Lech Kaczyński nowym ministrem spraw zagranicznych
Agata Jabłońska
Dominika Ćosić
Anna Fotyga została ministrem spraw zagranicznych, bo prezydent Lech Kaczyński miał pewność, że będzie skrupulatnym wykonawcą poleceń płynących z Krakowskiego Przedmieścia. Niedawna deklaracja prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który oświadczył: "odzyskaliśmy MSZ", nie pozostawia złudzeń co do roli resortu. Nieważne nawet, kto formułuje cele polskiej polityki zagranicznej, istotne, by te cele istniały, by były realistyczne i by w ich realizacji się nie kompromitować. A z tym ostatnio nie jest najlepiej.
Rosyjskie miny
Po powrocie z Rosji w ubiegłym tygodniu delegacja MSZ tryskała optymizmem. Nic dziwnego, wyjazd można porównać z przejściem cało przez pole minowe. Minister Fotyga pod pretekstem wyjazdu na mało istotną konferencję postanowiła doprowadzić do spotkania z ministrem spraw zagranicznych Rosji. Miał to być sposób na choćby minimalne poprawienie fatalnych stosunków polsko-rosyjskich. Przez pole minowe minister Fatyga przeszła, ale miny - z opóźnieniem - wybuchły.
Pierwszą było to, że w skład delegacji, o czym decydowała Fotyga, miał wejść dyplomata kilka lat temu wydalony przez Rosjan w ramach retorsji pod zarzutem szpiegostwa. - Wyperswadowano pani minister ten pomysł, ale fakt, że do takiej sytuacji doszło, jest świadectwem, jak mało Anna Fotyga wie o resorcie, którym kieruje - mówi "Wprost" dyrektor jednego z departamentów MSZ. Kolejny problem pojawił się, gdy Rosjanie zasugerowali, że minister Siergiej Ławrow, zajęty przygotowaniami do szczytu G-8 w Petersburgu, nie znajdzie czasu dla polskiej odpowiedniczki. Fotyga zdania jednak nie zmieniła. Gdyby była urzędnikiem niższego szczebla i Rosjanin jej nie przyjął, mogłaby się czuć najwyżej urażona. Nieprzyjęcie ministra oznacza jednak policzek wymierzony państwu, które reprezentuje. - Decyzja o tym, że do spotkania mimo wszystko dojdzie, zapadała dosłownie w ostatniej chwili, a zadecydował o tym chyba tylko urok osobisty naszego ambasadora w Moskwie Jerzego Bahra - twierdzi nasz rozmówca z MSZ.
Jadąc do Moskwy, minister Fotyga zagrała va banque i dzięki swej determinacji wygrała. Podobnie jak po wizytach w Rosji Aleksandra Kwaśniewskiego, organizowanych łudząco podobną techniką, nie można jeszcze mówić o sukcesach. Niewątpliwie jednak minister ujęła gospodarzy, składając po rosyjsku - jako jedyny uczestnik moskiewskiej konferencji - kondolencje rodzinom zamordowanych niedawno w Iraku rosyjskich dyplomatów. Takie gesty w dyplomacji się liczą.
Żaba u kowala
Dobre wrażenie, jakie po pani minister zostało na Kremlu, wkrótce znów pewnie zastąpi złość na Polskę. Kancelaria Prezydenta zdecydowała bowiem, że zorganizuje nieformalne spotkanie z udziałem prezydentów Ukrainy, Azerbejdżanu i Kazachstanu. Nawet jeśli nie miała to być odpowiedź Polski na spotkanie G-8 w Petersburgu, organizatorom szczytu błyskawicznie przypisano właśnie takie intencje. Nieprzychylni nam Rosjanie z pewnością tak to zinterpretują, bo w maju Lech Kaczyński wykonał podobny gest - pojechał do Kijowa na spotkanie Organizacji na rzecz Demokracji i Rozwoju (GUAM), w której skład wchodzą Ukraina, Gruzja, Mołdawia i Azerbejdżan. Kreml, który alergicznie reaguje na sojusze byłych państw zależnych, uważa istnienie GUAM za próbę rozbicia WNP. Pewnie Moskwa dosadnie skrytykowałaby pomysł szczytu w Polsce, gdyby tylko można go traktować poważnie. A nie można, bo liczenie na to, że warszawskie spotkanie może być odpowiedzią na G-8, przypomina podstawianie przez żabę nogi tam, gdzie konia kują. Pomysł ośmiesza też to, iż choć polski szczyt początkowo planowano na połowę lipca, Kancelaria Prezydenta nie wysłała zaproszeń do prezydentów Ilhama Alijewa i Nursułtana Nazarbajewa. - Nie wysłała, bo na razie jesteśmy w fazie uzgodnień terminu. Spotkanie planujemy najwcześniej pod koniec lipca. Jak będą konkrety, roześlemy zaproszenia - wyjaśnia Andrzej Krawczyk, odpowiedzialny za sprawy międzynarodowe w Kancelarii Prezydenta.
