Polskiej gospodarce rząd jest niepotrzebny
Michał Zieliński
Już nie na armaty, ale na bomby wodorowe prowadzą z sobą wojnę dwie największe polskie partie. Na dodatek w partii rządzącej trwa podjazdowa walka frakcyjna. Rząd trudno uznać za stabilny, skoro w ciągu pół roku mieliśmy trzech ministrów finansów i dwóch skarbu. Jeszcze trzy lata temu po takiej politycznej hekatombie mielibyśmy do czynienia z hekatombą gospodarczą. Obecnie fakty polityczne mocno kontrastują z informacjami gospodarczymi. Roczne tempo wzrostu produkcji sprzedanej przemysłu wynosi 19,1 proc., eksportu - 20,3 proc., stopa bezrobocia spadła do najniższego od pięciu lat poziomu (16,5 proc.). Przeciętna płaca w sektorze przedsiębiorstw to 2549,70 zł (5,2 proc. więcej niż przed rokiem), przeciętna emerytura i renta pracownicza wynosi 1271,48 zł (plus 8,8 proc.), a rolnicza - 804,53 zł (plus 7 proc.) Dodajmy, że wciąż mamy najniższą inflację w Europie (0,9 proc.), co sprawia, że realny wzrost dochodów niemal pokrywa się z nominalnym.
Dobra polska karta
Rządząca koalicja przedstawia znakomite wyniki gospodarcze jako rezultat swojej wspaniałej polityki. Opozycja twierdzi, że polityka jest straszna, a dobre wyniki to szczęśliwy zbieg okoliczności. Prawda tkwi pośrodku. Karta nam rzeczywiście idzie. Otwarcie europejskiego rynku towarowego tworzy (umiejętnie wykorzystywaną) szansę na wzrost eksportu i produkcji, na świecie trwa niezła koniunktura surowcowa, co sprawia, że na sprzedaży węgla i miedzi ciągle zarabiamy dobrze, a słaby dolar amortyzuje wysokie ceny ropy. Sprawia to, że po latach zastoju w górę poszły inwestycje i produkcja budowlana, a gospodarka weszła w korzystną fazę cyklu koniunkturalnego. Ma to konsekwencje dla rynku pracy (ponadtrzyprocentowy wzrost liczby miejsc pracy w sektorze przedsiębiorstw), choć na spadek bezrobocia wpływa także częściowe otwarcie europejskiego rynku pracy.
W obronie rządu trzeba powiedzieć, że korzystne kształtowanie zewnętrznych warunków rozwoju tworzy możliwość, a nie konieczność, przyspieszenia wzrostu, a osiem miesięcy to okres wystarczająco długi, aby w gospodarce zaczęły się pojawiać efekty błędnych decyzji. Nie oznacza to, że takich decyzji nie było. Przeciwnie, było ich dość dużo, m.in.: wycofanie się z reformy emerytur górniczych i zgoda na wypłaty premii dla górników z mającego charakter koniunkturalny zysku, decyzja o wpompowaniu dodatkowych pieniędzy w niezreformowany system ochrony zdrowia (to tak, jakby wyrzucić je za okno), skokowy wzrost wydatków socjalnych dla rolnictwa. Decyzje te sprawiają, że budżet trzeszczy w szwach (wydatki budżetu w maju były o miliard wyższe niż średnio w poprzednich miesiącach, a deficyt wzrósł do 14,6 mld zł), ale jeszcze się trzyma i jeżeli do końca roku nie wydarzy się nic bardzo złego, pęknąć nie powinien. Wprawdzie wśród koalicjantów (zasiłki w wysokości minimum socjalnego dla wszystkich - Samoobrona czy senioralne - LPR) i ekspertów rządowych, rekrutujących się z dobrych ludzi (dalsze rozszerzenie praw do wcześniejszych emerytur, zakaz pracy w nadgodzinach i zakaz importu wyrobów produkowanych w kraju), pojawiają się najdziwniejsze pomysły, ale można być pewnym, że realizowane nie będą.
