Legendy rocka zarabiają nawet po śmierci
Wiesław Kot
Nie sztuka sprzedać muzyka w rozkwicie kariery. Sztuka zarobić na nim, kiedy jest gwiazdą na emeryturze. Sezon 2006 upływa na wyprzedaży słynnych rockowych emerytur. Od pół roku trwa wielka wyprzedaż Johna Lennona (ćwierćwiecze od zamachu). Przed miesiącem powróciła koniunktura na Kurta Cobaina (film "Ostatnie dni"), a niebawem wystartuje moda na najgłośniejszego emeryta rockowego świata - Briana Jonesa. Przypomni go biograficzny film "Stoned".
Stones, kolega Puchatka
Brian Jones, założyciel The Rolling Stones, jako "towar" na rynku popkultury nie zestarzał się ani trochę, choć nie żyje od 37 lat. O finansowy sukces filmu o nim jesteśmy spokojni. Ostatecznie na legendę Jonesa pracuje przedsiębiorstwo The Rolling Stones, żywa skamielina młodzieżowej rewolty lat 60. w nieustannym objeździe. A i sama legenda Jonesa jest bardzo fotogeniczna. "Utonął podczas pływania - jak stoi w aktach policji - po zażyciu alkoholu i narkotyków, czyli wskutek nieszczęśliwego wypadku". I to w basenie obok willi, w której A.A. Milne opisał przygody Kubusia Puchatka. Rodzice wychowywali go na referenta bankowego, nie na rockmana. Miał piątkę z matematyki, wyróżniał się w drużynie krykieta i szkolnej orkiestrze. I tej układności nie umiał się w porę pozbyć. Zwłaszcza gdy Stonesi zastosowali się do pomysłów menedżera Andrew Oldhama, który chciał z nich zrobić "gromadę rozpasanych i nieobyczajnych wyrzutków". Oldham szalał z radości, gdy gazety określiły ich mianem "najobrzydliwszej grupy Wielkiej Brytanii". I wiedział, co robi. Stonesi potrzebowali radykalnego wyrazu. Stąd Jagger, który na co dzień posługiwał się nienaganną angielszczyzną, do dziennikarzy przemawiał cockneyem, przyprawianym "shit" i "fuck" co parę słow.
To wulgarni Stonesi, a nie grzeczni Beatlesi, przygrywali pokoleniu, które nie mogło się pogodzić z zabójstwem Roberta KennedyŐego, Martina Lutera Kinga i Malkolma X. A także z wprowadzaniem apartheidu w RPA, inwazją ZSRR na Czechosłowację, aferą Profumo i rzeźniczymi występami Charlesa Mansona. "Jesteśmy teraz bardziej popularni niż Jezus" - oświadczał John Lennon w imieniu setek zespołów rockowych, które napędzały te rebelię. Stonesom sama popularność nie wystarczała. Chcieli zburzyć "system". "To właśnie jest wspaniałe w muzyce, że nie ma przed nią obrony - mówił Keith Richards ze Stonesów. - Znacie przypowieść o Jozue i tym pieprzonym Jerychu? Wystarczyło zaledwie kilka trąb, by obrócić je w pył".
Ale burzenie Jerycha było ponad siły Briana. Przed wyjściem na estrady zaczął miewać napady lęku - on, najlepszy muzyk w zespole. A taki Mick Jagger, który znał trzy chwyty na gitarę, na harmonijce ustnej fałszował, dla odwrócenia uwagi urządzał na scenie "parademarsche" w stylu nazistowskim i krzyczał "Sieg Heil!". I ta taniocha chwytała. Doszło do tego, że to nieuk Jagger nagrywał w studiu partie gitarowe, które powinien był wykonać Jones. A ten w tym czasie konał w ubikacji po kolejnym przedawkowaniu. Więc rockandrollowa rewolucja wyrzuciła go na pobocze. Ale nie tak całkiem. Popkultura romantyczną historię Jonesa przemiele raz jeszcze. Jones znowu zacznie zarabiać - jak za najlepszych lat.
