Steven Spielberg wepchnął Woody'ego Allena do filmowej rupieciarni
Jak najmniej eksponować Woody'ego Allena. Taką strategię przyjęła wytwórnia DreamWorks, wprowadzając na ekrany amerykańskich kin film "Życie i cała reszta". To pierwszy wypadek, że producent wstydzi się twórcy, który był największym atutem wcześniejszych filmów. Straszny to musiał być despekt dla 68-letniego reżysera, zaliczanego do grona najwybitniejszych filmowców wszech czasów. Steven Spielberg, który w 2001 r. podał Allenowi pomocną dłoń i umożliwił ukończenie "Klątwy skorpiona" oraz zrealizowanie w swojej wytwórni DreamWorks trzech następnych filmów, drugą ręką wepchnął go do filmowej rupieciarni.
Upokarzająca reżysera "Manhattanu" taktyka marketingowa DreamWorks miała uzasadnienie. W USA filmy Allena od lat przynoszą straty. Opowiada on swoje anegdoty w języku, który dla współczes-nych Amerykanów jest martwy. "The New York Times" tak zrecenzował jego poprzedni film: "Mankamentem filmu 'Koniec z Hollywood', podobnie jak 'Drobnych cwaniaczków', a przede wszystkim 'Klątwy skorpiona', jest to, że ich scenarzysta [Allen, rzecz jasna] głuchnie. Jego słuch na idiomy nowojorskiej mowy katastrofalnie osłabł, a wyczucie rytmu i precyzji w dowcipach wydaje się na zawsze wyłączone".
Hipokryta zdemaskowany
"The New York Times" wychłostał reżysera "Purpurowej róży z Kairu" także w październiku 2003 r. w artykule "Tragedia Woody'ego Allena". Po Allenie przejechała się komentatorka dziennika, laureatka nagrody Pulitzera - Maureen Dowd. Napastliwość tej gazety wobec Mela Gibsona i jego "Pasji" blednie w porównaniu ze sposobem, w jaki potraktowano autora "Zeliga". Powodem była pogłoska, iż Allen negocjuje z wydawnictwem Penguin Putnam umowę na publikację wspomnień - ponoć bardzo szczerych. Za owe memuary miałby otrzymać zaliczkę wyższą niż Hillary Clinton (milion dolarów). Dowd nie pozostawiła na reżyserze suchej nitki, wypominając mu hipokryzję i rozkoszowanie się statusem celebrity, którym niby tak gardził w swych filmach ("Celebrity", "Koniec z Hollywood"). Wytknięto mu, że snobuje się na skromnego intelektualistę, a wraz z młodą żoną Soon-Yi i dwójką adoptowanych dzieci mieszka w pięciokondygnacyjnej rezydencji na Upper East Side (kosztowała 17 mln USD). Gazeta, będąca nieformalnym organem nowojorskiej elity towarzyskiej i artystycznej mocno zaniepokojonej możliwymi skutkami nieposkromionego gadulstwa Allena, ostrzegała tym samym swego dawnego pupila przed wszelką próbą ugryzienia ręki, która go karmiła przez ponad 40 lat.
Klapy kolejnych produkcji i życie ponad stan sprawiły, że Allen znalazł się w rozpaczliwej sytuacji finansowej. Uwikłał się w proces z wieloletnią przyjaciółką i producentką Jean Doumanian, którą oskarżył o przywłaszczenie 15 mln USD rzekomych zysków z jego ośmiu ostatnich filmów. Doumanian skontrowała, składając w sądzie pozew przeciw swemu dawnemu klientowi. Zaznaczyła w nim, że Allen notorycznie narażał jej firmę na straty, domagając się wygórowanego wynagrodzenia, finansowania limuzyn z szoferem, prywatnych odrzutowców i apartamentów w pięciogwiazdkowych hotelach oraz pięćdziesięcioprocentowego udziału w zyskach.
Wygnaniec z Manhattanu
Sielanka Allena skończyła się w 1992 r. wraz ze skandalem, jakim zakończył się jego 12-letni związek z Mią Farrow. Aktorka znalazła wówczas w apartamencie reżysera zrobione polaroidem zdjęcia rozebranej Soon-Yi, Koreanki zaadoptowanej przez nią w czasach małżeństwa z kompozytorem André Previnem. I wpadła w furię. Soon-Yi była wprawdzie już 21-letnią panną, ale trudno było się spodziewać, by szybko rozwiała się atmosfera moralnej dwuznaczności otaczająca romans z młodszą o 37 lat wychowanką jego partnerki. Farrow dodatkowo oskarżyła Allena o molestowanie seksualne zaadoptowanej przez oboje 6-letniej Dylan, co groziło już powtórką z Charliego Chaplina i Romana Polańskiego. Choć oczyścił się z zarzutów o pedofilię (co kosztowało go 7 mln USD), utracił prawo do opieki nad biologicznym synem Satchelem.