Głupstwa limitowane
Każda dobrze funkcjonująca gospodarka ma limit głupstw, które można popełnić. Jednak nie mogą być to głupstwa zbyt duże, a i tych mniejszych nie może być za wiele. To, że gospodarka zwiększa dynamikę, dowodzi, iż limit ten nie został wyczerpany. PiS nie ograniczył samodzielności banku centralnego, nie rozwalił budżetu, nie przeszedł na ręczne sterowanie gospodarką ani nie wypowiedział - vide: ugoda z UniCreditem - wojny UE i zagranicznym inwestorom. W zasadniczych sferach polityki gospodarczej (monetarnej, fiskalnej, sektorowej i zagranicznej) utrzymał światowe standardy liberalnej ekonomiki rynkowej. I chwała mu za to.
Przekracza moje kompetencje odpowiedź na pytania, czy wpływ czynnika politycznego na decyzje gospodarcze nie mógł być mniejszy i jak daleko jesteśmy od punktu, w którym drobne błędy, sumując się, zaczynają hamować gospodarkę. Mogę tylko zauważyć, że inni narozrabiali bardziej. Na przykład Niemcy w nie najlepszej sytuacji gospodarczej zafundowały sobie podwyżkę VAT z 16 proc. do19 proc. i jednocześnie lata z uporem lansowały koncepcję stabilizowania rynków pracy przez układy zbiorowe, ograniczające czas pracy oraz wprowadzające zasadę zgody pracowników na redukcję zatrudnienia. W efekcie w VW pracuje się przez 28,8 godziny tygodniowo, w IG Metall - przez 4 dni w tygodniu, a odprawy za zgodę na odejście z największych deficytowych koncernów sięgają 100-250 tys. euro.
Francja poszła jeszcze dalej. Ustawowo wprowadziła 35-godzinny tygodniowy czas pracy i rozdęła do monstrualnych rozmiarów pomoc socjalną. Kosztem tych "reform" był nie tylko CIT wynoszący jedną trzecią dochodu, ale także polityka fiskalna oparta na budżetach, które od 25 lat przewidują wydatki większe od wpływów średnio o 18 proc. Włosi zaś za Berlusconiego śmiało przystąpili do realizacji koncepcji drogiego państwa socjalnego, skutkującego podniesieniem deficytu budżetowego w tym roku do 4,5 proc. PKB (co ciekawe, po wyborach nowy rząd bardzo burzył się na tę politykę, ale nic nie zrobił, aby deficyt redukować). Wszystko to są głupstwa dużo większe od naszych (co prawda, Niemcy, Francuzi i Włosi przez lata pracowali ciężko na to, żeby nabyć prawo do trwonienia dorobku, my takiego kapitału nie mamy!), a mimo to tegoroczne prognozy dla tych krajów są korzystne. Włosi przewidują wzrost PKB o 3 proc., a Francuzi i Niemcy - 2-2,5 proc. (dla tych państw po kilku latach stagnacji jest to nawet dużo). Do tego ocena przyszłej koniunktury jest w Niemczech bardzo dobra, bo wskaźnik nastrojów szacowany przez instytut IfO jest najwyższy od 15 lat.
Automatyczny pilot i trzeźwy kapitan
To, że polska gospodarka płynie szybko, wynika z faktu, że zafundowaliśmy sobie dobrego autopilota. Na ten serwomechanizm składają się: restytucja prywatnej własności i przejście do gospodarki rynkowej, otwarcie gospodarki i wymienialność pieniądza oraz wejście do UE poszerzające 40-krotnie możliwości zbytu polskiej produkcji (tu łatwiej wymienić, czyją zasługą to nie jest - przeciw byli Giertych i Lepper!). Elementy te po obudowaniu infrastrukturą instytucjonalną i społeczną (trochę musiało trwać, zanim ludzie przekonali się, że rynek potrafi sterować produkcją musztardy) napędziły gospodarkę.
