Dlaczego mamy najdroższe leki w Europie Ponad połowa klientów aptek w Polsce z powodu wysokich cen nie wykupuje wszystkich przepisanych przez lekarza leków - wynika z ankiety Kinoulty Research z 2004 r. To cena, jaką płacimy za najdroższe farmaceutyki w Europie Według międzynarodowej spółki analitycznej IMS Health, leki na receptę są w Polsce średnio o 5 proc. droższe niż w innych krajach Unii Europejskiej (na przykład w Czechach lub na Słowacji są o 20 proc. tańsze). Jeśli uwzględnimy poziom naszych zarobków, okaże się, że w Europie tak dużo jak my za leki płacą tylko Łotysze i Litwini.
Na dodatek grozi nam, że leki refundowane będą kosztowały w Polsce tyle samo w każdej aptece i nigdzie nie znajdziemy nieco tańszych. Tego właśnie domaga się Naczelna Izba Aptekarska, czyli samorząd aptekarski, która 28 stycznia 2005 r. zaapelowała do Ministerstwa Zdrowia o ustalenie jednolitych cen na takie preparaty, by "chorzy klienci nie byli zmuszeni do biegania od apteki do apteki w poszukiwaniu tańszych leków". - To krok w stronę cenowego komunizmu, który ma wykluczyć korzystną dla klientów konkurencję na rynku - uważa Vladas Numavicius, prezes litewskiej sieci Euro-Apteka, która z chwilą pojawienia się w Polsce w 2002 r. zapoczątkowała wojnę cenową z innymi aptekarzami. Właściciele około 11 tys. działających u nas aptek dostali szału, gdy Euro-Apteka rozpoczęła promocję "Leki za 1 grosz" i zaczęła do kupionych farmaceutyków dodawać drobne prezenty. Okręgowe izby aptekarskie inspirowały też nagonkę urzędników Inspekcji Farmaceutycznej na apteki internetowe, sprzedające leki o 10-15 proc. taniej niż tradycyjne punkty (zamknięto na przykład wirtualne apteki Lekidodomu.pl oraz Apte.pl).
Lobby aptekarzy, hurtowników i importerów leków jak ognia boi się konkurencji, która jest najlepszym lekarstwem na drożyznę. Aptekarze do niedawna solidarnie stosowali maksymalne marże urzędowe na leki refundowane (przeciętnie 14 proc.), choć nikt im nie bronił brać od klientów mniej pieniędzy. Co więcej, większość aptek stosowała podobne marże na leki OTC (bezreceptowe, z ang. over the counter), których cen państwo nie reguluje. Konkurencję, zwłaszcza cenową, w tej branży uznawano za działanie "nieetyczne". Jeśli dziś zobaczymy w aptece informację o lekach znajdujących się w promocji lub o "posezonowej wyprzedaży", to znak, że dopiero pojawienie się agresywnych rywali zmusiło aptekarza do rzeczywistej walki o klienta na rynku wartym w 2004 r. prawie 13,5 mld zł.
Litewski lodołamacz
Sieć Euro-Apteka, należąca do litewskiej grupy Vilniaus Prekyba (której właścicielami są zamożne rodziny Numaviciusów i Marcinkieviciusów), ma obecnie w Polsce tylko 44 apteki (około 0,4 proc. rynku), ale już wywołała ferment. W jej batalię z pozostałymi aptekarzami zaangażował się litewski ambasador, polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Wchodząc na polski rynek, Euro-Apteka zaoferowała za jeden grosz wybrane leki z grupy ryczałtowej (maksymalną cenę na nie ustala państwo), za które w innych aptekach pacjenci płacili z własnej kieszeni 3,2 zł. - Lek kosztuje na przykład 50 zł w hurtowni, a 58,20 zł po doliczeniu w aptece urzędowej marży, z czego państwo zwraca nam 55 zł. Zamiast brać od klienta różnicę, sprzedawaliśmy mu lek dosłownie za grosz, obniżając swój zysk. Każdą aptekę na to stać - kalkuluje Numavicius. Apteki zagranicznej sieci zaczęły organizować też promocje na popularne leki OTC, inne artykuły medyczne, kosmetyki itp.