Do niedawna brak sukcesów w polityce zagranicznej tłumaczono tym, że oddzielnie próbowały ją kreować Kancelaria Prezydenta i resort spraw zagranicznych. Pierwszym wyraźnym sygnałem, że MSZ traci autonomię, było forsowanie tzw. paktu muszkieterów. Z tego typu inicjatywą powinien wystąpić szef dyplomacji, wówczas jeszcze Stefan Meller, tymczasem głównymi rzecznikami paktu byli premier i prezydent. Problem tkwił nie tylko w formie, ale przede wszystkim w treści. - Premier i prezydent przedstawili unii rozwiązanie a priori niemożliwe do zaakceptowania. Każdy, kto choć minimalnie się orientuje w polityce europejskiej, wie, że niektóre kraje alergicznie reagują na włączanie USA do spraw europejskich. Zaproponowanie paktu, w którym Waszyngton odgrywa ważną rolę, zostało odebrane przez część państw jako afront - mówi "Wprost" eurodeputowany Bogdan Klich. - Na głoszone przez Polskę hasło solidarności europejskiej większość polityków unijnych reaguje cynicznym uśmiechem. Dzieje się tak dlatego, że domagająca się solidarności Polska sama nie jest z Europą solidarna - mówi pracujący w Warszawie dyplomata jednego z państw UE.
Test lojalności
Premier Marcinkiewicz stwierdził niedawno w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", że w MSZ nie będzie już nielojalnych wobec rządu urzędników: "bo ich pozmieniamy". Na razie z powodu niepoprawnych poglądów odszedł dyrektor departamentu UE Paweł Świeboda, jeden z kluczowych strategów w negocjacjach akcesyjnych z Brukselą i współautor sukcesu Polski podczas negocjacji budżetu unii na lata 2007-2013. Nie zmuszano go do dymisji - zaproponowano objęcie mało znaczącej placówki na Bałkanach. Na podobne rozwiązanie zgodził się natomiast trzeci po Bogu w MSZ Jerzy Pomianowski, który fotel dyrektora generalnego resortu zamienił na stanowisko szefa departamentu współpracy rozwojowej.
- Teoretycznie zmniejszenie kompetencji MSZ na rzecz Kancelarii Prezydenta niweluje niebezpieczeństwo konfliktu między tymi ośrodkami. Problemem jest to, że zagraniczni dyplomaci skarżą się, iż po raz pierwszy od 16 lat nie znajdują w ministerstwie partnera do rozmów - mówi Bogdan Klich. - Nikt nie ma zastrzeżeń do merytorycznego przygotowania minister Fotygi. Wątpliwości budzi jednak jej samodzielność w podejmowaniu decyzji. Nie jest odbierana jako silny gracz, który może być równorzędnym partnerem w dyskusji - twierdzi Klich. Sytuację tę dobrze obrazuje rozmowa, jaką polska minister odbyła na początku czerwca z szefem ukraińskiej dyplomacji. Borys Tarasiuk przygotował kilkanaście zagadnień, które chciał omówić z Fotygą. Jak wynika z relacji uczestników spotkania, zamiast rzeczowych odpowiedzi na kolejne omawiane punkty słyszał od polskiej minister jedynie stwierdzenie, że zreferuje ten problem prezydentowi. W połowie agendy zrezygnowany Tarasiuk spytał, kto w Kancelarii Prezydenta zajmuje się ukraińskimi sprawami.
