryzysowego
To nie szefowie ABW, WSI, policji czy straży granicznej są odpowiedzialni za bezpieczeństwo obywateli. Oni są jedynie bokserami, którzy wychodzą na ring, by stoczyć walkę. To nie oni jednak decydują, kiedy na ten ring wchodzić czy też kiedy z niego zejść. W Polsce konstytucja powierza odpowiedzialność za bezpieczeństwo w państwie dwóm osobom: prezydentowi i premierowi. W tym układzie ważniejszy jest premier. Może on swoją odpowiedzialność przenieść - i najczęściej to robi - na ministra spraw wewnętrznych. Nie zmienia to faktu, że w niektórych sytuacjach nie powinno się tak dziać. Premier nie dysponuje jednak żadnym aparatem analitycznym ani zapleczem, które umożliwiałoby mu wykonywanie konstytucyjnych obowiązków związanych z bezpieczeństwem w państwie. Kancelaria premiera nie jest w stanie ich wypełniać, bo nie jest to urząd, który może pracować przez całą dobę, prowadząc choćby korespondencję tajną i jawną. Do tego typu działań nie jest również powołane Biuro Bezpieczeństwa Narodowego (organ doradczy prezydenta), bo nie ma ani takich uprawnień, ani odpowiedniego instrumentarium.
W wypadku zagrożenia decyzje powinna wypracowywać Rada Ministrów, choć ostateczne rozstrzygnięcie należy do premiera. Nie można jednak podejmować decyzji, nie mając odpowiedniego zaplecza: kancelaryjnego czy informacyjnego. Innymi słowy, powinno być miejsce, gdzie zbiorą się osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo, a po podjęciu decyzji zostaną one sprawdzone pod względem prawnym i rozdysponowane do poszczególnych służb. Musi też istnieć miejsce, w którym będzie się sprawdzać, jak decyzje są wykonywane.
Takie centrum powinno umożliwić koordynację działań służb likwidujących skutki katastrof czy aktów terroru, ale powinno ono też dysponować pełną informacją na temat dostępnych sił i środków. Po przyciśnięciu jednego klawisza powinno być wiadomo, ile mamy do dyspozycji łóżek szpitalnych i leków dla potencjalnych ofiar, gdzie te leki są zmagazynowane i jakich środków trzeba użyć, by jak najszybciej znalazły się w tym samym miejscu co poszkodowani. Jednocześnie takie centrum powinno odpowiadać - i tak jest na całym świecie - za komunikację społeczną w razie zagrożenia. Innymi słowy, trzeba wiedzieć, jak informować obywateli o katastrofie czy zamachu, by nie wywołać paniki, która może tylko spotęgować kryzys. Wszystko to dowodzi, że w Polsce powinno funkcjonować Centrum Zarządzania Kryzysowego - organ podległy bezpośrednio premierowi i spełniający funkcje koordynacyjne, a nie dowódcze. Zarządzanie i koordynacja tym się bowiem różnią od dowodzenia, czym sterowanie od wiosłowania.
Zmarnowane szanse
Nie dość, że Polska nie dysponuje wystarczającymi środkami na budowę skutecznego systemu zarządzania kryzysowego, to jeszcze marnuje te, które ma, i nie potrafi zorganizować ludzi, którzy mogliby stanowić zaplecze takiego centrum. W 2000 r. z przyczyn wyłącznie ideologicznych rozwiązano Nadwiślańskie Jednostki MSWiA. Były one wprawdzie kontynuatorami niechlubnego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego - wykorzystywanego po II wojnie do zwalczania antykomunistycznej partyzantki czy działań w Bieszczadach przeciw Ukraińcom w ramach akcji "Wisła" - ale miały sprzęt i ludzi umożliwiających budowę nowego korpusu bezpieczeństwa wewnętrznego. Ludzi zwolniono, a sprzęt został rozproszony po różnych jednostkach MSWiA: śmigłowce trafiły do straży granicznej i policji, zaś system łączności Tatiran - nie wiedzieć czemu - do BOR, choć równie dobrze można tam było wysłać betoniarkę i byłaby tak samo użyteczna.
Zamiast ponosić wysokie koszty odpraw dla żołnierzy i reorganizacji jednostek, można było przekształcić je w korpus reagowania kryzysowego. Mógł on pomagać na przykład straży pożarnej i policji: strażacy nie zajmowaliby się oświetlaniem terenu akcji, lecz samą akcją, a policja nie musiałaby konwojować transportów ze szczepionkami itd. Żenujące jest to, że 38-milionowej Polski nie stać na zapewnienie swoim obywatelom elementarnego bezpieczeństwa.
Zarządzaniem kryzysowym oraz koordynacją akcji ratowniczych powinni się zajmować cywile, jak to się dzieje w całym cywilizowanym świecie, a nie mundurowi - jak u nas. W Stanach Zjednoczonych do działań antyterrorystycznych oddelegowanych jest kilka podmiotów, ale za koordynację odpowiada jeden: Departament Sprawiedliwości. Podlega mu m.in. FBI (prowadzące działania operacyjne), policja oraz odpowiedzialna za odbudowę i usuwanie skutków katastrof Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego.
Boski parasol
Najwyższy czas, by sprawami bezpieczeństwa zaczęli się zajmować także ludzie, którzy mają odpowiednie kwalifikacje intelektualne, na przykład środowiska akademickie. Pozostawianie tego wyłącznie różnym służbom świadczy o braku wyobraźni. Na świecie sprawy bezpieczeństwa są uznawane za kardynalne dla państwa. U nas nie można mówić o bezpieczeństwie w wymiarze państwowym. Jeśli ktoś dziś dowodzi, że Polska jest państwem bezpiecznym, powinien dodać, że dzieje się tak, bo Pan Bóg nas chroni, a nie dlatego, że stworzono odpowiedni system. Ale jak długo Pana Boga można wodzić na pokuszenie?
Sztab niemocy |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 13/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.