Nie ma dzikiej lustracji, lecz jest dzika wolność dla przeciwników jawności życia publicznego
Sieroty po PRL odniosły ważny medialny sukces. Upowszechniły pojęcie "dzika lustracja" w odniesieniu do ludzi antykomunistycznej opozycji. Do ludzi, którzy zgodnie z prawem postanowili ujawnić dokumenty otrzymane w Instytucie Pamięci Narodowej. I tak "dzika lustracja" stała się hasłem wytrychem, którym posługują się przeciwnicy pełnej jawności w życiu publicznym.
Pierwsze miesiące po w pełni wolnych wyborach parlamentarnych w 1991 r. ze zdwojoną siłą wprowadziły do publicznego obiegu problem uchwalenia ustaw lustracyjnych i de-komunizacyjnych. Miały one być logiczną konsekwencją odzyskania niepodległości i budowy podstaw nowego państwa. "Wszyscy wysocy funkcjonariusze państwowi, którzy otrzymali rekomendację z ramienia PZPR i pracują do tej pory w urzędach państwowych (...), muszą opuścić zajmowane stanowiska. Dotyczy to także pracowników SB, którzy zostali oficerami przed rozwiązaniem tej służby, a obecnie pracują w UOP lub policji państwowej. Nastąpić także musi rozliczenie majątkowe wysokich funkcjonariuszy partyjnych oraz SB" - tłumaczył ówczesny sekretarz Zarządu Głównego Porozumienia Centrum Stanisław Rojek. Dziś te postulaty sprawiają wrażenie proroczych. Afery z zakulisowym udziałem nomenklatury byłej PZPR i funkcjonariuszy tajnych służb stały się jednym z zasadniczych elementów krajobrazu III RP.
Lustrator twój wróg
Pomysły dekomunizacyjne pozostały na papierze. Już na początku lat 90. było widoczne, że do zaciekłych przeciwników tego rodzaju rozwiązań należą nie tylko walczący o utrzymanie wpływów postkomuniści z SLD, lecz także część środowisk byłej demokratycznej opozycji. Przeciw "lustratorom" rozpoczęto polityczną i medialną kampanię. "Czy istnieje zoologiczny antykomunizm? Tak, istnieje. To ten, który tak zaślepił ofiary, że wszędzie widzą dziś komunistyczny spisek. A strach przed tym spiskiem może zaowocować, i nieraz owocuje, polowaniem na czarownice" - straszył Adam Michnik w jednym z wielu "moralizatorskich" artykułów w lutym 1992 r. We wrześniu 1992 r. ówczesny poseł Unii Pracy Aleksander Małachowski w żenującym przemówieniu porównywał funkcjonariuszy robiących karierę w UB i SB ze służbą przywódcy powstania styczniowego Romualda Traugutta w armii rosyjskiej. Jakby nie zauważał, że ten ostatni oddał życie za wierność ideałom niepodległości.
Następne lata sprzyjały spadkobiercom PRL. Byli esbecy przestali się bać dekomunizacji, a agenci zaczęli wierzyć, że groźba ujawnienia teczek odejdzie w niebyt. Wprawdzie problem lustracji na stałe zagościł w publicznym obiegu po nieudanej próbie ujawnienia części dokumentów SB przez rząd Jana Olszewskiego, ale każdą dyskusję wokół ujawniania prawdy o podwójnych życiorysach próbowano dezawuować jako przejaw "dzikiej" lustracji, "urągającej demokratycznym zasadom". Przez następne pół dekady licznych zapowiedzi "cywilizowanej" lustracji jednak nie realizowano.
Lustracja bez dekomunizacji
Dopiero w 1997 r. - w obliczu wyborów zapowiadających możliwość objęcia rządów przez ugrupowania prawicowe - Sejm II kadencji przyjął ustawę o ujawnieniu pracy lub służby w organach bezpieczeństwa państwa lub współpracy z nimi w latach 1944-1990 osób pełniących funkcje publiczne. Lustracja bez dekomunizacji - to najkrótsza charakterystyka tej wciąż obowiązującej ustawy. W gruncie rzeczy ignoruje ona kategorie moralne związane z oceną służby na rzecz komunistycznego systemu.