Najgorsze dla twórcy "Bierz forsę i w nogi" było jednak to, że odsunęła się od niego znaczna część wpływowego "starego Manhattanu". Ten Manhattan nie znosi publicznego prania rodzinnych brudów i nigdy nie zaakceptował związku z Soon-Yi - nawet gdy ten został formalnie zalegalizowany w 1997 r. w weneckim ratuszu (przez samego burmistrza miasta). Nie zyskał też obrońców w liberalnych kręgach Nowego Jorku, gdzie od dawna uważa się filmy Allena za odpowiednik jego występów jako klarnecisty w zespole New Orleans Funeral & Ragtime Orchestra, czyli za anachronizm, relikt epoki jazzu i swingu.
Gagi Nowego Jorku
W czasach świetności Allena krążyło powiedzenie, że na jego filmy nikt nie chodzi, ale wszyscy o nich mówią. Dziś sytua-cja o tyle się zmieniła, że w USA, a nawet w Nowym Jorku o jego nowych filmach już się nie rozmawia. Bo i nie ma specjalnie o czym, skoro po kilku dość obiecujących obrazach w starym stylu ("Tajemnica morderstwa na Manhattanie", "Jej wysokość Afrodyta") Allen w połowie lat 90. rozpoczął seryjną produkcję umiarkowanie zabawnej salonowej konfekcji, skierowanej chyba już tylko do swych rówieśników i krytyków w wieku emerytalnym, którzy z nostalgią wspominają czasy jego świetności spod znaku "Annie Hall", "Manhattanu" czy "Hannah i jej sióstr".
Pomijając fakt, że znakomita większość spośród 37 pełnometrażowych filmów Allena nie przetrwała próby czasu, dla kogoś, kto nigdy nie uległ ich czarowi, były to zawsze opowieści oparte na jednym skeczu obudowanym kilkoma gagami i obficie polanym pseudointelektualnym i psychoanalitycznym słowotokiem, jakim co wieczór raczą bywalców nowojorskich klubów etatowi komicy. Allen jak ognia unikał konfrontacyjnej, zsynchronizowanej z niepokojami epoki kontestacji, retoryki artystów formatu Lenny'ego Bruce'a. Atmosfery kina niezależnego i artystycznego poloru nadawały jego filmom znakomite, nastrojowe zdjęcia Nowego Jorku i Manhattanu autorstwa wybitnych operatorów: od Gordona Willisa i Carla di Palmy, po Zhao Fei i Dariusa Khondji. Wiarygodności dodawali mu z kolei świetni aktorzy, którzy chętnie zgadzali się grać u niego za grosze, bo warto było mieć jakiegoś "allena" w życiorysie. Dodatkowym dla nich magnesem było to, że filmy Allena w najlepszych latach zebrały łącznie prawie 20 nominacji do Oscarów, zaś sam ich autor mógł się poszczycić aż trzema statuetkami.
Europejska miłość
W znajdującym się w fazie postprodukcji filmie "Melinda And Melinda" w obsadzie nie ma już znanych nazwisk. Nie dziwi więc aktywność reżysera w Europie, gdzie wciąż ma wielu zwolenników. We Francji i Wielkiej Brytanii na jego filmy chodzi dziś więcej ludzi niż w USA. Do niedawna Allen unikał wizyt na europejskich festiwalach, ale w 2002 r. pojawił się w Cannes z obrazem "Koniec z Hollywood", zaś rok później w Wenecji z "Życiem i całą resztą". Choć oba filmy były wyświetlane poza konkursem, reżyserowi zgotowano przyjęcie godne supergwiazdy. W Cannes Allen otrzymał nawet prestiżową nagrodę za osiągnięcia życia, lecz - jak zauważył recenzent "Daily Telegraph" - prezentowany tam "Koniec z Hollywood" "ma pełne prawo, by rościć sobie pretensje do miana najgorszego filmu w jego karierze". Wygląda na to, że flirt Allena z Europą przynosi oczekiwane finansowe skutki. "Życie i cała reszta" powstał w koprodukcji brytyjsko-francusko-holenderskiej, a następny film, którego premiera przewidziana jest na przyszły rok, będzie nosił znamienny tytuł "Paris, je t'aime".