Litwini złamali tabu, udowadniając, że leki w Polsce mogą być tańsze i nie doprowadzi to do bankructwa ich sprzedawców. Inni aptekarze uznali to za "nieuczciwą konkurencję". - Aptekarze mogą obniżać marże do kilku procent, ale to stawia pod znakiem zapytania sens całego biznesu. Ostatnie wojny cenowe to działania marketingowe mające na celu pozyskanie klientów - oburza się Andrzej Wróbel, szef Naczelnej Rady Aptekarskiej. To wręcz kalka z mantry, którą od lat raczą nas notariusze, przekonując, że do oceny ich działalności nie można stosować rynkowych kryteriów, bo ma ona charakter szczególny, zasadza się na trosce o klienta i jego zaufaniu itd.
Przeciwko Euro-Aptece wytoczono najcięższe działa. Sylwia Czarnik, właścicielka hurtowni leków Amina w Krakowie, przyznaje, że miejscowi aptekarze sugerowali jej, by nie podpisywała umów z Euro-Apteką, jeśli nie chce utracić zamówień od nich. Już zawarte umowy z Litwinami zerwały, formalnie z innych przyczyn, nawet największe polskie hurtownie leków, m.in. PGF, Farmacol, mimo że same są jednocześnie właścicielami dużych sieci aptek (na przykład PGF ma około 400 punktów). Około 90 proc. rynku aptecznego w Polsce wciąż należy do przedsiębiorców prowadzących jedną lub kilka aptek. W aptekach zaś sprzedawanych jest 90 proc. leków, więc trudno się dziwić, że groźba bojkotu wystraszyła część hurtowników.
Wyszukiwarka leków
Na celowniku obrońców status quo na rynku aptecznym znalazł się również jeszcze groźniejszy konkurent - apteki internetowe. Robią one furorę w USA (ich roczna sprzedaż, według szacunków FDA, sięga 5 mld USD) i Europie Zachodniej, bo leki sprzedają przeciętnie o 30 proc. taniej niż tradycyjne placówki, oferując dodatkowo wygodną dostawę do domu. W 2000 r. niemiecki związek aptekarzy próbował utrącić wirtualną konkurencję, twierdząc, że sprzedaż leków przez Internet jest nielegalna, lecz Europejski Trybunał Sprawiedliwości odrzucił skargę i przed rokiem zezwolił na swobodne działanie wirtualnych aptek, jeśli oferują preparaty dostępne bez recepty i dopuszczone do użytku w danym kraju.
Po 1 maja 2004 r. pierwsi e-aptekarze pojawili się w Polsce, od razu ściągając na swoje głowy gromy. - Inspektorat farmaceutyczny dostał na nas donosy, dlatego przeprowadził kontrolę i zakazał nam działalności - wspomina Mirosław Ostrowski, prezes spółki Mito prowadzącej aptekę DomZdrowia.pl. Decyzję wprawdzie uchylono, ale z powodu uchybień administracyjnych. Oficjalnie urzędnicy powołują się na polskie prawo farmaceutyczne, które zakazuje wszelkich form wysyłkowej sprzedaży leków. Ich zdaniem, przesyłka pocztowa nie zapewnia odpowiednich warunków przechowywania farmaceutyków. - Noszenie ich w siatce z zakupami jest lepsze? Poza tym leki można przekazać za pośrednictwem firmy kurierskiej, która jest w stanie dostarczyć je nawet w warunkach chłodniczych - ripostuje Ostrowski.
Polscy aptekarze najbardziej boją się dopuszczenia do sprzedaży przez Internet leków na receptę. W Holandii już można kupić w ten sposób dowolny lek - wystarczy pokazać receptę kurierowi, który dostarcza specyfik do domu. Prawdziwą rewolucją będą recepty elektroniczne, wprowadzane obecnie w Danii i w USA. W takim systemie lekarz używa kieszonkowego komputera z bezprzewodowym dostępem do sieci. Za jego pomocą może wystawić receptę, wysłać ją do wybranej przez pacjenta apteki albo wydrukować. System działa już w połowie aptek w USA (w jego tworzenie zaangażował się m.in. Microsoft). Amerykanie oszacowali, że wprowadzenie elektronicznych recept w całej służbie zdrowia będzie kosztować 150 mln USD, ale roczne oszczędności sięgnąć mogą nawet 29 mld USD! Umożliwienie takiej działalności internetowym aptekom w Polsce byłoby nie tylko dobrodziejstwem dla naszych kieszeni, ale i dla kasy Narodowego Funduszu Zdrowia (w 2004 r. wydatki na refundację leków wyniosły 6,1 mld zł).