Dzisiejsze przepisy lustracyjne dbają wyłącznie o bezpieczeństwo państwa. Chodzi w nich o uniemożliwienie dostępu do wysokich urzędów państwowych osobom, które pragną ukryć ważne elementy własnej biografii i które mogą być podatne na zakulisowe naciski. Przepisy te nie zakładają odpowiedzialności jako takiej ani za jawną, ani za tajną działalność przeciw niepodległości Polski i przeciw społeczeństwu. Kazus Andrzeja Olechowskiego pokazuje, że osoba, która otwarcie przyznała się do agenturalnej współpracy z organami PRL, może bez żadnych ograniczeń kandydować nawet na najwyższe urzędy w państwie. Karane jest tylko i wyłącznie złożenie fałszywego oświadczenia lustracyjnego.
Te pozornie rozsądne rozwiązania przed sądem lustracyjnym rodzą jednak sytuacje nie licujące ze "społecznym poczuciem sprawiedliwości". Co więcej, w sposób przewrotny są wykorzystywane przez przeciwników rozliczeń z totalitarną przeszłością. To one bowiem powodują, że dawni oficerowie i oprawcy z SB bezstresowo występują jako świadkowie w procesach urzędników państwowych oskarżonych o kłamstwo lustracyjne. Tymczasem ci, którzy konsekwentnie walczą z wszelkimi ustawami piętnującymi osoby sprawujące kierownicze funkcje w strukturach PRL i partii komunistycznej oraz funkcjonariuszy policji politycznej i wylewają krokodyle łzy nad niesprawiedliwością ustawy lustracyjnej, znaleźli kolejnego przeciwnika. Ostrze agresji skierowali przeciw ludziom byłej antykomunistycznej opozycji, którzy dzięki uchwalonej w 1998 r. ustawie o IPN uzyskali dostęp do materiałów SB przeciw nim gromadzonych. Wbrew elementarnej logice i tym razem wytoczono przeciw nim hasło "dzikiej lustracji". A przecież udostępniają społeczeństwu dokumenty uzyskane w sposób legalny od państwowej instytucji, która w tym celu została powołana. Nikt z nich nie nawołuje do linczu ani prześladowań, lecz jedynie do jawności życia publicznego w Polsce.
Dzikość oswojona
Jednym z bałamutnych argumentów na rzecz "dzikości" ujawniania informacji o agenturze jest rzekomy brak możliwości obrony ze strony ludzi piętnowanych jako TW. Do świadomości społeczeństwa już dawno powinno dotrzeć, że totalitarny charakter PRL polegał nie tylko na wiecznej zapaści gospodarczej. Istotą owego "państwa opiekuńczego" było również to, że policja polityczna zamierzała trzymać w garści i kontrolować wszystkich i wszystko. Różnej wartości archiwa SB, w tym zawierające doniesienia agentów, są owocem tej wieloletniej pracy. Warto przypomnieć, iż ustawa o IPN wzięła to pod uwagę. Mało kto dziś zauważa, że według niej, pokrzywdzony, ale także funkcjonariusz, pracownik lub współpracownik organów bezpieczeństwa "ma prawo załączyć do zbioru dotyczących go dokumentów własne uzupełnienia, sprostowania, uaktualnienia, wyjaśnienia oraz dokumenty lub ich kopie". Dane już zawarte w dokumentach nie mogą jednak ulec zmianie, a dodatkowe materiały dołącza się "z oznaczeniem ich w sposób pozwalający na ich odróżnienie od dokumentów zgromadzonych przez Instytut Pamięci" (art. 33). W ten sposób historycy mogą uzyskać nie tylko dostęp do ważnych informacji dotyczących okoliczności związanych z wytworzeniem dokumentów, ale mają także obowiązek odnieść się w przyszłych badaniach historycznych do tych dodatkowych objaśnień. To ze wszech miar cywilizowana formuła. O jakiej "dzikiej lustracji" więc mówimy? W Polsce nie ma dzikiej lustracji, lecz jest dzika wolność dla przeciwników jawności życia publicznego.
