The Who to jeden z najlepszych koncertowych zespołów wszech czasów
Jerzy A. Rzewuski
Są największą brytyjską atrakcją koncertową obok The Rolling Stones i Paula McCartneya. 17 czerwca koncertem dla studentów w refektarzu uniwersytetu w Leeds zespół The Who rozpoczął kolejne transatlantyckie tournée. Jego etapami będą wyprzedane do ostatniego miejsca stadiony piłkarskie i bejsbolowe. Co może zastanawiać, to wybór tak niepozornego miejsca na inaugurację trasy. Ale to właśnie w tej sali przed 36 laty The Who dał koncert, który przeszedł do historii, a nagrany tam album "Live at Leeds" dziś uważany jest za jedną z najbardziej znaczących płyt koncertowych wszech czasów. Sześć wybranych z tego występu utworów, w tym brawurowa interpretacja utworu "Summertime Blues" Eddiego Cochrana, ukazują The Who w jego pełnej rockandrollowej glorii. W tamtych świeżo pohipisowskich, postpsychodelicznych czasach tak brutalny dźwiękowy atak na zmysły słuchacza był taranem, który wraz z pierwszymi nagraniami Led Zeppelin i Black Sabbath torował drogę do popularności heavy metalu.
36 lat później dwuipółgodzinny koncert zespołu The Who - okrojonego już do dwóch oryginalnych członków, wokalisty Rogera Daltreya i gitarzysty Pete'a Townshenda - był nie tylko sentymentalną podróżą w czasie, ale i demonstracją rockandrollowej energii, która zdawała się urągać upływowi czasu.
Rockandrollowy karnawał i dwa pogrzeby
Koncert w Leeds w 1970 r. był także dla samego The Who momentem przełomowym. Zespół - który zasłynął pokoleniowymi hymnami "My Generation", "The Kids are Alright" czy "Substitute" i tworzył w latach 60. wraz z The Beatles, The Rolling Stones i The Kinks brytyjską rockową superligę - znany był z dynamicznych koncertów, które na początku jego kariery kończyły się zwykle totalnym chaosem i spektakularnym demolowaniem sceny. Żywiołowe występy zespołu pozostawały w jaskrawej sprzeczności z albumami studyjnymi, które były uładzone i wskazywały na artystyczne ambicje ich autora Pete'a Townshenda. Dość wspomnieć "The Who Sell Out", stanowiący parodię programu jednej z popularnych wtedy rozgłośni pirackich czy rock-operę "Tommy", którą zespół prezentował osobiście w londyńskim Coliseum i nowojorskiej Metropolitan Opera House.
Im mocniej Townshend kierował The Who w stronę koncepcyjnych projektów w rodzaju "Who's Next" czy "Quadrophenia", tym bardziej zaostrzał się konflikt między nim a pozostałymi muzykami. Śmierć perkusisty Keitha Moona w 1978 r. przyspieszyła proces rozpadu grupy. Cztery lata i dwa albumy później zespół przestał istnieć. Problemy finansowe Rogera Daltreya i basisty Johna Entwistle'a, którzy poza The Who praktycznie nie potrafili funkcjonować, przyczyniły się jednak do tego, że już w 1989 r. Townshend, mimo całkiem udanej kariery solowej, zgodził się na wspólną trasę koncertową po USA pod starym szyldem. Okazała się ona niebywałym sukcesem finansowym. Podobnie udanych skoków na amerykańską kasę było jeszcze kilka, aż nadszedł rok 2002, gdy w przeddzień kolejnego wojażu za Atlantyk nagle zmarł Entwistle. Trasę trzeba było odwołać i wszystko wskazywało na to, że po tej stracie The Who przejdą już nieodwołalnie do historii. Czas pokazał, że takie prognozy okazały się przedwczesne.
Triumf życia
Rozpoczynające się właśnie kolejne tournée The Who zdaje się nie różnić niczym od poprzednich. Różnica jednak jest, bo obok starych kawałków pojawią się nowe. The Who planują bowiem wydanie najpierw singla z 11-minutową rock-operą "Wire & Glass", a w październiku - albumu studyjnego z premierowym repertuarem, pierwszego od opublikowanego w 1982 r. "It's Hard".
Gdy patrzy się dziś na obu tych krzepkich - jak udowodnił sobotni koncert w Leeds - sześćdziesięciolatków, nasuwa się pytanie: kto przed czterdziestu laty (nie gdzie indziej jak w utworze "My Generation") śpiewał: "Mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję".