Apteka dla aptekarza
Ministerstwo Zdrowia i kolejne rządy oraz parlamentarzyści, zamiast wspierać chorych, często zachowują się biernie albo wręcz konserwują rynek, ulegając naciskom farmaceutycznego lobby. Tak było wiosną 2004 r., gdy do projektu nowelizacji prawa farmaceutycznego w zakresie badań klinicznych dorzucono bez uzasadnienia przepis zakazujący przedsiębiorcom otwierania nowych aptek, jeśli w danym województwie mają więcej niż 1 proc. wszystkich aptek. Po wprowadzeniu przepisów antykoncentracyjnych pod znakiem zapytania stanął dalszy rozwój na przykład sieci Apteka 21 (miała 103 apteki w Polsce).
Ograniczenie rozwoju sieciowych aptek do absurdalnego jednoprocentowego progu to i tak minimum szkód, jakie chcieliby wyrządzić nam aptekarze. W 2004 r. stworzony przez nich komitet społeczny wniósł do Sejmu projekt nowelizacji prawa farmaceutycznego, który zakładał, że właścicielem firmy prowadzącej aptekę może być tylko farmaceuta (sic!), a okres stażu wymagany od kierowników aptek byłby dłuższy. Komitet społeczny, któremu przewodniczył wówczas Andrzej Wróbel, postulował, by jedna apteka przypadała na co najmniej 5 tys. mieszkańców, co dawałoby aptekom gwarancję "niezależności ekonomicznej". Projekt nie miał szans w Sejmie, ale przepis antykoncentracyjny udało się aptekarzom przeforsować.
Mimo to propozycje ograniczenia dostępu do rynku nowym firmom lub farmaceutom wciąż się pojawiają. Pomysł Naczelnej Izby Aptekarskiej, by ujednolicić ceny leków refundowanych (w 2003 r. leki refundowane stanowiły 57 proc. polskiego rynku leków, leki nie refundowane, wydawane na receptę - 19 proc., a leki OTC - 24 proc.), zmierza w tym samym kierunku. Oczywiście, aptekarze uzasadniają to troską o dobro pacjentów, którzy skuszeni atrakcyjnymi cenami mogą jakoby wykupywać i spożywać w nadmiernych, szkodliwych ilościach leki objęte promocjami; większa sprzedaż leków na receptę ma również narazić Narodowy Fundusz Zdrowia na większe koszty refundacji. Naprawdę zaś aptekarze co dzień narażają na znacznie wyższe koszty zarówno NFZ, jak i chorych. W 70 proc. wypadków aptekarze rzadko bądź wcale nie informują klientów o możliwości kupienia tańszych odpowiedników przepisanych medykamentów (na przykład krajowych generyków, czyli kopii zachodnich leków, na które wygasły patenty) - wynika z badań. Zdarza się, że pracownik apteki proponuje klientowi drogi lek homeopatyczny, argumentując, że jest mniej szkodliwy niż zwykły tani syrop lub pigułka.
Polityka cenowa Euro-Apteki wywołała ostrą reakcję środowiska aptekarskiego, ale też skłoniła niektórych aptekarzy, by po raz pierwszy zachowali się jak biznesmeni, a nie tylko członkowie korporacji farmaceutów. Niektórzy, zamiast kontestować Litwinów, sami zaczęli się łączyć w większe grupy i na przykład naciskać na obniżenie cen leków przez hurtowników (powstaje m.in. grupa Apteka Bliska Sercu, do której akces zgłosiły 862 apteki z całej Polski). Wcześniej około 4 tys. aptekarzy stworzyło własną sieć hurtowni Apofarm, by zagwarantować sobie tańsze dostawy. Konkurencja jest prawdziwym lekiem na nieprawidłowości rynku farmaceutycznego i receptą na tańsze leki dla nas wszystkich.
