Uprzywilejowani i silni politycznie nieudacznicy zabierają pieniądze tym, którzy umieli je zarobić
Wacław Wilczyński
Niespodziewaną przyjemność sprawiła mi ostatnio telewizja Trwam. Wędrując po kanałach, wpadłem bowiem na wykład miłej pani profesor Lubińskiej, usiłującej wytłumaczyć ojcu Królowi, na czym ów budżet zadaniowy polega. Mina interlokutora pani profesor nie wskazywała jednak, że odniosła sukces. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro nawet politycy pretendujący do znawstwa materii mają poważne trudności z odróżnianiem polityki pieniężnej od polityki budżetowej. By uniknąć nieporozumień, od razu oświadczam, że pod ideą budżetu zadaniowego podpisuję się oburącz. Budżet zadaniowy jest bowiem szansą na wzrost efektywności wydatków państwowych w porównaniu z dotychczasowym wymuszanym rozdawnictwem. Mój optymizm w kwestii wdrożenia tej idei w naszym klimacie politycznym jest jednak bardzo ograniczony. Idea budżetu zadaniowego, czyli przedmiotowego, nie jest oczywiście nowa. Jest lansowana od dawna przez mądrzejszych polityków i gospodarzy finansów publicznych jako przeciwieństwo budżetu podmiotowego, w którym ważne jest, kto dostaje pieniądze. Na dalszy plan schodzi wtedy kwestia konkretnych zadań i ich sprawnej realizacji.
Mury rządowe
Historyczne doświadczenia wskazują, że odejście od budżetu podmiotowego jest trudne. Budżet zadaniowy ma to do siebie, że częściej niż dotychczas wymaga przezwyciężania podziału resortowego, wzajemnej izolacji ministerstw i urzędów centralnych. Tymczasem wiadomo, że granice resortowe są dość sztywne, zwłaszcza gdy rząd ma charakter koalicyjny, a poszczególne ministerstwa są w gestii nie przepadających za sobą chwilowych sojuszników. Naturalną konsekwencją takiej sytuacji jest walka o pieniądze, zdominowana przez interesy partyjne, a nie przez rzeczywiste priorytety zadaniowe. Przewaga kryterium podmiotowego w rozdziale pieniędzy budżetowych staje się wtedy tym większa, im słabsza jest pozycja premiera i jego sztabu. Większą szansę na zbudowanie dobrego budżetu zadaniowego, na dokonanie właściwego wyboru priorytetów, ma więc raczej rząd jednopartyjny, dysponujący spokojną większością parlamentarną. W Polsce jesteśmy jednak daleko od takiego komfortu. Nie mamy ani jednomandatowych okręgów wyborczych, ani ordynacji większościowej. Stąd właśnie tak bardzo ograniczony mój optymizm co do szans budżetu zadaniowego.
Sztywny hamulec
Drugi powód mojego, oby nieuzasadnionego, sceptycyzmu to niewielkie szanse na przełamanie naszej dotychczasowej struktury wydatków budżetowych. To, jak wiadomo, struktura antywzrostowa, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistym wspomaganiem wzrostu gospodarki. Prawdziwy budżet zadaniowy wymaga radykalnego zmniejszenia udziału wydatków "sztywnych", gwarantowanych najrozmaitszymi ustawami i przywilejami beneficjentów. Co to za budżet zadaniowy, w którym dwie trzecie stanowią wydatki sztywne, a przedmiotem wyboru może być jedna trzecia wydatków? Polska struktura wydatków budżetowych jest klinicznym przykładem przewagi niemerytorycznego czynnika podmiotowego nad przedmiotowym, zadaniowym. Obecny rząd koalicyjny i uległy parlament jeszcze powiększają rolę czynnika podmiotowego w wydatkach budżetowych. Ustępstwa wobec lobby górniczego, wątpliwy podział zysków w spółkach z wysokim udziałem skarbu państwa, jak KGHM czy Kompania Węglowa, brak działań ograniczających kosztowny, a właściwie oszukańczy, system KRUS - wszystko to nas oddala, a nie przybliża, od budżetu zadaniowego. W perspektywie mamy dalszy wzrost wielomiliardowej tzw. pomocy publicznej dla uprzywilejowanych i silnych politycznie nieudaczników zabierających pieniądze tym, którzy umieli je zarobić.
Nie łudźmy się więc, że przekształcenie dotychczasowego budżetu podmiotowego w budżet przedmiotowy, zadaniowy, będzie łatwe. Stąd w obliczu dymisji prof. Zyty Gilowskiej, tak dotychczas chwalonej przez szefów PiS, i pozostawania w rządzie skazanego (oczywiście niesłusznie!) p. Leppera mój tak bardzo ograniczony optymizm.