Hipis z przedłużonym terminem ważności
I kolejna legenda na wyprzedaży. Trwa festiwal Johna Lennona w ćwierćwiecze tragicznej śmierci. 8 grudnia 1980 r. przed Dakota House w Nowym Jorku Mark Chapman wycelował w Lennona pięciostrzałowy rewolwer. Do Lennona nie strzelał tuzinkowy wariat. Lennon poległ bowiem od kuli fana, który życzył sobie go widzieć ciągle na czele nowych demonstracji protestu. Tymczasem muzyk nagrał właśnie płytę, na której śpiewał jak 40-latek w fazie andropauzy. To była zdrada, za którą trzeba zapłacić.
Dlaczego? Bo z rockowego getta nie ma ucieczki. Choć Lennon starał się bardziej niż inni. Eksbitles, którego fortunę oceniano na 150 mln dolarów, komponował songi brzmiące jak mantry towarzysza Mao. I to wtedy, kiedy uczestnicy festiwalu w Woodstock szli grzecznie na etaty do wielkich korporacji. Na początku lat 70. nawet FBI doszło do wniosku, że mania naprawiania świata w wykonaniu Lennona jest nieszkodliwa. Zrozumiał to i sam Lennon.
Zdezerterował z polityki w sposób rockandrollowy. W 1973 r. z Nowego Jorku przeniósł się do Los Angeles. Z ulicznej manifestacji wstąpił do knajpy. Przesiedział w niej dwa lata. Bulwarowe popołudniówki co tydzień wywlekały na pierwsze strony pijackie ekscesy byłego bitlesa. Do zwyczaju barowego weszło, że kelnerzy przynosili mu na tacy numery telefonu i dyskretnym gestem wskazywali panienki, które pod tym numerem czekały na łóżkowy seans z legendą. Lennon nigdy nie odmawiał. Zwłaszcza po brandy Alexander, alkoholowym wynalazku (brandy plus mleko) Ringo Starra. "Po dwóch brandy Alexander John był rozkoszny. Opowiadał stare historie. Był dowcipny i cudowny - relacjonował jeden z jego ówczesnych kompanów. - Po trzeciej zaczynał warczeć, a potem już stawał się nieobliczalny". Kiedy na nagranej wówczas płycie "Walls and Bridges" skarżył się: "Nobody Loves You, When YouŐre Down And Out", sam najlepiej wiedział, o czym śpiewa.
Skołatany i opuchły od wódki wrócił cichcem do Nowego Jorku. Ale już nie jako aktywista, a wręcz przeciwnie. Yoko Ono po kilku poronieniach urodziła mu wreszcie syna - Seana. Lennon zaszył się w rezydencji Dakota House i na pięć lat został przykładnym tatusiem. A także działaczem filantropijnym. Ze swoich dochodów 10 proc. przeznaczał na cele charytatywne.
