Winiarze z Bordeaux i Szampanii przegrywają z własnym państwem Jean Dupont, winiarz spod Bordeaux, przebywając niedawno w Londynie, poszedł do sklepu z winami sieci Thresher Wine, by kupić butelkę dla znajomych, którzy zaprosili go na kolację. Wybrał bordeaux. Sympatyczny sprzedawca zapytany, co sądzi o wyborze, doradził: "Weź pan wino z Nowej Zelandii". I wskazał na butelkę z Omaka Springs. "Trochę lepsze i zaoszczędzi pan półtora funta" - oznajmił zaskoczonemu Dupontowi. Francuscy producenci win znaleźli się w największym od półtora wieku kryzysie. W połowie XIX wieku amerykańska mszyca o nazwie filoksera winiec zjadła niemal wszystkie francuskie winnice. Na początku XXI wieku plantacje w okolicach Bordeaux i w Szampanii dotknęły rodzime szkodniki: biurokracja, bierność, brak innowacyjności, fiskalizm, nadmierne wykorzystanie środków chemicznych, obniżenie wymagań jakościowych. Podczas gdy we Francji spoczęto na laurach, powierzchnia winnic na przykład w Australii wzrosła dwukrotnie. Wina z tego kraju zdobyły ponad 20 proc. niezwykle wymagającego rynku brytyjskiego. Ze światowych rynków Francuzów wypychają Włosi i Hiszpanie, zalewają je tanie wina z południowo-wschodniej Europy i - przede wszystkim - z Nowego Świata: Stanów Zjednoczonych, Chile, Argentyny oraz z Republiki Południowej Afryki i Nowej Zelandii. Teraz do skoku na rynki wina szykują się Chińczycy.
Dupont przestał się dziwić, gdy wieczorem z przyjaciółmi otworzył wino z Nowej Zelandii: było tańsze i nie gorsze niż podobne z jego regionu.
Francuska drzemka
Jeszcze za czasów PRL Piotr Wileński, mój bliski kuzyn i jednocześnie ambasador Australii przy ONZ, pokazywał mi nowojorski pałac Narodów Zjednoczonych. Następnie zaprosił mnie na obiad do "ambasadorskiej" stołówki, która w rzeczywistości jest elegancką restauracją. Nie pamiętam, co jedliśmy, ale towarzyszyło temu białe wino australijskie. - W tym miejscu nie mogę zamawiać innego - usprawiedliwiał się Piotr. Nie rozumiałem dlaczego. W tych czasach "wino" i "francuskie" to była dla mnie tautologia. Przestała być tego popołudnia. Kelner przyniósł butelkę chardonnay z 1983 r. z Leeuwin Estate w zachodnim regionie najmniejszego z kontynentów. Żółtozłote, migało bursztynowymi przebłyskami w krysztale kieliszka. Na podniebieniu świeże aromaty owoców kontrastowały ze śladami garbnika i dębu. Było po prostu wyśmienite.
W owych czasach w Europie wina australijskie można było znaleźć jedynie u Harrodsa w Londynie i w kilku specjalistycznych winiarniach. W ciągu dziesięciu lat Australijczycy podwoili jednak produkcję swoich win. Wciąż były rzadkością, ale już nie tak egzotyczną.
Jeszcze nie tak dawno przeciętny Francuz pił wino dzień w dzień, do obiadu i kolacji. A rolnik i do śniadania. Hasło "pij litr wina dziennie" nie było reklamą, lecz hasłem antyalkoholowym przed II wojną światową. Po wojnie roczne spożycie spadło do 155 litrów na osobę. Teraz na Francuza, który ukończył czternasty rok życia, przypada już tylko niewiele ponad 65 litrów rocznie. A tylko co piąty mieszkaniec Francji pije wino codziennie. Bardzo długo przeciętny Francuz pijał przeciętne wina. Bardzo tanie w handlu, bardzo tanie w produkcji, nie rujnowały konsumenta i dawały wyżyć producentom. A na milionie hektarów francuskich winnic było ich bardzo wielu. Mimo spadku spożycia i wykarczowania 200 tys. ha winorośli większość producentów przetrwała dzięki poprawie jakości. Francuscy konsumenci, pijąc coraz mniej, pili coraz lepiej. Wino stołowe zastąpili bardziej wykwintnym, czyli droższym. Okazało się jednak, że droższe już nie zawsze znaczy lepsze.