Ilustracja: D. Krupa
Pierwsze miesiące po w pełni wolnych wyborach parlamentarnych w 1991 r. ze zdwojoną siłą wprowadziły do publicznego obiegu problem uchwalenia ustaw lustracyjnych i de-komunizacyjnych. Miały one być logiczną konsekwencją odzyskania niepodległości i budowy podstaw nowego państwa. "Wszyscy wysocy funkcjonariusze państwowi, którzy otrzymali rekomendację z ramienia PZPR i pracują do tej pory w urzędach państwowych (...), muszą opuścić zajmowane stanowiska. Dotyczy to także pracowników SB, którzy zostali oficerami przed rozwiązaniem tej służby, a obecnie pracują w UOP lub policji państwowej. Nastąpić także musi rozliczenie majątkowe wysokich funkcjonariuszy partyjnych oraz SB" - tłumaczył ówczesny sekretarz Zarządu Głównego Porozumienia Centrum Stanisław Rojek. Dziś te postulaty sprawiają wrażenie proroczych. Afery z zakulisowym udziałem nomenklatury byłej PZPR i funkcjonariuszy tajnych służb stały się jednym z zasadniczych elementów krajobrazu III RP.
Lustrator twój wróg
Pomysły dekomunizacyjne pozostały na papierze. Już na początku lat 90. było widoczne, że do zaciekłych przeciwników tego rodzaju rozwiązań należą nie tylko walczący o utrzymanie wpływów postkomuniści z SLD, lecz także część środowisk byłej demokratycznej opozycji. Przeciw "lustratorom" rozpoczęto polityczną i medialną kampanię. "Czy istnieje zoologiczny antykomunizm? Tak, istnieje. To ten, który tak zaślepił ofiary, że wszędzie widzą dziś komunistyczny spisek. A strach przed tym spiskiem może zaowocować, i nieraz owocuje, polowaniem na czarownice" - straszył Adam Michnik w jednym z wielu "moralizatorskich" artykułów w lutym 1992 r. We wrześniu 1992 r. ówczesny poseł Unii Pracy Aleksander Małachowski w żenującym przemówieniu porównywał funkcjonariuszy robiących karierę w UB i SB ze służbą przywódcy powstania styczniowego Romualda Traugutta w armii rosyjskiej. Jakby nie zauważał, że ten ostatni oddał życie za wierność ideałom niepodległości.
Następne lata sprzyjały spadkobiercom PRL. Byli esbecy przestali się bać dekomunizacji, a agenci zaczęli wierzyć, że groźba ujawnienia teczek odejdzie w niebyt. Wprawdzie problem lustracji na stałe zagościł w publicznym obiegu po nieudanej próbie ujawnienia części dokumentów SB przez rząd Jana Olszewskiego, ale każdą dyskusję wokół ujawniania prawdy o podwójnych życiorysach próbowano dezawuować jako przejaw "dzikiej" lustracji, "urągającej demokratycznym zasadom". Przez następne pół dekady licznych zapowiedzi "cywilizowanej" lustracji jednak nie realizowano.
Lustracja bez dekomunizacji
Dopiero w 1997 r. - w obliczu wyborów zapowiadających możliwość objęcia rządów przez ugrupowania prawicowe - Sejm II kadencji przyjął ustawę o ujawnieniu pracy lub służby w organach bezpieczeństwa państwa lub współpracy z nimi w latach 1944-1990 osób pełniących funkcje publiczne. Lustracja bez dekomunizacji - to najkrótsza charakterystyka tej wciąż obowiązującej ustawy. W gruncie rzeczy ignoruje ona kategorie moralne związane z oceną służby na rzecz komunistycznego systemu.
