KRRiTV dzieliła wpływy w mediach niczym imperia kolonialne Afrykę w XIX wieku
Coraz więcej osób krytykuje Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Najsurowiej ocenia ją prezydent Aleksander Kwaśniewski, który najpierw zaapelował do członków rady o złożenie dymisji, a następnie zapowiedział, że nie przyjmie jej rocznego sprawozdania. To ważny sygnał! Jeśli w ślady prezydenta poszedłby Sejm i Senat, rada z mocy prawa zostałaby rozwiązana i należałoby ją na nowo skompletować. Co zrobi parlament, na razie nie wiadomo, ale na Wiejskiej mało kto broni rady.
Niskie notowania tej instytucji są efektem dziwnych przypadków w trakcie prac nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji. Mówił o tym otwarcie przewodniczący KRRiTV Juliusz Braun przed sejmową komisją śledczą, a potem w uzasadnieniu własnej dymisji.
Wiele wskazuje na to, że przyczyną złego funkcjonowania rady jest jej nadmierne upolitycznienie. Zgodnie z zapisami konstytucji KRRiTV winna stać "na straży wolności słowa, prawa do informacji oraz interesu publicznego w radiofonii i telewizji". Tymczasem - jak twierdzą nie tylko komentatorzy, ale i przewodniczący Juliusz Braun - rada dzieliła wpływy w mediach niczym imperia kolonialne Afrykę w XIX wieku. Artykuł konstytucji mówiący, że "członek KRRiTV nie może należeć do partii politycznej i związku zawodowego", okazał się tylko listkiem figowym. Zinterpretowano go bowiem jako obowiązek formalnego zrezygnowania z członkostwa w partii, co - jak wiadomo - wcale nie musi oznaczać przecięcia wszelkich związków ze światem polityki. Stało się wręcz regułą, że najbardziej liczące się siły polityczne kierowały do rady swoich pierwszoligowych aktywistów, do tej pory luźno związanych ze światem mediów.
Opinia publiczna ze zdumieniem obserwowała, jak wybierani do KRRiTV ministrowie, posłowie, senatorowie, członkowie krajowych władz partyjnych w jednej chwili zdobywali certyfikat apolityczności, niczym romansująca Afrodyta cnotę w wyniku zanurzenia się w morskich falach. Dzisiaj tę praktykę usiłuje się przypisać wyłącznie SLD, ale nie ma co ukrywać, że w identyczny sposób zachowywały się wszystkie obozy polityczne. PSL skierowało do KRRiTV swojego posła i senatora. Podobnie uczyniła Unia Wolności. Akcja Wyborcza Solidarność rekomendowała do rady rzecznika prasowego rządu, którego też o apolityczność podejrzewać niepodobna. Co więcej, droga z polityki do KRRiTV wcale nie była ulicą jednokierunkową. W miarę jak wygasały mandaty kolejnych członków rady, powracali oni do czynnej polityki. W jednej chwili zrzucali szaty apolitycznych fachowców i przywdziewali partyjne mundury.
Z czasem nawet najbardziej naiwni obserwatorzy sceny politycznej przestali się łudzić, że konstytucyjna apolityczność KRRiTV przestrzegana jest wyłącznie na papierze. Utwierdzały w takim przekonaniu decyzje rady dotyczące mediów publicznych, w pierwszej zaś kolejności nominacje personalne. Najmniej zorientowany wróbel na politycznym dachu ćwierkał, z jakim obozem politycznym związany jest konkretny członek zarządu lub rady nadzorczej radia i telewizji.
Nawis obłudy narastał z każdą kolejną nominacją, aż na naszych oczach doprowadził do politycznej lawiny. Wywołane tzw. aferą Rywina tąpnięcie odsłoniło polityczne uwikłanie KRRiTV i zrodziło potrzebę uzdrowienia stosunków. Dzisiaj mówi się o tym w najróżniejszych środowiskach politycznych, od lewa do prawa. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że reformatorski zapał nie okaże się słomianym ogniem, potrzebnym do przypieczenia boków politycznej konkurencji.