Część z tych pieniędzy Lennon wydał na kamizelki kuloodporne dla nowojorskich policjantów. Sam nie musiał jej nosić. Od co najmniej pięciu lat był "nikim". Miał nadzieję zaśpiewać jeszcze kilka miłosnych piosenek, jak przystało na byłego rockmana. Kiedy podczas wycieczki na Bermudy wpadła mu w oko orchidea o nazwie Double Phantasy, pomyślał, że dobry tytuł płyty. Nagrał ją i oczekiwał umiarkowanego sukcesu. Kiedy zginął, krążek natychmiast znalazł aż 7 mln nabywców. Cóż, show must go on. Ale o tym Lennon wiedział jak nikt inny. No, może z wyjątkiem Kurta Cobaina, lidera Nirvany. Tego lata przebojem ekranów są "Ostatnie dni" kultowego narkomana, sfilmowane przez Gusa Van Santa. Co nam sprzedaje Cobain 12 lat po śmierci? Problemy zdrowotno-socjalne muzyka rockowego na przedwczesnej emeryturze. Sława Nirvany trwała zaledwie dwa lata. To jednak wystarczyło prasie, by z romansu Kurta Cobaina i Courtney Love uczynić parę na miarę Lennon - Ono. Z pikantnymi szczegółami: Courtney miała w trakcie ciąży zażywać heroinę. I z opisami kolejnych prób samobójczych Cobaina. A film przyszpila rockmana na kilka dni przed strzałem w skroń. I robi remanent: kim jest filmowy Black, ustylizowany na Cobaina? Przede wszystkim instytucją socjalną. Liczne rodziny, które niechcący pozakładał, barłożąc się z kim popadnie, ciągną od niego pieniądze na prawo i lewo. Podobnie byli przyjaciele i menedżerowie. Ci mają najmniej złudzeń - temu głośnemu ćpunowi zostało może rok, dwa życia. Ale póki oddycha, uda się z niego wycisnąć jeszcze trochę szmalu. Osiągnął taką pozycję, że na koncertach może nawet recytować alfabet - fani i tak kupią bilety. A prasa nazwie to "przesłaniem duchowym rozczarowanego pokolenia yuppie". Całkiem słusznie. Jest etykietka - jest zarobek. A tak naprawdę ani muzyka, ani przesłanie duchowe Blacka - Cobaina nikogo nie interesują. Właściwie słusznie, bo muzyk i tak rozrzedził sobie mózg narkotykami. Do przekazania ma gonitwę nieskładnych myśli. Nie szkodzi. Jak się to przełoży na wysmakowane kadry, to może powstać ruchoma fototapeta, która paru fanów zajmie przez półtorej godziny. Mało? Może mało. Ale kto powiedział, że to ostatni film o Cobainie. Niedługo będzie równo 15 lat, jak strzelił sobie w głowę. Nowa rocznica, nowa płyta, nowy film. Business as usual.
Wiesław Kot
Nie sztuka sprzedać muzyka w rozkwicie kariery. Sztuka zarobić na nim, kiedy jest gwiazdą na emeryturze. Sezon 2006 upływa na wyprzedaży słynnych rockowych emerytur. Od pół roku trwa wielka wyprzedaż Johna Lennona (ćwierćwiecze od zamachu). Przed miesiącem powróciła koniunktura na Kurta Cobaina (film "Ostatnie dni"), a niebawem wystartuje moda na najgłośniejszego emeryta rockowego świata - Briana Jonesa. Przypomni go biograficzny film "Stoned".
Stones, kolega Puchatka
Brian Jones, założyciel The Rolling Stones, jako "towar" na rynku popkultury nie zestarzał się ani trochę, choć nie żyje od 37 lat. O finansowy sukces filmu o nim jesteśmy spokojni. Ostatecznie na legendę Jonesa pracuje przedsiębiorstwo The Rolling Stones, żywa skamielina młodzieżowej rewolty lat 60. w nieustannym objeździe. A i sama legenda Jonesa jest bardzo fotogeniczna. "Utonął podczas pływania - jak stoi w aktach policji - po zażyciu alkoholu i narkotyków, czyli wskutek nieszczęśliwego wypadku". I to w basenie obok willi, w której A.A. Milne opisał przygody Kubusia Puchatka. Rodzice wychowywali go na referenta bankowego, nie na rockmana. Miał piątkę z matematyki, wyróżniał się w drużynie krykieta i szkolnej orkiestrze. I tej układności nie umiał się w porę pozbyć. Zwłaszcza gdy Stonesi zastosowali się do pomysłów menedżera Andrew Oldhama, który chciał z nich zrobić "gromadę rozpasanych i nieobyczajnych wyrzutków". Oldham szalał z radości, gdy gazety określiły ich mianem "najobrzydliwszej grupy Wielkiej Brytanii". I wiedział, co robi. Stonesi potrzebowali radykalnego wyrazu. Stąd Jagger, który na co dzień posługiwał się nienaganną angielszczyzną, do dziennikarzy przemawiał cockneyem, przyprawianym "shit" i "fuck" co parę słow.