Do stałych elementów systemu, tworzących ekonomicznego autopilota, dochodzi specyficzna rola "kapitana statku". Jego głównym zadaniem jest przekonać podmioty gospodarcze, że autopilota nie zepsuje, a jego wskazań będzie z grubsza przestrzegał. Wiele mówi się o roli zaufania inwestorów zagranicznych w stabilizowaniu rynków finansowych. I jest to prawda. Większe znaczenie ma jednak zaufanie drobnych inwestorów krajowych. To, że inwestują i że Polska jest ciągle w czołówce państw tworzących nowe firmy, pokazuje, że Marcinkiewicz takie zaufanie zdobył. Nie bez znaczenia jest tu jego upór przy "zarzuceniu" i zapowiedzi utrzymywania kotwicy budżetowej oraz zapowiedzi (tu czas jednak przejść do czynów) poprawy funkcjonowania sfery prawno-administracyjnej, której dotychczasowa jakość może wpędzić przedsiębiorców w bezsenność.
Dwa wyrzeczenia
Wielu nie chce uwierzyć, że tak mało (tylko tyle) wystarcza, aby gospodarka utrzymywała się na kursie rozwojowym. Im odpowiedzieć trzeba: "aż tyle". Zwłaszcza że korzystanie z gospodarki z autopilotem wymaga dwóch ciężkich wyrzeczeń. Trzeba zaaprobować to, że rynek zawsze uruchamia długookresowy cykl koniunkturalny i trwające rok czy półtora fazy stagnacyjne, oczyszczające gospodarkę z podmiotów słabszych, są koniecznym warunkiem trwałego wzrostu. Trzeba się też pogodzić z krótkookresowymi wahaniami kursowo-giełdowymi. W ostatnim miesiącu przeżyliśmy dwa takie tąpnięcia. Pierwsze było nieuniknione, bo wynikało z "nabrzmienia bąbla" i odpływu kapitału zagranicznego. Ta bessa trwała miesiąc i spowodowała przecenę walorów ulokowanych w papierach wartościowych, funduszach inwestycyjnych oraz podrożenie kredytów dewizowych. Na takim "krachu" realnie tracą tylko gracze rynku finansowego. Po pewnym czasie, kiedy następuje "odbicie", inwestycje wieloletnie odzyskują swoją wartość. Drugi szok cenowy był przez nas zawiniony. Gdy na rynki finansowe wracał trend wzrostowy, zafundowaliśmy sobie aferę z wicepremier Gilowską, a Lepper ruszył do szturmu na NBP. To było nikomu niepotrzebne podkładanie magnesu pod autopilota, ale jego wskazania rozchwiały się tylko przez chwilę. Lepiej byłoby, gdyby Leppera rozbolały zęby, ale nawet kiedy coś mówi, świat finansów nie traktuje tego zbyt poważnie i dlatego jego wypowiedź osłabiła złotego tylko o półtora grosza. Z kolei żal za Gilowską zrekompensowała nominacja nowego ministra i zapowiedź premiera, że bierze osobistą odpowiedzialność za kontynuowanie reform. Na razie to wystarczyło. Ale z gospodarką długo tak żartować nie wolno.
Fot: J. Marczewski
Michał Zieliński
Już nie na armaty, ale na bomby wodorowe prowadzą z sobą wojnę dwie największe polskie partie. Na dodatek w partii rządzącej trwa podjazdowa walka frakcyjna. Rząd trudno uznać za stabilny, skoro w ciągu pół roku mieliśmy trzech ministrów finansów i dwóch skarbu. Jeszcze trzy lata temu po takiej politycznej hekatombie mielibyśmy do czynienia z hekatombą gospodarczą. Obecnie fakty polityczne mocno kontrastują z informacjami gospodarczymi. Roczne tempo wzrostu produkcji sprzedanej przemysłu wynosi 19,1 proc., eksportu - 20,3 proc., stopa bezrobocia spadła do najniższego od pięciu lat poziomu (16,5 proc.). Przeciętna płaca w sektorze przedsiębiorstw to 2549,70 zł (5,2 proc. więcej niż przed rokiem), przeciętna emerytura i renta pracownicza wynosi 1271,48 zł (plus 8,8 proc.), a rolnicza - 804,53 zł (plus 7 proc.) Dodajmy, że wciąż mamy najniższą inflację w Europie (0,9 proc.), co sprawia, że realny wzrost dochodów niemal pokrywa się z nominalnym.
