Osama bin Laden staje się ojcem chrzestnym europejskiej konstytucji
Sukces socjalistów w Hiszpanii w rezultacie krwawych zamachów w Madrycie to krok ku zjednoczonej, socjalistycznej, antyamerykańskiej Europie. Terrorystom udało się wbić klin miedzy Europę a Stany Zjednoczone i stworzyć perspektywę, w której co prawda Irak będzie wolny i demokratyczny, ale Europa i Ameryka przejdą od kłótni do separacji.
Morderczy sukces Al-Kaidy w Hiszpanii i wyłamanie się tego kraju z koalicji w Iraku jest także naszą porażka. Prawdopodobne wycofanie 1300 żołnierzy hiszpańskich z polskiego sektora w Iraku nie będzie tragedią w sensie wojskowym. Hiszpanie stanowią około 15 proc. dywizji międzynarodowej i około 1 proc. wszystkich sił koalicyjnych w Iraku. Wyrwę nietrudno będzie załatać, czy to posiłkami (już są w drodze z Korei i Japonii), czy siłami irackimi, które i tak powinny w tym roku przejąć odpowiedzialność za bezpieczeństwo swojego kraju.
"Stara" Europa atakuje
Dużo poważniejsze są skutki dyplomatyczne, polityczne i psychologiczne ostatnich wydarzeń w samej Europie. Zmiana rządu w Madrycie oznacza przejście Hiszpanii do obozu "starej" Europy. Socjalistyczny kandydat na premiera już zapowiedział zbliżenie z Francją i Niemcami, a jego buńczuczna krytyka administracji USA spowoduje zapewne ochłodzenie stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Polska jest zaś orędowniczką jedności transatlantyckiej, strategicznego sojuszu całej Europy z USA. Gdy jej część postanowiła się sprzeciwić operacji irackiej, pozostaliśmy w "nowej" Europie, czyli wśród krajów, które akceptują amerykańskie przywództwo w świecie. Przez ostatnie półtora roku siły "nowej" (Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania, Polska, kraje Europy Środkowej) i "starej" Europy (Francja, Niemcy, Belgia) były mniej więcej wyrównane. Zmiana stanowiska Hiszpanii narusza układ sił i sugeruje, że "stara" Europa wygrywa. Naszym decydentom zrobiło się ciemno przed oczami, gdy zdali sobie sprawę, iż ceną za poparcie Ameryki w Iraku może być ustępstwo w sprawie konstytucji europejskiej i dłuższy okres dyplomatycznej izolacji Polski w polityce wewnątrzeuropejskiej. Najgorsze jednak, co moglibyśmy zrobić, to stracić sympatię Ameryki i przyjąć upokarzające warunki kapitulacji wobec "starej" Europy.
Z każdym miesiącem coraz wyraźniej widać skutki zaniedbań rządu sprzed rozpoczęcia operacji irackiej. Nie ustalono jasnych warunków politycznych i ekonomicznych naszego udziału oraz ram czasowych operacji. Mam gorzką satysfakcję, gdyż ostrzegałem, iż ta niefrasobliwość zaszkodzi na dłuższą metę nie tylko Polsce, ale i stosunkom polsko-amerykańskim.
Amerykanie uważali za naturalne, że kraj, który dopiero wstąpił do NATO, będzie chciał pokazać, iż dorósł do odegrania w sojuszu poważnej roli. W Waszyngtonie uważano, że korzyścią dla Polski będzie samo zarządzanie sektorem w Iraku, co podniesie rangę naszego kraju na arenie międzynarodowej. Wielu Amerykanów jest przekonanych, że po tym, co im zrobiono 11 września 2001 r., udział sojuszników w wojnie w Iraku jest czymś oczywistym, tak jak naturalny był udział USA w wojnie z Hitlerem.
Perspektywa polska była inna. Uważaliśmy wojnę w Iraku nie za integralną część walki z terroryzmem, lecz za wojnę z wyboru. Zaufaliśmy Stanom Zjednoczonym w sprawie zagrożenia związanego z bronią masowego rażenia i popieraliśmy odsunięcie od władzy krwawego tyrana. Spodziewaliśmy się jednak, że Stany Zjednoczone rozumieją, iż Saddam Husajn bezpośrednio nam nie zagrażał, że Polska nie ma ważnych interesów na Bliskim Wschodzie i że za wsparcie Stanów Zjednoczonych należy nam się wzajemność. Mieliśmy podstawy sądzić, że Stany Zjednoczone zechcą pokazać oponentom, że warto być sojusznikiem Ameryki w potrzebie.