Pogaduszki think tanków
W tym, że prezydent kreuje politykę zagraniczną, a szef dyplomacji realizuje jego wizje, nie ma niczego złego. Pod jednym warunkiem - że prezydent coś sensownego rzeczywiście kreuje. Lech Kaczyński nie jest ekspertem polityki międzynarodowej. W większości państw zaplecze prezydenckie to renomowane think tanki, zatrudniające najtęższe umysły. Ścierają się one w sprawach wizji i metod realizacji projektów politycznych, a gotowe rozwiązania dostarczają zamawiającemu. A jak to się robi w IV Rzeczypospolitej? - Prezydent korzysta z zasobów swej kancelarii, MSZ i departamentów spraw zagranicznych innych resortów. Wspomaga go Ośrodek Studiów Wschodnich i Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. Mamy też wypracowany mechanizm zapraszania ekspertów od konkretnych tematów, którzy brifują prezydenta - wyjaśnia minister Andrzej Krawczyk. Tyle że "brifowanie" Lecha Kaczyńskiego ogranicza się do wyjaśniania mu sytuacji w kraju, do którego właśnie jedzie z wizytą. MSZ zmienia się zaś ostatnio w centrum obsługi Kancelarii Prezydenta. O konfrontowaniu rozwiązań proponowanych przez think tanki nie ma mowy, bo nie ma się co ani kto ścierać. Zamiast tego są codzienne konsultacje Anny Fotygi z prezydentem.
Gdy Lech Kaczyński obejmował stanowisko, narodził się projekt powołania rady ds. polityki zagranicznej przy prezydencie. Miała się składać z 7-8 osób reprezentujących najważniejsze instytucje analityczne. Rada nigdy się nie zebrała. Inne ciało, nieformalna rada ds. traktatu konstytucyjnego, zebrała się tylko raz, pod koniec kwietnia. Potem umarła śmiercią naturalną. - Lech Kaczyński jednoznacznie wyraził swój pogląd, więc sprawa traktatu przez tych, którzy mają inne zdanie niż Kaczyński, zaczęła być traktowana jak śmierdzące jajo - mówi "Wprost" polityk związany z kancelarią premiera.
Europejski trędowaty
Gdy dwa tygodnie temu Brytyjczycy odwołali wizytę Lecha Kaczyńskiego w Londynie, wszyscy święci polskiej dyplomacji zarzekali się, że nie jest to znak, iż Warszawę zaczęto traktować jak Wiedeń, gdy partia Jšrga Haidera weszła do koalicji rządowej. Pewnie w spekulacjach, że Londyn ukarał Polskę za wejście do rządu Romana Giertycha, jest tyle samo prawdy, co w twierdzeniach, że Brytyjczycy przestraszyli się retorsji za zamknięcie fabryki, w której produkowano fajkowy tytoń, jaki przez ostatnich 50 lat palił prof. Bronisław Geremek.
Faktem jest jednak, że obraz Polski na świecie jest groszy niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich 16 lat. Wydana niedawno i szeroko komentowana książka Jana Tomasza Grossa "Strach. Antysemityzm w Polsce po Auschwitz" doskonale wpisuje się w wizerunek Polski jako kraju rasistów i homofobów. Istnieją wprawdzie pomysły pozwania o wielomilionowe odszkodowania gazet piszących o "polskich obozach zagłady", tyle że rozbijają się o naszą rzeczywistość, czyli brak pieniędzy na wynajęcie renomowanych kancelarii adwokackich. Decyzje o pozwaniu antysemitów wypowiadających się w imieniu Polonii blokowane są z kolei w Warszawie przez polityków związanych z LPR czy Radiem Maryja. Do tego trzeba dodać kontrowersyjne głosy z samej Warszawy, których nie da się ukryć przed opinią na świecie. - Europa jest wyczulona na kwestie związane z tolerancją i prawami mniejszości - mówi "Wprost" prof. Geremek. Jego zdaniem, "polscy politycy muszą się wreszcie nauczyć odpowiedzialności za słowa i rozsądnej retoryki". - Na razie jest tak, jakby w towarzystwie normalnych ludzi pojawił się kanibal i w dodatku głośno się chwalił, że jest kanibalem - komentuje prof. Geremek.