To wulgarni Stonesi, a nie grzeczni Beatlesi, przygrywali pokoleniu, które nie mogło się pogodzić z zabójstwem Roberta KennedyŐego, Martina Lutera Kinga i Malkolma X. A także z wprowadzaniem apartheidu w RPA, inwazją ZSRR na Czechosłowację, aferą Profumo i rzeźniczymi występami Charlesa Mansona. "Jesteśmy teraz bardziej popularni niż Jezus" - oświadczał John Lennon w imieniu setek zespołów rockowych, które napędzały te rebelię. Stonesom sama popularność nie wystarczała. Chcieli zburzyć "system". "To właśnie jest wspaniałe w muzyce, że nie ma przed nią obrony - mówił Keith Richards ze Stonesów. - Znacie przypowieść o Jozue i tym pieprzonym Jerychu? Wystarczyło zaledwie kilka trąb, by obrócić je w pył".
Ale burzenie Jerycha było ponad siły Briana. Przed wyjściem na estrady zaczął miewać napady lęku - on, najlepszy muzyk w zespole. A taki Mick Jagger, który znał trzy chwyty na gitarę, na harmonijce ustnej fałszował, dla odwrócenia uwagi urządzał na scenie "parademarsche" w stylu nazistowskim i krzyczał "Sieg Heil!". I ta taniocha chwytała. Doszło do tego, że to nieuk Jagger nagrywał w studiu partie gitarowe, które powinien był wykonać Jones. A ten w tym czasie konał w ubikacji po kolejnym przedawkowaniu. Więc rockandrollowa rewolucja wyrzuciła go na pobocze. Ale nie tak całkiem. Popkultura romantyczną historię Jonesa przemiele raz jeszcze. Jones znowu zacznie zarabiać - jak za najlepszych lat.
Hipis z przedłużonym terminem ważności
I kolejna legenda na wyprzedaży. Trwa festiwal Johna Lennona w ćwierćwiecze tragicznej śmierci. 8 grudnia 1980 r. przed Dakota House w Nowym Jorku Mark Chapman wycelował w Lennona pięciostrzałowy rewolwer. Do Lennona nie strzelał tuzinkowy wariat. Lennon poległ bowiem od kuli fana, który życzył sobie go widzieć ciągle na czele nowych demonstracji protestu. Tymczasem muzyk nagrał właśnie płytę, na której śpiewał jak 40-latek w fazie andropauzy. To była zdrada, za którą trzeba zapłacić.
Dlaczego? Bo z rockowego getta nie ma ucieczki. Choć Lennon starał się bardziej niż inni. Eksbitles, którego fortunę oceniano na 150 mln dolarów, komponował songi brzmiące jak mantry towarzysza Mao. I to wtedy, kiedy uczestnicy festiwalu w Woodstock szli grzecznie na etaty do wielkich korporacji. Na początku lat 70. nawet FBI doszło do wniosku, że mania naprawiania świata w wykonaniu Lennona jest nieszkodliwa. Zrozumiał to i sam Lennon.
Zdezerterował z polityki w sposób rockandrollowy. W 1973 r. z Nowego Jorku przeniósł się do Los Angeles. Z ulicznej manifestacji wstąpił do knajpy. Przesiedział w niej dwa lata. Bulwarowe popołudniówki co tydzień wywlekały na pierwsze strony pijackie ekscesy byłego bitlesa. Do zwyczaju barowego weszło, że kelnerzy przynosili mu na tacy numery telefonu i dyskretnym gestem wskazywali panienki, które pod tym numerem czekały na łóżkowy seans z legendą. Lennon nigdy nie odmawiał. Zwłaszcza po brandy Alexander, alkoholowym wynalazku (brandy plus mleko) Ringo Starra. "Po dwóch brandy Alexander John był rozkoszny. Opowiadał stare historie. Był dowcipny i cudowny - relacjonował jeden z jego ówczesnych kompanów. - Po trzeciej zaczynał warczeć, a potem już stawał się nieobliczalny". Kiedy na nagranej wówczas płycie "Walls and Bridges" skarżył się: "Nobody Loves You, When YouŐre Down And Out", sam najlepiej wiedział, o czym śpiewa.