Lobby aptekarzy, hurtowników i importerów leków jak ognia boi się konkurencji, która jest najlepszym lekarstwem na drożyznę. Aptekarze do niedawna solidarnie stosowali maksymalne marże urzędowe na leki refundowane (przeciętnie 14 proc.), choć nikt im nie bronił brać od klientów mniej pieniędzy. Co więcej, większość aptek stosowała podobne marże na leki OTC (bezreceptowe, z ang. over the counter), których cen państwo nie reguluje. Konkurencję, zwłaszcza cenową, w tej branży uznawano za działanie "nieetyczne". Jeśli dziś zobaczymy w aptece informację o lekach znajdujących się w promocji lub o "posezonowej wyprzedaży", to znak, że dopiero pojawienie się agresywnych rywali zmusiło aptekarza do rzeczywistej walki o klienta na rynku wartym w 2004 r. prawie 13,5 mld zł.
Litewski lodołamacz
Sieć Euro-Apteka, należąca do litewskiej grupy Vilniaus Prekyba (której właścicielami są zamożne rodziny Numaviciusów i Marcinkieviciusów), ma obecnie w Polsce tylko 44 apteki (około 0,4 proc. rynku), ale już wywołała ferment. W jej batalię z pozostałymi aptekarzami zaangażował się litewski ambasador, polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Wchodząc na polski rynek, Euro-Apteka zaoferowała za jeden grosz wybrane leki z grupy ryczałtowej (maksymalną cenę na nie ustala państwo), za które w innych aptekach pacjenci płacili z własnej kieszeni 3,2 zł. - Lek kosztuje na przykład 50 zł w hurtowni, a 58,20 zł po doliczeniu w aptece urzędowej marży, z czego państwo zwraca nam 55 zł. Zamiast brać od klienta różnicę, sprzedawaliśmy mu lek dosłownie za grosz, obniżając swój zysk. Każdą aptekę na to stać - kalkuluje Numavicius. Apteki zagranicznej sieci zaczęły organizować też promocje na popularne leki OTC, inne artykuły medyczne, kosmetyki itp.
Litwini złamali tabu, udowadniając, że leki w Polsce mogą być tańsze i nie doprowadzi to do bankructwa ich sprzedawców. Inni aptekarze uznali to za "nieuczciwą konkurencję". - Aptekarze mogą obniżać marże do kilku procent, ale to stawia pod znakiem zapytania sens całego biznesu. Ostatnie wojny cenowe to działania marketingowe mające na celu pozyskanie klientów - oburza się Andrzej Wróbel, szef Naczelnej Rady Aptekarskiej. To wręcz kalka z mantry, którą od lat raczą nas notariusze, przekonując, że do oceny ich działalności nie można stosować rynkowych kryteriów, bo ma ona charakter szczególny, zasadza się na trosce o klienta i jego zaufaniu itd.
Przeciwko Euro-Aptece wytoczono najcięższe działa. Sylwia Czarnik, właścicielka hurtowni leków Amina w Krakowie, przyznaje, że miejscowi aptekarze sugerowali jej, by nie podpisywała umów z Euro-Apteką, jeśli nie chce utracić zamówień od nich. Już zawarte umowy z Litwinami zerwały, formalnie z innych przyczyn, nawet największe polskie hurtownie leków, m.in. PGF, Farmacol, mimo że same są jednocześnie właścicielami dużych sieci aptek (na przykład PGF ma około 400 punktów). Około 90 proc. rynku aptecznego w Polsce wciąż należy do przedsiębiorców prowadzących jedną lub kilka aptek. W aptekach zaś sprzedawanych jest 90 proc. leków, więc trudno się dziwić, że groźba bojkotu wystraszyła część hurtowników.
Wyszukiwarka leków
Na celowniku obrońców status quo na rynku aptecznym znalazł się również jeszcze groźniejszy konkurent - apteki internetowe. Robią one furorę w USA (ich roczna sprzedaż, według szacunków FDA, sięga 5 mld USD) i Europie Zachodniej, bo leki sprzedają przeciętnie o 30 proc. taniej niż tradycyjne placówki, oferując dodatkowo wygodną dostawę do domu. W 2000 r. niemiecki związek aptekarzy próbował utrącić wirtualną konkurencję, twierdząc, że sprzedaż leków przez Internet jest nielegalna, lecz Europejski Trybunał Sprawiedliwości odrzucił skargę i przed rokiem zezwolił na swobodne działanie wirtualnych aptek, jeśli oferują preparaty dostępne bez recepty i dopuszczone do użytku w danym kraju.