Dzisiejsze przepisy lustracyjne dbają wyłącznie o bezpieczeństwo państwa. Chodzi w nich o uniemożliwienie dostępu do wysokich urzędów państwowych osobom, które pragną ukryć ważne elementy własnej biografii i które mogą być podatne na zakulisowe naciski. Przepisy te nie zakładają odpowiedzialności jako takiej ani za jawną, ani za tajną działalność przeciw niepodległości Polski i przeciw społeczeństwu. Kazus Andrzeja Olechowskiego pokazuje, że osoba, która otwarcie przyznała się do agenturalnej współpracy z organami PRL, może bez żadnych ograniczeń kandydować nawet na najwyższe urzędy w państwie. Karane jest tylko i wyłącznie złożenie fałszywego oświadczenia lustracyjnego.
Te pozornie rozsądne rozwiązania przed sądem lustracyjnym rodzą jednak sytuacje nie licujące ze "społecznym poczuciem sprawiedliwości". Co więcej, w sposób przewrotny są wykorzystywane przez przeciwników rozliczeń z totalitarną przeszłością. To one bowiem powodują, że dawni oficerowie i oprawcy z SB bezstresowo występują jako świadkowie w procesach urzędników państwowych oskarżonych o kłamstwo lustracyjne. Tymczasem ci, którzy konsekwentnie walczą z wszelkimi ustawami piętnującymi osoby sprawujące kierownicze funkcje w strukturach PRL i partii komunistycznej oraz funkcjonariuszy policji politycznej i wylewają krokodyle łzy nad niesprawiedliwością ustawy lustracyjnej, znaleźli kolejnego przeciwnika. Ostrze agresji skierowali przeciw ludziom byłej antykomunistycznej opozycji, którzy dzięki uchwalonej w 1998 r. ustawie o IPN uzyskali dostęp do materiałów SB przeciw nim gromadzonych. Wbrew elementarnej logice i tym razem wytoczono przeciw nim hasło "dzikiej lustracji". A przecież udostępniają społeczeństwu dokumenty uzyskane w sposób legalny od państwowej instytucji, która w tym celu została powołana. Nikt z nich nie nawołuje do linczu ani prześladowań, lecz jedynie do jawności życia publicznego w Polsce.
Dzikość oswojona
Jednym z bałamutnych argumentów na rzecz "dzikości" ujawniania informacji o agenturze jest rzekomy brak możliwości obrony ze strony ludzi piętnowanych jako TW. Do świadomości społeczeństwa już dawno powinno dotrzeć, że totalitarny charakter PRL polegał nie tylko na wiecznej zapaści gospodarczej. Istotą owego "państwa opiekuńczego" było również to, że policja polityczna zamierzała trzymać w garści i kontrolować wszystkich i wszystko. Różnej wartości archiwa SB, w tym zawierające doniesienia agentów, są owocem tej wieloletniej pracy. Warto przypomnieć, iż ustawa o IPN wzięła to pod uwagę. Mało kto dziś zauważa, że według niej, pokrzywdzony, ale także funkcjonariusz, pracownik lub współpracownik organów bezpieczeństwa "ma prawo załączyć do zbioru dotyczących go dokumentów własne uzupełnienia, sprostowania, uaktualnienia, wyjaśnienia oraz dokumenty lub ich kopie". Dane już zawarte w dokumentach nie mogą jednak ulec zmianie, a dodatkowe materiały dołącza się "z oznaczeniem ich w sposób pozwalający na ich odróżnienie od dokumentów zgromadzonych przez Instytut Pamięci" (art. 33). W ten sposób historycy mogą uzyskać nie tylko dostęp do ważnych informacji dotyczących okoliczności związanych z wytworzeniem dokumentów, ale mają także obowiązek odnieść się w przyszłych badaniach historycznych do tych dodatkowych objaśnień. To ze wszech miar cywilizowana formuła. O jakiej "dzikiej lustracji" więc mówimy? W Polsce nie ma dzikiej lustracji, lecz jest dzika wolność dla przeciwników jawności życia publicznego.
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 23/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.