W wywiadzie z 1997 r. Allen ubolewał, że jego twórczość nie doczekała się naśladowców - w przeciwieństwie do filmów Scorsese, Coppoli czy Altmana. Zaraz się jednak pocieszył, że z nim jest pewnie tak jak z niektórymi wielkimi jazzmanami - Charliem Parkerem czy Theloniousem Monkiem, którzy praktycznie nie mieli następców. Allen się myli: czas pokazał, że jego filmy nie są w historii kina tym, czym były nagrania Parkera dla rozwoju nowoczesnego jazzu, a naśladowców ma bez liku, jako że jego styl, złośliwie zwany "woodytalk", niepodzielnie króluje w telewizyjnych sitcomach.
Upokarzająca reżysera "Manhattanu" taktyka marketingowa DreamWorks miała uzasadnienie. W USA filmy Allena od lat przynoszą straty. Opowiada on swoje anegdoty w języku, który dla współczes-nych Amerykanów jest martwy. "The New York Times" tak zrecenzował jego poprzedni film: "Mankamentem filmu 'Koniec z Hollywood', podobnie jak 'Drobnych cwaniaczków', a przede wszystkim 'Klątwy skorpiona', jest to, że ich scenarzysta [Allen, rzecz jasna] głuchnie. Jego słuch na idiomy nowojorskiej mowy katastrofalnie osłabł, a wyczucie rytmu i precyzji w dowcipach wydaje się na zawsze wyłączone".
Hipokryta zdemaskowany
"The New York Times" wychłostał reżysera "Purpurowej róży z Kairu" także w październiku 2003 r. w artykule "Tragedia Woody'ego Allena". Po Allenie przejechała się komentatorka dziennika, laureatka nagrody Pulitzera - Maureen Dowd. Napastliwość tej gazety wobec Mela Gibsona i jego "Pasji" blednie w porównaniu ze sposobem, w jaki potraktowano autora "Zeliga". Powodem była pogłoska, iż Allen negocjuje z wydawnictwem Penguin Putnam umowę na publikację wspomnień - ponoć bardzo szczerych. Za owe memuary miałby otrzymać zaliczkę wyższą niż Hillary Clinton (milion dolarów). Dowd nie pozostawiła na reżyserze suchej nitki, wypominając mu hipokryzję i rozkoszowanie się statusem celebrity, którym niby tak gardził w swych filmach ("Celebrity", "Koniec z Hollywood"). Wytknięto mu, że snobuje się na skromnego intelektualistę, a wraz z młodą żoną Soon-Yi i dwójką adoptowanych dzieci mieszka w pięciokondygnacyjnej rezydencji na Upper East Side (kosztowała 17 mln USD). Gazeta, będąca nieformalnym organem nowojorskiej elity towarzyskiej i artystycznej mocno zaniepokojonej możliwymi skutkami nieposkromionego gadulstwa Allena, ostrzegała tym samym swego dawnego pupila przed wszelką próbą ugryzienia ręki, która go karmiła przez ponad 40 lat.
Klapy kolejnych produkcji i życie ponad stan sprawiły, że Allen znalazł się w rozpaczliwej sytuacji finansowej. Uwikłał się w proces z wieloletnią przyjaciółką i producentką Jean Doumanian, którą oskarżył o przywłaszczenie 15 mln USD rzekomych zysków z jego ośmiu ostatnich filmów. Doumanian skontrowała, składając w sądzie pozew przeciw swemu dawnemu klientowi. Zaznaczyła w nim, że Allen notorycznie narażał jej firmę na straty, domagając się wygórowanego wynagrodzenia, finansowania limuzyn z szoferem, prywatnych odrzutowców i apartamentów w pięciogwiazdkowych hotelach oraz pięćdziesięcioprocentowego udziału w zyskach.
Wygnaniec z Manhattanu
Sielanka Allena skończyła się w 1992 r. wraz ze skandalem, jakim zakończył się jego 12-letni związek z Mią Farrow. Aktorka znalazła wówczas w apartamencie reżysera zrobione polaroidem zdjęcia rozebranej Soon-Yi, Koreanki zaadoptowanej przez nią w czasach małżeństwa z kompozytorem André Previnem. I wpadła w furię. Soon-Yi była wprawdzie już 21-letnią panną, ale trudno było się spodziewać, by szybko rozwiała się atmosfera moralnej dwuznaczności otaczająca romans z młodszą o 37 lat wychowanką jego partnerki. Farrow dodatkowo oskarżyła Allena o molestowanie seksualne zaadoptowanej przez oboje 6-letniej Dylan, co groziło już powtórką z Charliego Chaplina i Romana Polańskiego. Choć oczyścił się z zarzutów o pedofilię (co kosztowało go 7 mln USD), utracił prawo do opieki nad biologicznym synem Satchelem.