Polskie rozczarowanie
Pojawiło się poczucie rozczarowania. Ani w sprawie wiz, ani w sprawie zwrotu długów irackich wobec Polski, ani w sprawie kontraktów na odbudowę Iraku nie zanotowaliśmy dużego postępu. Stany Zjednoczone zwiększyły pomoc wojskową dla Polski z 12 mln USD do 60 mln USD rocznie, co było słabo odnotowanym sukcesem wizyty prezydenta Kwaśniewskiego w Waszyngtonie. Gdyby takie tempo wzrostu utrzymać przez parę lat, zebrałyby się poważne sumy. Natomiast w sytuacji, gdy Polska wykłada z własnej kieszeni na operację iracką około 200 mln dolarów rocznie, trudno się dziwić, że ta decyzja nie rzuciła nikogo na kolana. Być może w tym właśnie tkwi wytłumaczenie słów Aleksandra Kwaśniewskiego, że Polska czuje się wprowadzona w błąd w sprawie broni masowego rażenia. Wątpię, aby iracki gaz musztardowy spędzał sen z prezydenckich oczu. A to, że niewiele uzyskał dla kraju za słuszną skądinąd decyzję o wysłaniu wojska do Iraku i świadomość, jakie ta decyzja może mieć skutki dla wyborczych szans żony, zapewne waży w jego kalkulacjach. Nauczka dla polskiej polityki zagranicznej: następnym razem skuteczniej się targować.
Zbliża się data kolejnego rozszerzenia NATO. W czerwcu w Stambule ma się odbyć następny szczyt sojuszu. Nic nie zrobiłoby lepszego wrażenia niż ogłoszenie już teraz, że Stany Zjednoczone zamierzają uruchomić wielki program pomocy wojskowej dla tych nowych członków paktu, którzy okazali wolę walki i wytrwałość we wspólnych akcjach wojskowych i którzy mogliby być jeszcze skuteczniejsi w przyszłości, gdyby ich wyposażyć w nowoczesny sprzęt. Taki program byłby skuteczny geopolitycznie, bo pokazałby, że Stany Zjednoczone nie zamierzają rezygnować z wpływów w Europie. Byłby ważny wojskowo, bo niektóre kraje zamiast redukować, mogłyby wręcz zwiększyć swe zaangażowanie za granicą. Wreszcie, co może najważniejsze, byłby nieoceniony politycznie, bo pokazałby wszem wobec, że Ameryka ma niezłomną wolę zwycięstwa.
Europa bin Ladena
Al-Kaida zapewne nie spodziewała się, że największe konsekwencje jej zbrodni ujawnią się nie w Iraku, lecz w polityce europejskiej. W Waszyngtonie już usłyszałem, że Osama bin Laden staje się ojcem chrzestnym europejskiej konstytucji. Z reakcji na zmianę stanowiska Hiszpanii można wnosić, że Polska rozważa, czy się nie ugiąć pod presją i zgodzić na zmianę korzystnego dla nas systemu nicejskiego na inny, zaproponowany w traktacie konstytucyjnym, który podwaja siłę głosu Niemiec. Byłoby to przedwczesne.
W Polsce komentatorzy skoncentrowali się na sprawie preambuły oraz - co zrozumiałe - na zawartej w projekcie traktatu zmianie korzystnego dla nas systemu głosowania. Mało kto zadał sobie trud lektury tego dokumentu. Nic dziwnego - projekt jest paraliżujący w swej miałkości. Spodziewałem się, że konstytucja wprowadzi rzeczywistą kontrolę instytucji europejskich przez obywateli i ustali, jakie będą prerogatywy państw narodowych, a jakie Brukseli. Dokument miał być nie tylko fundamentem europejskiego domu, lecz także źródłem patriotyzmu na poziomie europejskim.
Zamiast tego mamy cegłę biurokratycznego bełkotu, której nie da się przeczytać bez akademickiego grantu i nie można zrozumieć bez doktoratu. Coś takiego może przejść w krajach, w których traktaty się podpisuje i ratyfikuje bez czytania, na zasadzie "jakoś to będzie". Tam natomiast, gdzie prawo traktuje się poważnie i gdzie ludzie są przywiązani do instytucji, które się sprawdziły, na przykład w Wielkiej Brytanii, tekst ten nie ma szans na ratyfikację. Badania wskazują, że nie ma szans ani w referendum, ani zapewne w parlamencie, chyba że za cenę przegrania przez laburzystów następnych wyborów. Opór Hiszpanii i Polski pozwalał Wielkiej Brytanii trzymać karty przy sobie. Pośpiech Niemiec zmusi ją do ich odsłonięcia. Polska jest nadal w grze.