Butelka zbiurokratyzowana
Te lepsze wina od roku 1935 podlegają we Francji ścisłej reglamentacji. Na etykietce mają wypisane AOC, co oznacza appellation d'origine controlee, czyli kontrolowana nazwa pochodzenia. Początkowo znak AOC dostały wina znane i od niepamiętnych czasów związane z regionami. Wraz z ewolucją rynku ewoluowało i AOC. Kontrolowanych nazw pochodzenia jest dziś we Francji prawie pół tysiąca. Przyznano je różnym francuskim Kozim Wólkom i rejonom, które oprócz ich mieszkańców znają jedynie arcymistrzowie geograficznych quizów. Według urzędników INAO (państwowego instytutu nazw pochodzenia), jedna czwarta nazw pochodzenia powinna zostać wręcz zdegradowana. Nie zostanie, choć robi się tam kiepskie sikacze. Nie dopuszczą do tego dynamiczne związki, stowarzyszenia i izby winiarskie, które mają ogromne poparcie swych deputowanych. Jako rozwiązanie zastępcze zaproponowano stworzenie nowego, w założeniu bardzo selektywnego znaku AOCE - "E" ma wskazywać na wyjątkowość. Sprowadza się to jednak do jeszcze większego skomplikowania i tak skomplikowanej biurokracji winnej.
Chemia w butelce
Patrick Baudouin wytwarza wino w rejonie Anjou pod kontrolowaną nazwą Anjou albo Coteaux du Layon. Najtańsza butelka Anjou Village 2002 kosztuje 10 euro. Najdroższa półlitrowa Coteaux du Layon Maria Juby 2001 - 65 euro. Baudouin nie ma - w przeciwieństwie do wielu innych winiarzy - problemów ze sprzedażą swoich produktów. - Francuskie wina, zwłaszcza te z tańszych segmentów, są przereklamowane. Niektóre z nich powinny być wręcz sprzedawane w sklepach chemicznych - mówi Baudouin. Żeby wino było mocniejsze, sypie się cukier, żeby miało więcej "charakteru" dodaje się kwasu winnego. Winnice francuskie zajmują 6 proc. powierzchni uprawnej kraju, a rozlewa i rozrzuca się na nie 30 proc. zużywanych we Francji środków chwastobójczych i owadobójczych. Konsumenci bez trudu dostrzegają różnicę pomiędzy francuską "chemią" a wyrobami z rejonów, gdzie środków chemicznych nie używa się prawie wcale, jak na przykład w Nowej Zelandii.
Eksperci od ekonomii winnej uważają, że można uratować albo francuskie wino, albo francuskich producentów. Winiarskie organizacje oczywiście myślą przede wszystkim o zachowaniu status quo producentów. A branża wymaga głębokiej restrukturyzacji, polegającej przede wszystkim na koncentracji winnic, takiej jak w Nowej Zelandii i USA. 12 tys. właścicieli w Bordeaux, 15 tys. w Szampanii - to o wiele za dużo. W tej sytuacji nie można się więc dziwić, że sprzedaż francuskich win spada w oszałamiającym tempie.
Francuska drzemka
Jeszcze za czasów PRL Piotr Wileński, mój bliski kuzyn i jednocześnie ambasador Australii przy ONZ, pokazywał mi nowojorski pałac Narodów Zjednoczonych. Następnie zaprosił mnie na obiad do "ambasadorskiej" stołówki, która w rzeczywistości jest elegancką restauracją. Nie pamiętam, co jedliśmy, ale towarzyszyło temu białe wino australijskie. - W tym miejscu nie mogę zamawiać innego - usprawiedliwiał się Piotr. Nie rozumiałem dlaczego. W tych czasach "wino" i "francuskie" to była dla mnie tautologia. Przestała być tego popołudnia. Kelner przyniósł butelkę chardonnay z 1983 r. z Leeuwin Estate w zachodnim regionie najmniejszego z kontynentów. Żółtozłote, migało bursztynowymi przebłyskami w krysztale kieliszka. Na podniebieniu świeże aromaty owoców kontrastowały ze śladami garbnika i dębu. Było po prostu wyśmienite.
W owych czasach w Europie wina australijskie można było znaleźć jedynie u Harrodsa w Londynie i w kilku specjalistycznych winiarniach. W ciągu dziesięciu lat Australijczycy podwoili jednak produkcję swoich win. Wciąż były rzadkością, ale już nie tak egzotyczną.
