Polska demokracja ma już prawie 17 lat i lada moment osiągnie pełnoletność. Na tle demokracji amerykańskiej, brytyjskiej czy francuskiej pozostaje małolatem mającym pstro w głowie, a równocześnie szukającym własnej tożsamości. Zarazem jednak trzeba pamiętać, że te 17 lat to najdłuższy okres panowania ustroju demokratycznego w historii Polski. Ustroju, z którego sposobu funkcjonowania jesteśmy coraz bardziej niezadowoleni. Jak bowiem wynika z cyklicznych badań prowadzonych przez CBOS, w latach 1993-2004 odsetek obywateli zadowolonych z kształtu naszej demokracji spadł z i tak niezbyt wysokiego poziomu 37 proc. do zaledwie 20 proc., podczas gdy w tym samym okresie liczba niezadowolonych zaczęła się zbliżać do poziomu 80 proc. Czy rzeczywiście winni są temu sami politycy?
Lektura znakomitej książki krakowskiego politologa prof. Marka Bankowicza przekonuje, że obciążanie winą za słabości polskiej demokracji wyłącznie polityków byłoby uproszczeniem. W rzeczywistości bowiem mamy dziś do czynienia z objawami kryzysu demokracji w skali globalnej. Kiedy na początku lat 90. Samuel Huntington publikował swą "Trzecią falę demokratyzacji", opisującą triumfalny pochód przewrotów demokratycznych rozpoczęty portugalską rewolucją goździków z 1974 r., a zwieńczony w 1989 r. jesienią ludów w Europie Środkowej, mogło się wydawać, że porządek demokratyczny wejdzie w fazę wielkiego triumfu. I tak się stało w wymiarze międzynarodowym, co potwierdziły kolejne upadki dyktatur na obszarze byłego ZSRR z ukraińską rewolucją pomarańczową na czele. Równocześnie jednak okazało się, że demokracjom - także tym dojrzalszym niż polska - zagrażają rozmaite choroby wewnętrzne, które nie leczone mogą prowadzić do jej zwyrodnienia.
Bankowicz omawia kilka takich jednostek chorobowych, z których na czoło wysuwa się słabość współczesnej demokratycznej klasy politycznej. Coraz wyraźniejsza negatywna selekcja do zawodu polityka stanowi znakomite podglebie dla rozwoju innych schorzeń, takich jak sondażomania, telekracja czy oligarchizacja. Każdy, kto śledzi funkcjonowanie państwa w krajach demokratycznych, zauważa przemożny wpływ sondaży na polityków, którzy często rezygnują z najbardziej racjonalnych planów, gdy dostrzegą, że może to osłabić ich notowania. Tylko naj-odważniejsi ryzykują ich forsowanie, rozumiejąc, że nastroje społeczne są tylko jednym z czynników, które powinni brać pod uwagę, podejmując decyzje. Równie przemożny wpływ na zachowania przywódców politycznych wywiera telewizja, gdyż - jak z przekąsem zauważa Bankowicz - żyjemy w świecie, w którym to, "czego telewizja nie pokazuje, nie istnieje". To zaś może prowadzić do telekracji, w której wybory wygrywa ten, kto ma zapewnioną przychylność właścicieli głównych stacji telewizyjnych. Ci ostatni zaś zwykle należą do najbogatszych obywateli, których rządy opisał już Arystoteles, nazywając je oligarchią. To słowo nieprzypadkowo robi ostatnio coraz większą karierę, i to nie tylko w Polsce. Wprawdzie ostatnia porażka wyborcza modelowego oligarchy, jakim jest Silvio Berlusconi, wskazuje, że nawet gigantyczny majątek i kontrola nad większością stacji telewizyjnych we Włoszech nie dają gwarancji zachowania władzy, ale też znikoma większość, jaką został on pokonany, dobrze ilustruje rozmiary zagrożenia.
Zdaniem Bankowicza, na powyższe zagrożenia nie ma prostego lekarstwa, za jakie niektórzy uznają na przykład większościowy system wyborczy. Według niego, słabość polskiego systemu partyjnego i niski poziom reprezentowany przez polityków powoduje, że "polski wyborca wykazuje skłonność do eksperymentowania, a jedynym elementem niezmiennym w jego zachowaniach jest chęć ukarania aktualnie rządzących. (...) W takiej sytuacji zaprowadzenie ordynacji większościowej wydaje się dość niebezpieczne, bo może spowodować totalną destrukcję systemu partyjnego i zagładę klasy politycznej, której przedstawiciele będą na wielką skalę przegrywać z autorytetami pozapolitycznymi".