Aby tak się nie skończyło, trzeba zmienić ustawę o KRRiTV i zawrzeć w niej przepisy autentycznie gwarantujące apolityczność tej instytucji. Trzeba też do niej wybrać ludzi mających stosowny dystans do polityki, a jednocześnie znających się na mediach. Dalsze udawanie, że z KRRiTV wszystko jest w porządku, oznacza chowanie głowy w piasek i wypinanie do bicia znacznie mniej myślącej części ciała.
Niskie notowania tej instytucji są efektem dziwnych przypadków w trakcie prac nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji. Mówił o tym otwarcie przewodniczący KRRiTV Juliusz Braun przed sejmową komisją śledczą, a potem w uzasadnieniu własnej dymisji.
Wiele wskazuje na to, że przyczyną złego funkcjonowania rady jest jej nadmierne upolitycznienie. Zgodnie z zapisami konstytucji KRRiTV winna stać "na straży wolności słowa, prawa do informacji oraz interesu publicznego w radiofonii i telewizji". Tymczasem - jak twierdzą nie tylko komentatorzy, ale i przewodniczący Juliusz Braun - rada dzieliła wpływy w mediach niczym imperia kolonialne Afrykę w XIX wieku. Artykuł konstytucji mówiący, że "członek KRRiTV nie może należeć do partii politycznej i związku zawodowego", okazał się tylko listkiem figowym. Zinterpretowano go bowiem jako obowiązek formalnego zrezygnowania z członkostwa w partii, co - jak wiadomo - wcale nie musi oznaczać przecięcia wszelkich związków ze światem polityki. Stało się wręcz regułą, że najbardziej liczące się siły polityczne kierowały do rady swoich pierwszoligowych aktywistów, do tej pory luźno związanych ze światem mediów.
Opinia publiczna ze zdumieniem obserwowała, jak wybierani do KRRiTV ministrowie, posłowie, senatorowie, członkowie krajowych władz partyjnych w jednej chwili zdobywali certyfikat apolityczności, niczym romansująca Afrodyta cnotę w wyniku zanurzenia się w morskich falach. Dzisiaj tę praktykę usiłuje się przypisać wyłącznie SLD, ale nie ma co ukrywać, że w identyczny sposób zachowywały się wszystkie obozy polityczne. PSL skierowało do KRRiTV swojego posła i senatora. Podobnie uczyniła Unia Wolności. Akcja Wyborcza Solidarność rekomendowała do rady rzecznika prasowego rządu, którego też o apolityczność podejrzewać niepodobna. Co więcej, droga z polityki do KRRiTV wcale nie była ulicą jednokierunkową. W miarę jak wygasały mandaty kolejnych członków rady, powracali oni do czynnej polityki. W jednej chwili zrzucali szaty apolitycznych fachowców i przywdziewali partyjne mundury.
Z czasem nawet najbardziej naiwni obserwatorzy sceny politycznej przestali się łudzić, że konstytucyjna apolityczność KRRiTV przestrzegana jest wyłącznie na papierze. Utwierdzały w takim przekonaniu decyzje rady dotyczące mediów publicznych, w pierwszej zaś kolejności nominacje personalne. Najmniej zorientowany wróbel na politycznym dachu ćwierkał, z jakim obozem politycznym związany jest konkretny członek zarządu lub rady nadzorczej radia i telewizji.
Nawis obłudy narastał z każdą kolejną nominacją, aż na naszych oczach doprowadził do politycznej lawiny. Wywołane tzw. aferą Rywina tąpnięcie odsłoniło polityczne uwikłanie KRRiTV i zrodziło potrzebę uzdrowienia stosunków. Dzisiaj mówi się o tym w najróżniejszych środowiskach politycznych, od lewa do prawa. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że reformatorski zapał nie okaże się słomianym ogniem, potrzebnym do przypieczenia boków politycznej konkurencji.
Aby tak się nie skończyło, trzeba zmienić ustawę o KRRiTV i zawrzeć w niej przepisy autentycznie gwarantujące apolityczność tej instytucji. Trzeba też do niej wybrać ludzi mających stosowny dystans do polityki, a jednocześnie znających się na mediach. Dalsze udawanie, że z KRRiTV wszystko jest w porządku, oznacza chowanie głowy w piasek i wypinanie do bicia znacznie mniej myślącej części ciała.
Więcej możesz przeczytać w 15/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.