Jeszcze nie tak dawno przeciętny Francuz pił wino dzień w dzień, do obiadu i kolacji. A rolnik i do śniadania. Hasło "pij litr wina dziennie" nie było reklamą, lecz hasłem antyalkoholowym przed II wojną światową. Po wojnie roczne spożycie spadło do 155 litrów na osobę. Teraz na Francuza, który ukończył czternasty rok życia, przypada już tylko niewiele ponad 65 litrów rocznie. A tylko co piąty mieszkaniec Francji pije wino codziennie. Bardzo długo przeciętny Francuz pijał przeciętne wina. Bardzo tanie w handlu, bardzo tanie w produkcji, nie rujnowały konsumenta i dawały wyżyć producentom. A na milionie hektarów francuskich winnic było ich bardzo wielu. Mimo spadku spożycia i wykarczowania 200 tys. ha winorośli większość producentów przetrwała dzięki poprawie jakości. Francuscy konsumenci, pijąc coraz mniej, pili coraz lepiej. Wino stołowe zastąpili bardziej wykwintnym, czyli droższym. Okazało się jednak, że droższe już nie zawsze znaczy lepsze.
Butelka zbiurokratyzowana
Te lepsze wina od roku 1935 podlegają we Francji ścisłej reglamentacji. Na etykietce mają wypisane AOC, co oznacza appellation d'origine controlee, czyli kontrolowana nazwa pochodzenia. Początkowo znak AOC dostały wina znane i od niepamiętnych czasów związane z regionami. Wraz z ewolucją rynku ewoluowało i AOC. Kontrolowanych nazw pochodzenia jest dziś we Francji prawie pół tysiąca. Przyznano je różnym francuskim Kozim Wólkom i rejonom, które oprócz ich mieszkańców znają jedynie arcymistrzowie geograficznych quizów. Według urzędników INAO (państwowego instytutu nazw pochodzenia), jedna czwarta nazw pochodzenia powinna zostać wręcz zdegradowana. Nie zostanie, choć robi się tam kiepskie sikacze. Nie dopuszczą do tego dynamiczne związki, stowarzyszenia i izby winiarskie, które mają ogromne poparcie swych deputowanych. Jako rozwiązanie zastępcze zaproponowano stworzenie nowego, w założeniu bardzo selektywnego znaku AOCE - "E" ma wskazywać na wyjątkowość. Sprowadza się to jednak do jeszcze większego skomplikowania i tak skomplikowanej biurokracji winnej.
Chemia w butelce
Patrick Baudouin wytwarza wino w rejonie Anjou pod kontrolowaną nazwą Anjou albo Coteaux du Layon. Najtańsza butelka Anjou Village 2002 kosztuje 10 euro. Najdroższa półlitrowa Coteaux du Layon Maria Juby 2001 - 65 euro. Baudouin nie ma - w przeciwieństwie do wielu innych winiarzy - problemów ze sprzedażą swoich produktów. - Francuskie wina, zwłaszcza te z tańszych segmentów, są przereklamowane. Niektóre z nich powinny być wręcz sprzedawane w sklepach chemicznych - mówi Baudouin. Żeby wino było mocniejsze, sypie się cukier, żeby miało więcej "charakteru" dodaje się kwasu winnego. Winnice francuskie zajmują 6 proc. powierzchni uprawnej kraju, a rozlewa i rozrzuca się na nie 30 proc. zużywanych we Francji środków chwastobójczych i owadobójczych. Konsumenci bez trudu dostrzegają różnicę pomiędzy francuską "chemią" a wyrobami z rejonów, gdzie środków chemicznych nie używa się prawie wcale, jak na przykład w Nowej Zelandii.
Eksperci od ekonomii winnej uważają, że można uratować albo francuskie wino, albo francuskich producentów. Winiarskie organizacje oczywiście myślą przede wszystkim o zachowaniu status quo producentów. A branża wymaga głębokiej restrukturyzacji, polegającej przede wszystkim na koncentracji winnic, takiej jak w Nowej Zelandii i USA. 12 tys. właścicieli w Bordeaux, 15 tys. w Szampanii - to o wiele za dużo. W tej sytuacji nie można się więc dziwić, że sprzedaż francuskich win spada w oszałamiającym tempie.
Więcej możesz przeczytać w 5/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.