Cole Porter pisał piosenki, by ozdobić nimi świat, a nie po to, by wykrzyczeć swój ból czy marzenie Trudno o lepiej pasujący do karnawału film niż "De-Lovely". I trudno o film bardziej odbiegający od nastroju, jaki ostatnio zapanował w Polsce. Ten biograficzny musical o Cole'u Porterze, genialnym pięknoduchu, który skomponował kilkaset przebojów, jest tak naprawdę hymnem na cześć tolerancji i prawa do obyczajowej swobody, nie skrępowanej przez miłość (wielką, ale bardzo wyrozumiałą), purytańskie zasady (bo ich brak) ani niedostatek (bo pieniądze same cisną się do kieszeni). To bajka o ludziach pięknych, utalentowanych i wolnych, co wcale nie znaczy, że - w ogólnym rozrachunku - szczęśliwych. Szklana kula z rysą na powierzchni. Komedia, tragedia i melodramat. Czy można wymyślić coś bardziej wyrafinowanego na czas, gdy rytmem życia powinna rządzić zabawa?
Cole Porter był autorem najsłynniejszych amerykańskich standardów pierwszej połowy XX wieku, śpiewanych przez właściwie wszystkich liczących się wykonawców - od Elli Fitzgerald po Alanis Morissette. "Night and Day", "Love for Sale", "Everytime You Say Goodbye", "Anything Goes", "In the Still of the Night", "Just One of Those Things" - można by wymieniać godzinami i każdy tytuł natychmiast zanucić.
Te piosenki pisane były przez Portera (komponował muzykę i układał słowa) dla ozdobienia świata - po to, by było miło. Wpadają w ucho, przyklejają się do pamięci, dają pole do popisu wykonawcom. Śpiewając je, łatwo można zabłysnąć, popisać się, uwieść, rozczulić albo zabawić. Są to bowiem muzyczne teatrzyki dla spragnionych dźwiękowej dekoracji życia. Może dlatego tak chętnie zgodzili się zaśpiewać je (i wystąpić) w filmie królowie współczesnego show-biznesu: Robbie Williams, Elvis Costello, Sheryl Crow, Diana Krall, Lara Fabian. Od reżysera dostali w podarunku stylowe teledyski, ale sami dali filmowi dużo więcej: podbili pieczęcią swoich talentów ponadczasowość muzyki Cole'a Portera i zarazem jego historii, którą na ekranie świetnie odegrał Kevin Kline.
To historia zabawy i miłości, w której ważną, ale i zaskakującą rolę odegrała żona kompozytora - Lindy, przedstawiona przez zjawiskowo piękną Ashley Judd. I Kline, i Judd dobrze wiedzieli, co to za film. Nie jakiś zwykły biograficzny musical, lecz opowieść o życiu bez ograniczeń, związku bez zobowiązań, zdrady bez kary i miłości bez żadnych warunków. Gdy Linda spotkała się z Cole'em, był rok 1919. Właśnie skończyła się I wojna światowa, oboje mieszkali w Paryżu, należeli do towarzystwa i cieszyli się życiem. On miał 28 lat i wiele romansów na koncie.
Z kobietami i z mężczyznami. Ona była młodą rozwódką. On stał u progu wielkiej kariery, ona wiedziała, jak mu w niej pomóc. Pobrali się w grudniu tego samego roku i przeżyli ze sobą 35 lat. W tym czasie Porter napisał prawie wszystkie swoje wielkie przeboje. Część opowiadała o Lindzie, o której szczególnie myślał, gdy ją zdradzał. Wiedziała o tym. I akceptowała. Skoro inaczej nie można było...
Film Irvina Winklera jest hybrydą, która na polskich ekranach wygląda wyjątkowo egzotycznie. Wywrotowa obyczajowo treść podana została w poetyce beztroskiej rewii. Dla Ashley Judd udział w niej stał się okazją do potwierdzenia jej feministycznych przekonań, dla Kevina Kline'a - sposobem na przypomnienie jego aktorskiej skali: od eleganckiego bon vivanta po odważnego i cierpiącego człowieka, umiejącego przeciwstawić się środowisku w obronie własnej wolności. Zresztą cały film rozegrany został na podobnie szerokiej skali - tak jak potoczyło się prawdziwe życie Cole'a Portera: między Europą i Ameryką, między miłością do kobiet i do mężczyzn, między teatralnym Broadwayem i filmowym Hollywood, wreszcie między arystokratyczną elitą a branżą rozrywkową.