Warto przy tym pamiętać, że opuszczając Irak, stracilibyśmy przychylność Ameryki, zyskując jedynie pełną satysfakcji pogardę Francji i Niemiec. Trwając przy obranym kursie, mamy szanse na to, że karta się jeszcze odwróci.
Radek Sikorski
Morderczy sukces Al-Kaidy w Hiszpanii i wyłamanie się tego kraju z koalicji w Iraku jest także naszą porażka. Prawdopodobne wycofanie 1300 żołnierzy hiszpańskich z polskiego sektora w Iraku nie będzie tragedią w sensie wojskowym. Hiszpanie stanowią około 15 proc. dywizji międzynarodowej i około 1 proc. wszystkich sił koalicyjnych w Iraku. Wyrwę nietrudno będzie załatać, czy to posiłkami (już są w drodze z Korei i Japonii), czy siłami irackimi, które i tak powinny w tym roku przejąć odpowiedzialność za bezpieczeństwo swojego kraju.
"Stara" Europa atakuje
Dużo poważniejsze są skutki dyplomatyczne, polityczne i psychologiczne ostatnich wydarzeń w samej Europie. Zmiana rządu w Madrycie oznacza przejście Hiszpanii do obozu "starej" Europy. Socjalistyczny kandydat na premiera już zapowiedział zbliżenie z Francją i Niemcami, a jego buńczuczna krytyka administracji USA spowoduje zapewne ochłodzenie stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Polska jest zaś orędowniczką jedności transatlantyckiej, strategicznego sojuszu całej Europy z USA. Gdy jej część postanowiła się sprzeciwić operacji irackiej, pozostaliśmy w "nowej" Europie, czyli wśród krajów, które akceptują amerykańskie przywództwo w świecie. Przez ostatnie półtora roku siły "nowej" (Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania, Polska, kraje Europy Środkowej) i "starej" Europy (Francja, Niemcy, Belgia) były mniej więcej wyrównane. Zmiana stanowiska Hiszpanii narusza układ sił i sugeruje, że "stara" Europa wygrywa. Naszym decydentom zrobiło się ciemno przed oczami, gdy zdali sobie sprawę, iż ceną za poparcie Ameryki w Iraku może być ustępstwo w sprawie konstytucji europejskiej i dłuższy okres dyplomatycznej izolacji Polski w polityce wewnątrzeuropejskiej. Najgorsze jednak, co moglibyśmy zrobić, to stracić sympatię Ameryki i przyjąć upokarzające warunki kapitulacji wobec "starej" Europy.
Z każdym miesiącem coraz wyraźniej widać skutki zaniedbań rządu sprzed rozpoczęcia operacji irackiej. Nie ustalono jasnych warunków politycznych i ekonomicznych naszego udziału oraz ram czasowych operacji. Mam gorzką satysfakcję, gdyż ostrzegałem, iż ta niefrasobliwość zaszkodzi na dłuższą metę nie tylko Polsce, ale i stosunkom polsko-amerykańskim.
Amerykanie uważali za naturalne, że kraj, który dopiero wstąpił do NATO, będzie chciał pokazać, iż dorósł do odegrania w sojuszu poważnej roli. W Waszyngtonie uważano, że korzyścią dla Polski będzie samo zarządzanie sektorem w Iraku, co podniesie rangę naszego kraju na arenie międzynarodowej. Wielu Amerykanów jest przekonanych, że po tym, co im zrobiono 11 września 2001 r., udział sojuszników w wojnie w Iraku jest czymś oczywistym, tak jak naturalny był udział USA w wojnie z Hitlerem.
Perspektywa polska była inna. Uważaliśmy wojnę w Iraku nie za integralną część walki z terroryzmem, lecz za wojnę z wyboru. Zaufaliśmy Stanom Zjednoczonym w sprawie zagrożenia związanego z bronią masowego rażenia i popieraliśmy odsunięcie od władzy krwawego tyrana. Spodziewaliśmy się jednak, że Stany Zjednoczone rozumieją, iż Saddam Husajn bezpośrednio nam nie zagrażał, że Polska nie ma ważnych interesów na Bliskim Wschodzie i że za wsparcie Stanów Zjednoczonych należy nam się wzajemność. Mieliśmy podstawy sądzić, że Stany Zjednoczone zechcą pokazać oponentom, że warto być sojusznikiem Ameryki w potrzebie.