Skołatany i opuchły od wódki wrócił cichcem do Nowego Jorku. Ale już nie jako aktywista, a wręcz przeciwnie. Yoko Ono po kilku poronieniach urodziła mu wreszcie syna - Seana. Lennon zaszył się w rezydencji Dakota House i na pięć lat został przykładnym tatusiem. A także działaczem filantropijnym. Ze swoich dochodów 10 proc. przeznaczał na cele charytatywne.
Część z tych pieniędzy Lennon wydał na kamizelki kuloodporne dla nowojorskich policjantów. Sam nie musiał jej nosić. Od co najmniej pięciu lat był "nikim". Miał nadzieję zaśpiewać jeszcze kilka miłosnych piosenek, jak przystało na byłego rockmana. Kiedy podczas wycieczki na Bermudy wpadła mu w oko orchidea o nazwie Double Phantasy, pomyślał, że dobry tytuł płyty. Nagrał ją i oczekiwał umiarkowanego sukcesu. Kiedy zginął, krążek natychmiast znalazł aż 7 mln nabywców. Cóż, show must go on. Ale o tym Lennon wiedział jak nikt inny. No, może z wyjątkiem Kurta Cobaina, lidera Nirvany. Tego lata przebojem ekranów są "Ostatnie dni" kultowego narkomana, sfilmowane przez Gusa Van Santa. Co nam sprzedaje Cobain 12 lat po śmierci? Problemy zdrowotno-socjalne muzyka rockowego na przedwczesnej emeryturze. Sława Nirvany trwała zaledwie dwa lata. To jednak wystarczyło prasie, by z romansu Kurta Cobaina i Courtney Love uczynić parę na miarę Lennon - Ono. Z pikantnymi szczegółami: Courtney miała w trakcie ciąży zażywać heroinę. I z opisami kolejnych prób samobójczych Cobaina. A film przyszpila rockmana na kilka dni przed strzałem w skroń. I robi remanent: kim jest filmowy Black, ustylizowany na Cobaina? Przede wszystkim instytucją socjalną. Liczne rodziny, które niechcący pozakładał, barłożąc się z kim popadnie, ciągną od niego pieniądze na prawo i lewo. Podobnie byli przyjaciele i menedżerowie. Ci mają najmniej złudzeń - temu głośnemu ćpunowi zostało może rok, dwa życia. Ale póki oddycha, uda się z niego wycisnąć jeszcze trochę szmalu. Osiągnął taką pozycję, że na koncertach może nawet recytować alfabet - fani i tak kupią bilety. A prasa nazwie to "przesłaniem duchowym rozczarowanego pokolenia yuppie". Całkiem słusznie. Jest etykietka - jest zarobek. A tak naprawdę ani muzyka, ani przesłanie duchowe Blacka - Cobaina nikogo nie interesują. Właściwie słusznie, bo muzyk i tak rozrzedził sobie mózg narkotykami. Do przekazania ma gonitwę nieskładnych myśli. Nie szkodzi. Jak się to przełoży na wysmakowane kadry, to może powstać ruchoma fototapeta, która paru fanów zajmie przez półtorej godziny. Mało? Może mało. Ale kto powiedział, że to ostatni film o Cobainie. Niedługo będzie równo 15 lat, jak strzelił sobie w głowę. Nowa rocznica, nowa płyta, nowy film. Business as usual.
Więcej możesz przeczytać w 27/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.