Jacek Saryusz-Wolski, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego, uważa, że Polakom brak dystansu. - Wizerunek Polski nie jest teraz najlepszy, ale nie popadajmy w przesadę. Niemal każdy kraj UE jest za coś krytykowany. My tymczasem nagłaśniamy każdą negatywną wypowiedź o nas, jakbyśmy mieli kompleksy - mówi Saryusz-Wolski. - Polacy każdą uwagę traktują jak atak na siebie. Polski rząd nie jest na pewno idealnym partnerem dla Brukseli i innych stolic, ale Warszawa nie jest uważana za trędowatą. Krytyki nie można ignorować, ale nie wolno jej wyolbrzymiać. Gdyby analogiczna sytuacja z odwołaniem wizyty zdarzyła się prezydentowi Włoch, nikt przy zdrowych zmysłach nie uważałby, że Londyn postanowił upokorzyć Rzym - mówi "Wprost" włoski eurodeputowany Jaś Gawroński.
Relacje Warszawy z Kremlem po tym jak niedawno znów forsowano przeniesienie Muzeum Ofiar Katyńskich naprzeciw ambasady Rosji, łudząco przypominają wybudowanie obok ambasady USA w Hawanie amfiteatru, gdzie wystawiane są spektakle pt. "Jankesi do domu". Nasi unijni sąsiedni z południa i wschodu interweniowali w Waszyngtonie, by nie znosić wiz tylko Polakom. Te reakcje musiały być na tyle ostre, że za utrzymaniem dotychczasowych zasad opowiedział się Departament Stanu USA, choć wcześniej obiecał Warszawie, że nie zabierze publicznie głosu w tej sprawie. Jednocześnie coraz mocniej sfrustrowana brakiem porozumienia z Polską jest Angela Merkel. Bezkompromisowość naszych władz naraża ją na ataki, że jej znaczące gesty w stosunku do Warszawy nie miały sensu. A nasi politycy nie są w stanie pojąć, że najkrótsza droga na Kreml wiedzie przez Berlin. Również przez Niemcy najłatwiej nam dotrzeć do Waszyngtonu, bo na razie poza kwestią Iraku Amerykanie nie widzą żadnych innych wspólnych tematów do rozmowy z nami.
W polskiej polityce zagranicznej brak koncepcji, ale też doświadczenia osób, które wzięły się do spraw międzynarodowych. Jednocześnie odpowiedzialni za politykę zagraniczną, zamiast rozwiązywać problemy, pogrążają się w kompleksach. A demonstrując je, narażamy się na traktowanie nas jak piąte koło u wozu.
Agata Jabłońska
Dominika Ćosić
Anna Fotyga została ministrem spraw zagranicznych, bo prezydent Lech Kaczyński miał pewność, że będzie skrupulatnym wykonawcą poleceń płynących z Krakowskiego Przedmieścia. Niedawna deklaracja prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który oświadczył: "odzyskaliśmy MSZ", nie pozostawia złudzeń co do roli resortu. Nieważne nawet, kto formułuje cele polskiej polityki zagranicznej, istotne, by te cele istniały, by były realistyczne i by w ich realizacji się nie kompromitować. A z tym ostatnio nie jest najlepiej.
Rosyjskie miny
Po powrocie z Rosji w ubiegłym tygodniu delegacja MSZ tryskała optymizmem. Nic dziwnego, wyjazd można porównać z przejściem cało przez pole minowe. Minister Fotyga pod pretekstem wyjazdu na mało istotną konferencję postanowiła doprowadzić do spotkania z ministrem spraw zagranicznych Rosji. Miał to być sposób na choćby minimalne poprawienie fatalnych stosunków polsko-rosyjskich. Przez pole minowe minister Fatyga przeszła, ale miny - z opóźnieniem - wybuchły.
Pierwszą było to, że w skład delegacji, o czym decydowała Fotyga, miał wejść dyplomata kilka lat temu wydalony przez Rosjan w ramach retorsji pod zarzutem szpiegostwa. - Wyperswadowano pani minister ten pomysł, ale fakt, że do takiej sytuacji doszło, jest świadectwem, jak mało Anna Fotyga wie o resorcie, którym kieruje - mówi "Wprost" dyrektor jednego z departamentów MSZ. Kolejny problem pojawił się, gdy Rosjanie zasugerowali, że minister Siergiej Ławrow, zajęty przygotowaniami do szczytu G-8 w Petersburgu, nie znajdzie czasu dla polskiej odpowiedniczki. Fotyga zdania jednak nie zmieniła. Gdyby była urzędnikiem niższego szczebla i Rosjanin jej nie przyjął, mogłaby się czuć najwyżej urażona. Nieprzyjęcie ministra oznacza jednak policzek wymierzony państwu, które reprezentuje. - Decyzja o tym, że do spotkania mimo wszystko dojdzie, zapadała dosłownie w ostatniej chwili, a zadecydował o tym chyba tylko urok osobisty naszego ambasadora w Moskwie Jerzego Bahra - twierdzi nasz rozmówca z MSZ.