Po 1 maja 2004 r. pierwsi e-aptekarze pojawili się w Polsce, od razu ściągając na swoje głowy gromy. - Inspektorat farmaceutyczny dostał na nas donosy, dlatego przeprowadził kontrolę i zakazał nam działalności - wspomina Mirosław Ostrowski, prezes spółki Mito prowadzącej aptekę DomZdrowia.pl. Decyzję wprawdzie uchylono, ale z powodu uchybień administracyjnych. Oficjalnie urzędnicy powołują się na polskie prawo farmaceutyczne, które zakazuje wszelkich form wysyłkowej sprzedaży leków. Ich zdaniem, przesyłka pocztowa nie zapewnia odpowiednich warunków przechowywania farmaceutyków. - Noszenie ich w siatce z zakupami jest lepsze? Poza tym leki można przekazać za pośrednictwem firmy kurierskiej, która jest w stanie dostarczyć je nawet w warunkach chłodniczych - ripostuje Ostrowski.
Polscy aptekarze najbardziej boją się dopuszczenia do sprzedaży przez Internet leków na receptę. W Holandii już można kupić w ten sposób dowolny lek - wystarczy pokazać receptę kurierowi, który dostarcza specyfik do domu. Prawdziwą rewolucją będą recepty elektroniczne, wprowadzane obecnie w Danii i w USA. W takim systemie lekarz używa kieszonkowego komputera z bezprzewodowym dostępem do sieci. Za jego pomocą może wystawić receptę, wysłać ją do wybranej przez pacjenta apteki albo wydrukować. System działa już w połowie aptek w USA (w jego tworzenie zaangażował się m.in. Microsoft). Amerykanie oszacowali, że wprowadzenie elektronicznych recept w całej służbie zdrowia będzie kosztować 150 mln USD, ale roczne oszczędności sięgnąć mogą nawet 29 mld USD! Umożliwienie takiej działalności internetowym aptekom w Polsce byłoby nie tylko dobrodziejstwem dla naszych kieszeni, ale i dla kasy Narodowego Funduszu Zdrowia (w 2004 r. wydatki na refundację leków wyniosły 6,1 mld zł).
Apteka dla aptekarza
Ministerstwo Zdrowia i kolejne rządy oraz parlamentarzyści, zamiast wspierać chorych, często zachowują się biernie albo wręcz konserwują rynek, ulegając naciskom farmaceutycznego lobby. Tak było wiosną 2004 r., gdy do projektu nowelizacji prawa farmaceutycznego w zakresie badań klinicznych dorzucono bez uzasadnienia przepis zakazujący przedsiębiorcom otwierania nowych aptek, jeśli w danym województwie mają więcej niż 1 proc. wszystkich aptek. Po wprowadzeniu przepisów antykoncentracyjnych pod znakiem zapytania stanął dalszy rozwój na przykład sieci Apteka 21 (miała 103 apteki w Polsce).
Ograniczenie rozwoju sieciowych aptek do absurdalnego jednoprocentowego progu to i tak minimum szkód, jakie chcieliby wyrządzić nam aptekarze. W 2004 r. stworzony przez nich komitet społeczny wniósł do Sejmu projekt nowelizacji prawa farmaceutycznego, który zakładał, że właścicielem firmy prowadzącej aptekę może być tylko farmaceuta (sic!), a okres stażu wymagany od kierowników aptek byłby dłuższy. Komitet społeczny, któremu przewodniczył wówczas Andrzej Wróbel, postulował, by jedna apteka przypadała na co najmniej 5 tys. mieszkańców, co dawałoby aptekom gwarancję "niezależności ekonomicznej". Projekt nie miał szans w Sejmie, ale przepis antykoncentracyjny udało się aptekarzom przeforsować.