Wacław Wilczyński
Niespodziewaną przyjemność sprawiła mi ostatnio telewizja Trwam. Wędrując po kanałach, wpadłem bowiem na wykład miłej pani profesor Lubińskiej, usiłującej wytłumaczyć ojcu Królowi, na czym ów budżet zadaniowy polega. Mina interlokutora pani profesor nie wskazywała jednak, że odniosła sukces. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro nawet politycy pretendujący do znawstwa materii mają poważne trudności z odróżnianiem polityki pieniężnej od polityki budżetowej. By uniknąć nieporozumień, od razu oświadczam, że pod ideą budżetu zadaniowego podpisuję się oburącz. Budżet zadaniowy jest bowiem szansą na wzrost efektywności wydatków państwowych w porównaniu z dotychczasowym wymuszanym rozdawnictwem. Mój optymizm w kwestii wdrożenia tej idei w naszym klimacie politycznym jest jednak bardzo ograniczony. Idea budżetu zadaniowego, czyli przedmiotowego, nie jest oczywiście nowa. Jest lansowana od dawna przez mądrzejszych polityków i gospodarzy finansów publicznych jako przeciwieństwo budżetu podmiotowego, w którym ważne jest, kto dostaje pieniądze. Na dalszy plan schodzi wtedy kwestia konkretnych zadań i ich sprawnej realizacji.
Mury rządowe
Historyczne doświadczenia wskazują, że odejście od budżetu podmiotowego jest trudne. Budżet zadaniowy ma to do siebie, że częściej niż dotychczas wymaga przezwyciężania podziału resortowego, wzajemnej izolacji ministerstw i urzędów centralnych. Tymczasem wiadomo, że granice resortowe są dość sztywne, zwłaszcza gdy rząd ma charakter koalicyjny, a poszczególne ministerstwa są w gestii nie przepadających za sobą chwilowych sojuszników. Naturalną konsekwencją takiej sytuacji jest walka o pieniądze, zdominowana przez interesy partyjne, a nie przez rzeczywiste priorytety zadaniowe. Przewaga kryterium podmiotowego w rozdziale pieniędzy budżetowych staje się wtedy tym większa, im słabsza jest pozycja premiera i jego sztabu. Większą szansę na zbudowanie dobrego budżetu zadaniowego, na dokonanie właściwego wyboru priorytetów, ma więc raczej rząd jednopartyjny, dysponujący spokojną większością parlamentarną. W Polsce jesteśmy jednak daleko od takiego komfortu. Nie mamy ani jednomandatowych okręgów wyborczych, ani ordynacji większościowej. Stąd właśnie tak bardzo ograniczony mój optymizm co do szans budżetu zadaniowego.
Sztywny hamulec
Drugi powód mojego, oby nieuzasadnionego, sceptycyzmu to niewielkie szanse na przełamanie naszej dotychczasowej struktury wydatków budżetowych. To, jak wiadomo, struktura antywzrostowa, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistym wspomaganiem wzrostu gospodarki. Prawdziwy budżet zadaniowy wymaga radykalnego zmniejszenia udziału wydatków "sztywnych", gwarantowanych najrozmaitszymi ustawami i przywilejami beneficjentów. Co to za budżet zadaniowy, w którym dwie trzecie stanowią wydatki sztywne, a przedmiotem wyboru może być jedna trzecia wydatków? Polska struktura wydatków budżetowych jest klinicznym przykładem przewagi niemerytorycznego czynnika podmiotowego nad przedmiotowym, zadaniowym. Obecny rząd koalicyjny i uległy parlament jeszcze powiększają rolę czynnika podmiotowego w wydatkach budżetowych. Ustępstwa wobec lobby górniczego, wątpliwy podział zysków w spółkach z wysokim udziałem skarbu państwa, jak KGHM czy Kompania Węglowa, brak działań ograniczających kosztowny, a właściwie oszukańczy, system KRUS - wszystko to nas oddala, a nie przybliża, od budżetu zadaniowego. W perspektywie mamy dalszy wzrost wielomiliardowej tzw. pomocy publicznej dla uprzywilejowanych i silnych politycznie nieudaczników zabierających pieniądze tym, którzy umieli je zarobić.
Nie łudźmy się więc, że przekształcenie dotychczasowego budżetu podmiotowego w budżet przedmiotowy, zadaniowy, będzie łatwe. Stąd w obliczu dymisji prof. Zyty Gilowskiej, tak dotychczas chwalonej przez szefów PiS, i pozostawania w rządzie skazanego (oczywiście niesłusznie!) p. Leppera mój tak bardzo ograniczony optymizm.
Więcej możesz przeczytać w 27/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.