Jerzy A. Rzewuski
Są największą brytyjską atrakcją koncertową obok The Rolling Stones i Paula McCartneya. 17 czerwca koncertem dla studentów w refektarzu uniwersytetu w Leeds zespół The Who rozpoczął kolejne transatlantyckie tournée. Jego etapami będą wyprzedane do ostatniego miejsca stadiony piłkarskie i bejsbolowe. Co może zastanawiać, to wybór tak niepozornego miejsca na inaugurację trasy. Ale to właśnie w tej sali przed 36 laty The Who dał koncert, który przeszedł do historii, a nagrany tam album "Live at Leeds" dziś uważany jest za jedną z najbardziej znaczących płyt koncertowych wszech czasów. Sześć wybranych z tego występu utworów, w tym brawurowa interpretacja utworu "Summertime Blues" Eddiego Cochrana, ukazują The Who w jego pełnej rockandrollowej glorii. W tamtych świeżo pohipisowskich, postpsychodelicznych czasach tak brutalny dźwiękowy atak na zmysły słuchacza był taranem, który wraz z pierwszymi nagraniami Led Zeppelin i Black Sabbath torował drogę do popularności heavy metalu.
36 lat później dwuipółgodzinny koncert zespołu The Who - okrojonego już do dwóch oryginalnych członków, wokalisty Rogera Daltreya i gitarzysty Pete'a Townshenda - był nie tylko sentymentalną podróżą w czasie, ale i demonstracją rockandrollowej energii, która zdawała się urągać upływowi czasu.
Rockandrollowy karnawał i dwa pogrzeby
Koncert w Leeds w 1970 r. był także dla samego The Who momentem przełomowym. Zespół - który zasłynął pokoleniowymi hymnami "My Generation", "The Kids are Alright" czy "Substitute" i tworzył w latach 60. wraz z The Beatles, The Rolling Stones i The Kinks brytyjską rockową superligę - znany był z dynamicznych koncertów, które na początku jego kariery kończyły się zwykle totalnym chaosem i spektakularnym demolowaniem sceny. Żywiołowe występy zespołu pozostawały w jaskrawej sprzeczności z albumami studyjnymi, które były uładzone i wskazywały na artystyczne ambicje ich autora Pete'a Townshenda. Dość wspomnieć "The Who Sell Out", stanowiący parodię programu jednej z popularnych wtedy rozgłośni pirackich czy rock-operę "Tommy", którą zespół prezentował osobiście w londyńskim Coliseum i nowojorskiej Metropolitan Opera House.
Im mocniej Townshend kierował The Who w stronę koncepcyjnych projektów w rodzaju "Who's Next" czy "Quadrophenia", tym bardziej zaostrzał się konflikt między nim a pozostałymi muzykami. Śmierć perkusisty Keitha Moona w 1978 r. przyspieszyła proces rozpadu grupy. Cztery lata i dwa albumy później zespół przestał istnieć. Problemy finansowe Rogera Daltreya i basisty Johna Entwistle'a, którzy poza The Who praktycznie nie potrafili funkcjonować, przyczyniły się jednak do tego, że już w 1989 r. Townshend, mimo całkiem udanej kariery solowej, zgodził się na wspólną trasę koncertową po USA pod starym szyldem. Okazała się ona niebywałym sukcesem finansowym. Podobnie udanych skoków na amerykańską kasę było jeszcze kilka, aż nadszedł rok 2002, gdy w przeddzień kolejnego wojażu za Atlantyk nagle zmarł Entwistle. Trasę trzeba było odwołać i wszystko wskazywało na to, że po tej stracie The Who przejdą już nieodwołalnie do historii. Czas pokazał, że takie prognozy okazały się przedwczesne.
Triumf życia
Rozpoczynające się właśnie kolejne tournée The Who zdaje się nie różnić niczym od poprzednich. Różnica jednak jest, bo obok starych kawałków pojawią się nowe. The Who planują bowiem wydanie najpierw singla z 11-minutową rock-operą "Wire & Glass", a w październiku - albumu studyjnego z premierowym repertuarem, pierwszego od opublikowanego w 1982 r. "It's Hard".
Gdy patrzy się dziś na obu tych krzepkich - jak udowodnił sobotni koncert w Leeds - sześćdziesięciolatków, nasuwa się pytanie: kto przed czterdziestu laty (nie gdzie indziej jak w utworze "My Generation") śpiewał: "Mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję".
Więcej możesz przeczytać w 27/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.