Mimo to propozycje ograniczenia dostępu do rynku nowym firmom lub farmaceutom wciąż się pojawiają. Pomysł Naczelnej Izby Aptekarskiej, by ujednolicić ceny leków refundowanych (w 2003 r. leki refundowane stanowiły 57 proc. polskiego rynku leków, leki nie refundowane, wydawane na receptę - 19 proc., a leki OTC - 24 proc.), zmierza w tym samym kierunku. Oczywiście, aptekarze uzasadniają to troską o dobro pacjentów, którzy skuszeni atrakcyjnymi cenami mogą jakoby wykupywać i spożywać w nadmiernych, szkodliwych ilościach leki objęte promocjami; większa sprzedaż leków na receptę ma również narazić Narodowy Fundusz Zdrowia na większe koszty refundacji. Naprawdę zaś aptekarze co dzień narażają na znacznie wyższe koszty zarówno NFZ, jak i chorych. W 70 proc. wypadków aptekarze rzadko bądź wcale nie informują klientów o możliwości kupienia tańszych odpowiedników przepisanych medykamentów (na przykład krajowych generyków, czyli kopii zachodnich leków, na które wygasły patenty) - wynika z badań. Zdarza się, że pracownik apteki proponuje klientowi drogi lek homeopatyczny, argumentując, że jest mniej szkodliwy niż zwykły tani syrop lub pigułka.
Polityka cenowa Euro-Apteki wywołała ostrą reakcję środowiska aptekarskiego, ale też skłoniła niektórych aptekarzy, by po raz pierwszy zachowali się jak biznesmeni, a nie tylko członkowie korporacji farmaceutów. Niektórzy, zamiast kontestować Litwinów, sami zaczęli się łączyć w większe grupy i na przykład naciskać na obniżenie cen leków przez hurtowników (powstaje m.in. grupa Apteka Bliska Sercu, do której akces zgłosiły 862 apteki z całej Polski). Wcześniej około 4 tys. aptekarzy stworzyło własną sieć hurtowni Apofarm, by zagwarantować sobie tańsze dostawy. Konkurencja jest prawdziwym lekiem na nieprawidłowości rynku farmaceutycznego i receptą na tańsze leki dla nas wszystkich.
Odsiecz z Zachodu? |
---|
W jednym aptekarze mają rację: największych obniżek cen leków należy poszukać u producentów. Najwięcej może zrobić Ministerstwo Zdrowia dysponujące listą refundacyjną - poważnym instrumentem nacisku na koncerny farmaceutyczne. Pokazuje to głośna ostatnio sprawa odpłatności pacjentów za zagraniczne insuliny - ma ona wzrosnąć od 1 lutego. Obniżenie cen insuliny produkowanej przez polską firmę Bioton sprawiło, że obniżyła się też podstawa do wyliczania wielkości refundacji dla wszystkich insulin sprzedawanych w Polsce. NFZ zaoszczędzi dzięki temu 50 mln zł rocznie. Jednocześnie zmniejszą się refundacje dla droższych insulin zagranicznych, produkowanych m.in. przez Eli Lilly i Novo Nordisk (chorzy będą musieli zapłacić za nie przeciętnie o ponad 10 zł więcej). Zachodnie koncerny nie zgodziły się na obniżkę cen swoich preparatów, więc najpewniej stracą klientów na rzecz tańszych insulin Biotonu. Obniżkę cen u importerów leków (w Polsce są nimi zwykle spółki-córki zagranicznych potentatów jak GSK, BMS, Novartis lub Astra Zeneca) mogą wymusić także nowi gracze na rynku. Może to nastąpić dzięki zalegalizowaniu w Polsce tzw. importu równoległego, polegającego na sprowadzaniu oryginalnych leków z innych państw, gdzie koncerny oferują je po niższych cenach (na przykład z Grecji, Słowacji). U nas stało się to możliwe po wejściu do unii 1 maja 2004 r. i przyjęciu przez parlament odpowiednich regulacji; w styczniu tego roku Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych dopuścił do obrotu równoległego w Polsce dwa pierwsze preparaty. - W pięciu państwach unii import równoległy przynosi klientom i państwowym systemom refundacyjnym już ponad 650 mln euro oszczędności rocznie. Na przykład w Wielkiej Brytanii wydatki klientów aptek spadły dzięki lekom sprowadzanym z innych państw unii o 20 proc. - mówi Tomasz Dzitko z łódzkiej Delfarmy. |
Więcej możesz przeczytać w 5/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.