Jadąc do Moskwy, minister Fotyga zagrała va banque i dzięki swej determinacji wygrała. Podobnie jak po wizytach w Rosji Aleksandra Kwaśniewskiego, organizowanych łudząco podobną techniką, nie można jeszcze mówić o sukcesach. Niewątpliwie jednak minister ujęła gospodarzy, składając po rosyjsku - jako jedyny uczestnik moskiewskiej konferencji - kondolencje rodzinom zamordowanych niedawno w Iraku rosyjskich dyplomatów. Takie gesty w dyplomacji się liczą.
Żaba u kowala
Dobre wrażenie, jakie po pani minister zostało na Kremlu, wkrótce znów pewnie zastąpi złość na Polskę. Kancelaria Prezydenta zdecydowała bowiem, że zorganizuje nieformalne spotkanie z udziałem prezydentów Ukrainy, Azerbejdżanu i Kazachstanu. Nawet jeśli nie miała to być odpowiedź Polski na spotkanie G-8 w Petersburgu, organizatorom szczytu błyskawicznie przypisano właśnie takie intencje. Nieprzychylni nam Rosjanie z pewnością tak to zinterpretują, bo w maju Lech Kaczyński wykonał podobny gest - pojechał do Kijowa na spotkanie Organizacji na rzecz Demokracji i Rozwoju (GUAM), w której skład wchodzą Ukraina, Gruzja, Mołdawia i Azerbejdżan. Kreml, który alergicznie reaguje na sojusze byłych państw zależnych, uważa istnienie GUAM za próbę rozbicia WNP. Pewnie Moskwa dosadnie skrytykowałaby pomysł szczytu w Polsce, gdyby tylko można go traktować poważnie. A nie można, bo liczenie na to, że warszawskie spotkanie może być odpowiedzią na G-8, przypomina podstawianie przez żabę nogi tam, gdzie konia kują. Pomysł ośmiesza też to, iż choć polski szczyt początkowo planowano na połowę lipca, Kancelaria Prezydenta nie wysłała zaproszeń do prezydentów Ilhama Alijewa i Nursułtana Nazarbajewa. - Nie wysłała, bo na razie jesteśmy w fazie uzgodnień terminu. Spotkanie planujemy najwcześniej pod koniec lipca. Jak będą konkrety, roześlemy zaproszenia - wyjaśnia Andrzej Krawczyk, odpowiedzialny za sprawy międzynarodowe w Kancelarii Prezydenta.
Do niedawna brak sukcesów w polityce zagranicznej tłumaczono tym, że oddzielnie próbowały ją kreować Kancelaria Prezydenta i resort spraw zagranicznych. Pierwszym wyraźnym sygnałem, że MSZ traci autonomię, było forsowanie tzw. paktu muszkieterów. Z tego typu inicjatywą powinien wystąpić szef dyplomacji, wówczas jeszcze Stefan Meller, tymczasem głównymi rzecznikami paktu byli premier i prezydent. Problem tkwił nie tylko w formie, ale przede wszystkim w treści. - Premier i prezydent przedstawili unii rozwiązanie a priori niemożliwe do zaakceptowania. Każdy, kto choć minimalnie się orientuje w polityce europejskiej, wie, że niektóre kraje alergicznie reagują na włączanie USA do spraw europejskich. Zaproponowanie paktu, w którym Waszyngton odgrywa ważną rolę, zostało odebrane przez część państw jako afront - mówi "Wprost" eurodeputowany Bogdan Klich. - Na głoszone przez Polskę hasło solidarności europejskiej większość polityków unijnych reaguje cynicznym uśmiechem. Dzieje się tak dlatego, że domagająca się solidarności Polska sama nie jest z Europą solidarna - mówi pracujący w Warszawie dyplomata jednego z państw UE.