Najgorsze dla twórcy "Bierz forsę i w nogi" było jednak to, że odsunęła się od niego znaczna część wpływowego "starego Manhattanu". Ten Manhattan nie znosi publicznego prania rodzinnych brudów i nigdy nie zaakceptował związku z Soon-Yi - nawet gdy ten został formalnie zalegalizowany w 1997 r. w weneckim ratuszu (przez samego burmistrza miasta). Nie zyskał też obrońców w liberalnych kręgach Nowego Jorku, gdzie od dawna uważa się filmy Allena za odpowiednik jego występów jako klarnecisty w zespole New Orleans Funeral & Ragtime Orchestra, czyli za anachronizm, relikt epoki jazzu i swingu.
Gagi Nowego Jorku
W czasach świetności Allena krążyło powiedzenie, że na jego filmy nikt nie chodzi, ale wszyscy o nich mówią. Dziś sytua-cja o tyle się zmieniła, że w USA, a nawet w Nowym Jorku o jego nowych filmach już się nie rozmawia. Bo i nie ma specjalnie o czym, skoro po kilku dość obiecujących obrazach w starym stylu ("Tajemnica morderstwa na Manhattanie", "Jej wysokość Afrodyta") Allen w połowie lat 90. rozpoczął seryjną produkcję umiarkowanie zabawnej salonowej konfekcji, skierowanej chyba już tylko do swych rówieśników i krytyków w wieku emerytalnym, którzy z nostalgią wspominają czasy jego świetności spod znaku "Annie Hall", "Manhattanu" czy "Hannah i jej sióstr".
Pomijając fakt, że znakomita większość spośród 37 pełnometrażowych filmów Allena nie przetrwała próby czasu, dla kogoś, kto nigdy nie uległ ich czarowi, były to zawsze opowieści oparte na jednym skeczu obudowanym kilkoma gagami i obficie polanym pseudointelektualnym i psychoanalitycznym słowotokiem, jakim co wieczór raczą bywalców nowojorskich klubów etatowi komicy. Allen jak ognia unikał konfrontacyjnej, zsynchronizowanej z niepokojami epoki kontestacji, retoryki artystów formatu Lenny'ego Bruce'a. Atmosfery kina niezależnego i artystycznego poloru nadawały jego filmom znakomite, nastrojowe zdjęcia Nowego Jorku i Manhattanu autorstwa wybitnych operatorów: od Gordona Willisa i Carla di Palmy, po Zhao Fei i Dariusa Khondji. Wiarygodności dodawali mu z kolei świetni aktorzy, którzy chętnie zgadzali się grać u niego za grosze, bo warto było mieć jakiegoś "allena" w życiorysie. Dodatkowym dla nich magnesem było to, że filmy Allena w najlepszych latach zebrały łącznie prawie 20 nominacji do Oscarów, zaś sam ich autor mógł się poszczycić aż trzema statuetkami.
Europejska miłość
W znajdującym się w fazie postprodukcji filmie "Melinda And Melinda" w obsadzie nie ma już znanych nazwisk. Nie dziwi więc aktywność reżysera w Europie, gdzie wciąż ma wielu zwolenników. We Francji i Wielkiej Brytanii na jego filmy chodzi dziś więcej ludzi niż w USA. Do niedawna Allen unikał wizyt na europejskich festiwalach, ale w 2002 r. pojawił się w Cannes z obrazem "Koniec z Hollywood", zaś rok później w Wenecji z "Życiem i całą resztą". Choć oba filmy były wyświetlane poza konkursem, reżyserowi zgotowano przyjęcie godne supergwiazdy. W Cannes Allen otrzymał nawet prestiżową nagrodę za osiągnięcia życia, lecz - jak zauważył recenzent "Daily Telegraph" - prezentowany tam "Koniec z Hollywood" "ma pełne prawo, by rościć sobie pretensje do miana najgorszego filmu w jego karierze". Wygląda na to, że flirt Allena z Europą przynosi oczekiwane finansowe skutki. "Życie i cała reszta" powstał w koprodukcji brytyjsko-francusko-holenderskiej, a następny film, którego premiera przewidziana jest na przyszły rok, będzie nosił znamienny tytuł "Paris, je t'aime".
W wywiadzie z 1997 r. Allen ubolewał, że jego twórczość nie doczekała się naśladowców - w przeciwieństwie do filmów Scorsese, Coppoli czy Altmana. Zaraz się jednak pocieszył, że z nim jest pewnie tak jak z niektórymi wielkimi jazzmanami - Charliem Parkerem czy Theloniousem Monkiem, którzy praktycznie nie mieli następców. Allen się myli: czas pokazał, że jego filmy nie są w historii kina tym, czym były nagrania Parkera dla rozwoju nowoczesnego jazzu, a naśladowców ma bez liku, jako że jego styl, złośliwie zwany "woodytalk", niepodzielnie króluje w telewizyjnych sitcomach.
Więcej możesz przeczytać w 13/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.