Dobra polska karta
Rządząca koalicja przedstawia znakomite wyniki gospodarcze jako rezultat swojej wspaniałej polityki. Opozycja twierdzi, że polityka jest straszna, a dobre wyniki to szczęśliwy zbieg okoliczności. Prawda tkwi pośrodku. Karta nam rzeczywiście idzie. Otwarcie europejskiego rynku towarowego tworzy (umiejętnie wykorzystywaną) szansę na wzrost eksportu i produkcji, na świecie trwa niezła koniunktura surowcowa, co sprawia, że na sprzedaży węgla i miedzi ciągle zarabiamy dobrze, a słaby dolar amortyzuje wysokie ceny ropy. Sprawia to, że po latach zastoju w górę poszły inwestycje i produkcja budowlana, a gospodarka weszła w korzystną fazę cyklu koniunkturalnego. Ma to konsekwencje dla rynku pracy (ponadtrzyprocentowy wzrost liczby miejsc pracy w sektorze przedsiębiorstw), choć na spadek bezrobocia wpływa także częściowe otwarcie europejskiego rynku pracy.
W obronie rządu trzeba powiedzieć, że korzystne kształtowanie zewnętrznych warunków rozwoju tworzy możliwość, a nie konieczność, przyspieszenia wzrostu, a osiem miesięcy to okres wystarczająco długi, aby w gospodarce zaczęły się pojawiać efekty błędnych decyzji. Nie oznacza to, że takich decyzji nie było. Przeciwnie, było ich dość dużo, m.in.: wycofanie się z reformy emerytur górniczych i zgoda na wypłaty premii dla górników z mającego charakter koniunkturalny zysku, decyzja o wpompowaniu dodatkowych pieniędzy w niezreformowany system ochrony zdrowia (to tak, jakby wyrzucić je za okno), skokowy wzrost wydatków socjalnych dla rolnictwa. Decyzje te sprawiają, że budżet trzeszczy w szwach (wydatki budżetu w maju były o miliard wyższe niż średnio w poprzednich miesiącach, a deficyt wzrósł do 14,6 mld zł), ale jeszcze się trzyma i jeżeli do końca roku nie wydarzy się nic bardzo złego, pęknąć nie powinien. Wprawdzie wśród koalicjantów (zasiłki w wysokości minimum socjalnego dla wszystkich - Samoobrona czy senioralne - LPR) i ekspertów rządowych, rekrutujących się z dobrych ludzi (dalsze rozszerzenie praw do wcześniejszych emerytur, zakaz pracy w nadgodzinach i zakaz importu wyrobów produkowanych w kraju), pojawiają się najdziwniejsze pomysły, ale można być pewnym, że realizowane nie będą.
Głupstwa limitowane
Każda dobrze funkcjonująca gospodarka ma limit głupstw, które można popełnić. Jednak nie mogą być to głupstwa zbyt duże, a i tych mniejszych nie może być za wiele. To, że gospodarka zwiększa dynamikę, dowodzi, iż limit ten nie został wyczerpany. PiS nie ograniczył samodzielności banku centralnego, nie rozwalił budżetu, nie przeszedł na ręczne sterowanie gospodarką ani nie wypowiedział - vide: ugoda z UniCreditem - wojny UE i zagranicznym inwestorom. W zasadniczych sferach polityki gospodarczej (monetarnej, fiskalnej, sektorowej i zagranicznej) utrzymał światowe standardy liberalnej ekonomiki rynkowej. I chwała mu za to.
Przekracza moje kompetencje odpowiedź na pytania, czy wpływ czynnika politycznego na decyzje gospodarcze nie mógł być mniejszy i jak daleko jesteśmy od punktu, w którym drobne błędy, sumując się, zaczynają hamować gospodarkę. Mogę tylko zauważyć, że inni narozrabiali bardziej. Na przykład Niemcy w nie najlepszej sytuacji gospodarczej zafundowały sobie podwyżkę VAT z 16 proc. do19 proc. i jednocześnie lata z uporem lansowały koncepcję stabilizowania rynków pracy przez układy zbiorowe, ograniczające czas pracy oraz wprowadzające zasadę zgody pracowników na redukcję zatrudnienia. W efekcie w VW pracuje się przez 28,8 godziny tygodniowo, w IG Metall - przez 4 dni w tygodniu, a odprawy za zgodę na odejście z największych deficytowych koncernów sięgają 100-250 tys. euro.