Test lojalności
Premier Marcinkiewicz stwierdził niedawno w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", że w MSZ nie będzie już nielojalnych wobec rządu urzędników: "bo ich pozmieniamy". Na razie z powodu niepoprawnych poglądów odszedł dyrektor departamentu UE Paweł Świeboda, jeden z kluczowych strategów w negocjacjach akcesyjnych z Brukselą i współautor sukcesu Polski podczas negocjacji budżetu unii na lata 2007-2013. Nie zmuszano go do dymisji - zaproponowano objęcie mało znaczącej placówki na Bałkanach. Na podobne rozwiązanie zgodził się natomiast trzeci po Bogu w MSZ Jerzy Pomianowski, który fotel dyrektora generalnego resortu zamienił na stanowisko szefa departamentu współpracy rozwojowej.
- Teoretycznie zmniejszenie kompetencji MSZ na rzecz Kancelarii Prezydenta niweluje niebezpieczeństwo konfliktu między tymi ośrodkami. Problemem jest to, że zagraniczni dyplomaci skarżą się, iż po raz pierwszy od 16 lat nie znajdują w ministerstwie partnera do rozmów - mówi Bogdan Klich. - Nikt nie ma zastrzeżeń do merytorycznego przygotowania minister Fotygi. Wątpliwości budzi jednak jej samodzielność w podejmowaniu decyzji. Nie jest odbierana jako silny gracz, który może być równorzędnym partnerem w dyskusji - twierdzi Klich. Sytuację tę dobrze obrazuje rozmowa, jaką polska minister odbyła na początku czerwca z szefem ukraińskiej dyplomacji. Borys Tarasiuk przygotował kilkanaście zagadnień, które chciał omówić z Fotygą. Jak wynika z relacji uczestników spotkania, zamiast rzeczowych odpowiedzi na kolejne omawiane punkty słyszał od polskiej minister jedynie stwierdzenie, że zreferuje ten problem prezydentowi. W połowie agendy zrezygnowany Tarasiuk spytał, kto w Kancelarii Prezydenta zajmuje się ukraińskimi sprawami.
Pogaduszki think tanków
W tym, że prezydent kreuje politykę zagraniczną, a szef dyplomacji realizuje jego wizje, nie ma niczego złego. Pod jednym warunkiem - że prezydent coś sensownego rzeczywiście kreuje. Lech Kaczyński nie jest ekspertem polityki międzynarodowej. W większości państw zaplecze prezydenckie to renomowane think tanki, zatrudniające najtęższe umysły. Ścierają się one w sprawach wizji i metod realizacji projektów politycznych, a gotowe rozwiązania dostarczają zamawiającemu. A jak to się robi w IV Rzeczypospolitej? - Prezydent korzysta z zasobów swej kancelarii, MSZ i departamentów spraw zagranicznych innych resortów. Wspomaga go Ośrodek Studiów Wschodnich i Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. Mamy też wypracowany mechanizm zapraszania ekspertów od konkretnych tematów, którzy brifują prezydenta - wyjaśnia minister Andrzej Krawczyk. Tyle że "brifowanie" Lecha Kaczyńskiego ogranicza się do wyjaśniania mu sytuacji w kraju, do którego właśnie jedzie z wizytą. MSZ zmienia się zaś ostatnio w centrum obsługi Kancelarii Prezydenta. O konfrontowaniu rozwiązań proponowanych przez think tanki nie ma mowy, bo nie ma się co ani kto ścierać. Zamiast tego są codzienne konsultacje Anny Fotygi z prezydentem.
Gdy Lech Kaczyński obejmował stanowisko, narodził się projekt powołania rady ds. polityki zagranicznej przy prezydencie. Miała się składać z 7-8 osób reprezentujących najważniejsze instytucje analityczne. Rada nigdy się nie zebrała. Inne ciało, nieformalna rada ds. traktatu konstytucyjnego, zebrała się tylko raz, pod koniec kwietnia. Potem umarła śmiercią naturalną. - Lech Kaczyński jednoznacznie wyraził swój pogląd, więc sprawa traktatu przez tych, którzy mają inne zdanie niż Kaczyński, zaczęła być traktowana jak śmierdzące jajo - mówi "Wprost" polityk związany z kancelarią premiera.