Jak to wszystko zrozumieć nad Wisłą, gdzie kompromis zawsze jest "zgniły", alternatywą dla niespełnienia naszych żądań jest tylko "muerte", czyli śmierć, a hasło "kto nie z nami, ten przeciw nam" tkwi głęboko w zranionych przez historię duszach? I jak na dodatek uwierzyć, że można pisać piosenki tylko po to, by ozdobić nimi świat, a nie po to, by wykrzyczeć swój ból czy marzenie? Po obejrzeniu "De-Lovely" jest to jednak możliwe. I - nie tylko w czasie karnawału - jak najbardziej pożądane!
Te piosenki pisane były przez Portera (komponował muzykę i układał słowa) dla ozdobienia świata - po to, by było miło. Wpadają w ucho, przyklejają się do pamięci, dają pole do popisu wykonawcom. Śpiewając je, łatwo można zabłysnąć, popisać się, uwieść, rozczulić albo zabawić. Są to bowiem muzyczne teatrzyki dla spragnionych dźwiękowej dekoracji życia. Może dlatego tak chętnie zgodzili się zaśpiewać je (i wystąpić) w filmie królowie współczesnego show-biznesu: Robbie Williams, Elvis Costello, Sheryl Crow, Diana Krall, Lara Fabian. Od reżysera dostali w podarunku stylowe teledyski, ale sami dali filmowi dużo więcej: podbili pieczęcią swoich talentów ponadczasowość muzyki Cole'a Portera i zarazem jego historii, którą na ekranie świetnie odegrał Kevin Kline.
To historia zabawy i miłości, w której ważną, ale i zaskakującą rolę odegrała żona kompozytora - Lindy, przedstawiona przez zjawiskowo piękną Ashley Judd. I Kline, i Judd dobrze wiedzieli, co to za film. Nie jakiś zwykły biograficzny musical, lecz opowieść o życiu bez ograniczeń, związku bez zobowiązań, zdrady bez kary i miłości bez żadnych warunków. Gdy Linda spotkała się z Cole'em, był rok 1919. Właśnie skończyła się I wojna światowa, oboje mieszkali w Paryżu, należeli do towarzystwa i cieszyli się życiem. On miał 28 lat i wiele romansów na koncie.
Z kobietami i z mężczyznami. Ona była młodą rozwódką. On stał u progu wielkiej kariery, ona wiedziała, jak mu w niej pomóc. Pobrali się w grudniu tego samego roku i przeżyli ze sobą 35 lat. W tym czasie Porter napisał prawie wszystkie swoje wielkie przeboje. Część opowiadała o Lindzie, o której szczególnie myślał, gdy ją zdradzał. Wiedziała o tym. I akceptowała. Skoro inaczej nie można było...
Film Irvina Winklera jest hybrydą, która na polskich ekranach wygląda wyjątkowo egzotycznie. Wywrotowa obyczajowo treść podana została w poetyce beztroskiej rewii. Dla Ashley Judd udział w niej stał się okazją do potwierdzenia jej feministycznych przekonań, dla Kevina Kline'a - sposobem na przypomnienie jego aktorskiej skali: od eleganckiego bon vivanta po odważnego i cierpiącego człowieka, umiejącego przeciwstawić się środowisku w obronie własnej wolności. Zresztą cały film rozegrany został na podobnie szerokiej skali - tak jak potoczyło się prawdziwe życie Cole'a Portera: między Europą i Ameryką, między miłością do kobiet i do mężczyzn, między teatralnym Broadwayem i filmowym Hollywood, wreszcie między arystokratyczną elitą a branżą rozrywkową.
Jak to wszystko zrozumieć nad Wisłą, gdzie kompromis zawsze jest "zgniły", alternatywą dla niespełnienia naszych żądań jest tylko "muerte", czyli śmierć, a hasło "kto nie z nami, ten przeciw nam" tkwi głęboko w zranionych przez historię duszach? I jak na dodatek uwierzyć, że można pisać piosenki tylko po to, by ozdobić nimi świat, a nie po to, by wykrzyczeć swój ból czy marzenie? Po obejrzeniu "De-Lovely" jest to jednak możliwe. I - nie tylko w czasie karnawału - jak najbardziej pożądane!
Więcej możesz przeczytać w 5/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.