Polskie rozczarowanie
Pojawiło się poczucie rozczarowania. Ani w sprawie wiz, ani w sprawie zwrotu długów irackich wobec Polski, ani w sprawie kontraktów na odbudowę Iraku nie zanotowaliśmy dużego postępu. Stany Zjednoczone zwiększyły pomoc wojskową dla Polski z 12 mln USD do 60 mln USD rocznie, co było słabo odnotowanym sukcesem wizyty prezydenta Kwaśniewskiego w Waszyngtonie. Gdyby takie tempo wzrostu utrzymać przez parę lat, zebrałyby się poważne sumy. Natomiast w sytuacji, gdy Polska wykłada z własnej kieszeni na operację iracką około 200 mln dolarów rocznie, trudno się dziwić, że ta decyzja nie rzuciła nikogo na kolana. Być może w tym właśnie tkwi wytłumaczenie słów Aleksandra Kwaśniewskiego, że Polska czuje się wprowadzona w błąd w sprawie broni masowego rażenia. Wątpię, aby iracki gaz musztardowy spędzał sen z prezydenckich oczu. A to, że niewiele uzyskał dla kraju za słuszną skądinąd decyzję o wysłaniu wojska do Iraku i świadomość, jakie ta decyzja może mieć skutki dla wyborczych szans żony, zapewne waży w jego kalkulacjach. Nauczka dla polskiej polityki zagranicznej: następnym razem skuteczniej się targować.
Zbliża się data kolejnego rozszerzenia NATO. W czerwcu w Stambule ma się odbyć następny szczyt sojuszu. Nic nie zrobiłoby lepszego wrażenia niż ogłoszenie już teraz, że Stany Zjednoczone zamierzają uruchomić wielki program pomocy wojskowej dla tych nowych członków paktu, którzy okazali wolę walki i wytrwałość we wspólnych akcjach wojskowych i którzy mogliby być jeszcze skuteczniejsi w przyszłości, gdyby ich wyposażyć w nowoczesny sprzęt. Taki program byłby skuteczny geopolitycznie, bo pokazałby, że Stany Zjednoczone nie zamierzają rezygnować z wpływów w Europie. Byłby ważny wojskowo, bo niektóre kraje zamiast redukować, mogłyby wręcz zwiększyć swe zaangażowanie za granicą. Wreszcie, co może najważniejsze, byłby nieoceniony politycznie, bo pokazałby wszem wobec, że Ameryka ma niezłomną wolę zwycięstwa.
Europa bin Ladena
Al-Kaida zapewne nie spodziewała się, że największe konsekwencje jej zbrodni ujawnią się nie w Iraku, lecz w polityce europejskiej. W Waszyngtonie już usłyszałem, że Osama bin Laden staje się ojcem chrzestnym europejskiej konstytucji. Z reakcji na zmianę stanowiska Hiszpanii można wnosić, że Polska rozważa, czy się nie ugiąć pod presją i zgodzić na zmianę korzystnego dla nas systemu nicejskiego na inny, zaproponowany w traktacie konstytucyjnym, który podwaja siłę głosu Niemiec. Byłoby to przedwczesne.
W Polsce komentatorzy skoncentrowali się na sprawie preambuły oraz - co zrozumiałe - na zawartej w projekcie traktatu zmianie korzystnego dla nas systemu głosowania. Mało kto zadał sobie trud lektury tego dokumentu. Nic dziwnego - projekt jest paraliżujący w swej miałkości. Spodziewałem się, że konstytucja wprowadzi rzeczywistą kontrolę instytucji europejskich przez obywateli i ustali, jakie będą prerogatywy państw narodowych, a jakie Brukseli. Dokument miał być nie tylko fundamentem europejskiego domu, lecz także źródłem patriotyzmu na poziomie europejskim.
Zamiast tego mamy cegłę biurokratycznego bełkotu, której nie da się przeczytać bez akademickiego grantu i nie można zrozumieć bez doktoratu. Coś takiego może przejść w krajach, w których traktaty się podpisuje i ratyfikuje bez czytania, na zasadzie "jakoś to będzie". Tam natomiast, gdzie prawo traktuje się poważnie i gdzie ludzie są przywiązani do instytucji, które się sprawdziły, na przykład w Wielkiej Brytanii, tekst ten nie ma szans na ratyfikację. Badania wskazują, że nie ma szans ani w referendum, ani zapewne w parlamencie, chyba że za cenę przegrania przez laburzystów następnych wyborów. Opór Hiszpanii i Polski pozwalał Wielkiej Brytanii trzymać karty przy sobie. Pośpiech Niemiec zmusi ją do ich odsłonięcia. Polska jest nadal w grze.
Warto przy tym pamiętać, że opuszczając Irak, stracilibyśmy przychylność Ameryki, zyskując jedynie pełną satysfakcji pogardę Francji i Niemiec. Trwając przy obranym kursie, mamy szanse na to, że karta się jeszcze odwróci.
Radek Sikorski
Więcej możesz przeczytać w 13/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.