Europejski trędowaty
Gdy dwa tygodnie temu Brytyjczycy odwołali wizytę Lecha Kaczyńskiego w Londynie, wszyscy święci polskiej dyplomacji zarzekali się, że nie jest to znak, iż Warszawę zaczęto traktować jak Wiedeń, gdy partia Jšrga Haidera weszła do koalicji rządowej. Pewnie w spekulacjach, że Londyn ukarał Polskę za wejście do rządu Romana Giertycha, jest tyle samo prawdy, co w twierdzeniach, że Brytyjczycy przestraszyli się retorsji za zamknięcie fabryki, w której produkowano fajkowy tytoń, jaki przez ostatnich 50 lat palił prof. Bronisław Geremek.
Faktem jest jednak, że obraz Polski na świecie jest groszy niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich 16 lat. Wydana niedawno i szeroko komentowana książka Jana Tomasza Grossa "Strach. Antysemityzm w Polsce po Auschwitz" doskonale wpisuje się w wizerunek Polski jako kraju rasistów i homofobów. Istnieją wprawdzie pomysły pozwania o wielomilionowe odszkodowania gazet piszących o "polskich obozach zagłady", tyle że rozbijają się o naszą rzeczywistość, czyli brak pieniędzy na wynajęcie renomowanych kancelarii adwokackich. Decyzje o pozwaniu antysemitów wypowiadających się w imieniu Polonii blokowane są z kolei w Warszawie przez polityków związanych z LPR czy Radiem Maryja. Do tego trzeba dodać kontrowersyjne głosy z samej Warszawy, których nie da się ukryć przed opinią na świecie. - Europa jest wyczulona na kwestie związane z tolerancją i prawami mniejszości - mówi "Wprost" prof. Geremek. Jego zdaniem, "polscy politycy muszą się wreszcie nauczyć odpowiedzialności za słowa i rozsądnej retoryki". - Na razie jest tak, jakby w towarzystwie normalnych ludzi pojawił się kanibal i w dodatku głośno się chwalił, że jest kanibalem - komentuje prof. Geremek.
Jacek Saryusz-Wolski, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego, uważa, że Polakom brak dystansu. - Wizerunek Polski nie jest teraz najlepszy, ale nie popadajmy w przesadę. Niemal każdy kraj UE jest za coś krytykowany. My tymczasem nagłaśniamy każdą negatywną wypowiedź o nas, jakbyśmy mieli kompleksy - mówi Saryusz-Wolski. - Polacy każdą uwagę traktują jak atak na siebie. Polski rząd nie jest na pewno idealnym partnerem dla Brukseli i innych stolic, ale Warszawa nie jest uważana za trędowatą. Krytyki nie można ignorować, ale nie wolno jej wyolbrzymiać. Gdyby analogiczna sytuacja z odwołaniem wizyty zdarzyła się prezydentowi Włoch, nikt przy zdrowych zmysłach nie uważałby, że Londyn postanowił upokorzyć Rzym - mówi "Wprost" włoski eurodeputowany Jaś Gawroński.
Relacje Warszawy z Kremlem po tym jak niedawno znów forsowano przeniesienie Muzeum Ofiar Katyńskich naprzeciw ambasady Rosji, łudząco przypominają wybudowanie obok ambasady USA w Hawanie amfiteatru, gdzie wystawiane są spektakle pt. "Jankesi do domu". Nasi unijni sąsiedni z południa i wschodu interweniowali w Waszyngtonie, by nie znosić wiz tylko Polakom. Te reakcje musiały być na tyle ostre, że za utrzymaniem dotychczasowych zasad opowiedział się Departament Stanu USA, choć wcześniej obiecał Warszawie, że nie zabierze publicznie głosu w tej sprawie. Jednocześnie coraz mocniej sfrustrowana brakiem porozumienia z Polską jest Angela Merkel. Bezkompromisowość naszych władz naraża ją na ataki, że jej znaczące gesty w stosunku do Warszawy nie miały sensu. A nasi politycy nie są w stanie pojąć, że najkrótsza droga na Kreml wiedzie przez Berlin. Również przez Niemcy najłatwiej nam dotrzeć do Waszyngtonu, bo na razie poza kwestią Iraku Amerykanie nie widzą żadnych innych wspólnych tematów do rozmowy z nami.
W polskiej polityce zagranicznej brak koncepcji, ale też doświadczenia osób, które wzięły się do spraw międzynarodowych. Jednocześnie odpowiedzialni za politykę zagraniczną, zamiast rozwiązywać problemy, pogrążają się w kompleksach. A demonstrując je, narażamy się na traktowanie nas jak piąte koło u wozu.
Więcej możesz przeczytać w 27/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.