Pytanie jednak, czy obserwując to, co się dzieje od lat na ul. Wiejskiej, nie warto zaryzykować i po 17 latach rządów tzw. pokolenia '89 zastąpić go nowymi ludźmi. Na pewno natomiast warto przeczytać kompetentną, a przy tym napisaną przystępnym językiem książkę Bankowicza, w której krytycznej analizie ustrojów wielu państw demokratycznych i stosowanych w nich procedur wyborczych towarzyszy warta refleksji myśl Karla R. Poppera: "Ktokolwiek żyje w warunkach innej formy władzy (...), ten będzie wiedział, że demokracja, choćby niedoskonała, stanowi coś, o co walczyć trzeba i za co, jak myślę, warto umierać".
Ilustracja: D. Krupa
Lektura znakomitej książki krakowskiego politologa prof. Marka Bankowicza przekonuje, że obciążanie winą za słabości polskiej demokracji wyłącznie polityków byłoby uproszczeniem. W rzeczywistości bowiem mamy dziś do czynienia z objawami kryzysu demokracji w skali globalnej. Kiedy na początku lat 90. Samuel Huntington publikował swą "Trzecią falę demokratyzacji", opisującą triumfalny pochód przewrotów demokratycznych rozpoczęty portugalską rewolucją goździków z 1974 r., a zwieńczony w 1989 r. jesienią ludów w Europie Środkowej, mogło się wydawać, że porządek demokratyczny wejdzie w fazę wielkiego triumfu. I tak się stało w wymiarze międzynarodowym, co potwierdziły kolejne upadki dyktatur na obszarze byłego ZSRR z ukraińską rewolucją pomarańczową na czele. Równocześnie jednak okazało się, że demokracjom - także tym dojrzalszym niż polska - zagrażają rozmaite choroby wewnętrzne, które nie leczone mogą prowadzić do jej zwyrodnienia.
Bankowicz omawia kilka takich jednostek chorobowych, z których na czoło wysuwa się słabość współczesnej demokratycznej klasy politycznej. Coraz wyraźniejsza negatywna selekcja do zawodu polityka stanowi znakomite podglebie dla rozwoju innych schorzeń, takich jak sondażomania, telekracja czy oligarchizacja. Każdy, kto śledzi funkcjonowanie państwa w krajach demokratycznych, zauważa przemożny wpływ sondaży na polityków, którzy często rezygnują z najbardziej racjonalnych planów, gdy dostrzegą, że może to osłabić ich notowania. Tylko naj-odważniejsi ryzykują ich forsowanie, rozumiejąc, że nastroje społeczne są tylko jednym z czynników, które powinni brać pod uwagę, podejmując decyzje. Równie przemożny wpływ na zachowania przywódców politycznych wywiera telewizja, gdyż - jak z przekąsem zauważa Bankowicz - żyjemy w świecie, w którym to, "czego telewizja nie pokazuje, nie istnieje". To zaś może prowadzić do telekracji, w której wybory wygrywa ten, kto ma zapewnioną przychylność właścicieli głównych stacji telewizyjnych. Ci ostatni zaś zwykle należą do najbogatszych obywateli, których rządy opisał już Arystoteles, nazywając je oligarchią. To słowo nieprzypadkowo robi ostatnio coraz większą karierę, i to nie tylko w Polsce. Wprawdzie ostatnia porażka wyborcza modelowego oligarchy, jakim jest Silvio Berlusconi, wskazuje, że nawet gigantyczny majątek i kontrola nad większością stacji telewizyjnych we Włoszech nie dają gwarancji zachowania władzy, ale też znikoma większość, jaką został on pokonany, dobrze ilustruje rozmiary zagrożenia.
Zdaniem Bankowicza, na powyższe zagrożenia nie ma prostego lekarstwa, za jakie niektórzy uznają na przykład większościowy system wyborczy. Według niego, słabość polskiego systemu partyjnego i niski poziom reprezentowany przez polityków powoduje, że "polski wyborca wykazuje skłonność do eksperymentowania, a jedynym elementem niezmiennym w jego zachowaniach jest chęć ukarania aktualnie rządzących. (...) W takiej sytuacji zaprowadzenie ordynacji większościowej wydaje się dość niebezpieczne, bo może spowodować totalną destrukcję systemu partyjnego i zagładę klasy politycznej, której przedstawiciele będą na wielką skalę przegrywać z autorytetami pozapolitycznymi".
M. Bankowicz: "Demokracja. Zasady, procedury, instrukcje", wydawnictwo UJ, Warszawa 2006 |
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 23/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.