Francja poszła jeszcze dalej. Ustawowo wprowadziła 35-godzinny tygodniowy czas pracy i rozdęła do monstrualnych rozmiarów pomoc socjalną. Kosztem tych "reform" był nie tylko CIT wynoszący jedną trzecią dochodu, ale także polityka fiskalna oparta na budżetach, które od 25 lat przewidują wydatki większe od wpływów średnio o 18 proc. Włosi zaś za Berlusconiego śmiało przystąpili do realizacji koncepcji drogiego państwa socjalnego, skutkującego podniesieniem deficytu budżetowego w tym roku do 4,5 proc. PKB (co ciekawe, po wyborach nowy rząd bardzo burzył się na tę politykę, ale nic nie zrobił, aby deficyt redukować). Wszystko to są głupstwa dużo większe od naszych (co prawda, Niemcy, Francuzi i Włosi przez lata pracowali ciężko na to, żeby nabyć prawo do trwonienia dorobku, my takiego kapitału nie mamy!), a mimo to tegoroczne prognozy dla tych krajów są korzystne. Włosi przewidują wzrost PKB o 3 proc., a Francuzi i Niemcy - 2-2,5 proc. (dla tych państw po kilku latach stagnacji jest to nawet dużo). Do tego ocena przyszłej koniunktury jest w Niemczech bardzo dobra, bo wskaźnik nastrojów szacowany przez instytut IfO jest najwyższy od 15 lat.
Automatyczny pilot i trzeźwy kapitan
To, że polska gospodarka płynie szybko, wynika z faktu, że zafundowaliśmy sobie dobrego autopilota. Na ten serwomechanizm składają się: restytucja prywatnej własności i przejście do gospodarki rynkowej, otwarcie gospodarki i wymienialność pieniądza oraz wejście do UE poszerzające 40-krotnie możliwości zbytu polskiej produkcji (tu łatwiej wymienić, czyją zasługą to nie jest - przeciw byli Giertych i Lepper!). Elementy te po obudowaniu infrastrukturą instytucjonalną i społeczną (trochę musiało trwać, zanim ludzie przekonali się, że rynek potrafi sterować produkcją musztardy) napędziły gospodarkę.
Do stałych elementów systemu, tworzących ekonomicznego autopilota, dochodzi specyficzna rola "kapitana statku". Jego głównym zadaniem jest przekonać podmioty gospodarcze, że autopilota nie zepsuje, a jego wskazań będzie z grubsza przestrzegał. Wiele mówi się o roli zaufania inwestorów zagranicznych w stabilizowaniu rynków finansowych. I jest to prawda. Większe znaczenie ma jednak zaufanie drobnych inwestorów krajowych. To, że inwestują i że Polska jest ciągle w czołówce państw tworzących nowe firmy, pokazuje, że Marcinkiewicz takie zaufanie zdobył. Nie bez znaczenia jest tu jego upór przy "zarzuceniu" i zapowiedzi utrzymywania kotwicy budżetowej oraz zapowiedzi (tu czas jednak przejść do czynów) poprawy funkcjonowania sfery prawno-administracyjnej, której dotychczasowa jakość może wpędzić przedsiębiorców w bezsenność.
Dwa wyrzeczenia
Wielu nie chce uwierzyć, że tak mało (tylko tyle) wystarcza, aby gospodarka utrzymywała się na kursie rozwojowym. Im odpowiedzieć trzeba: "aż tyle". Zwłaszcza że korzystanie z gospodarki z autopilotem wymaga dwóch ciężkich wyrzeczeń. Trzeba zaaprobować to, że rynek zawsze uruchamia długookresowy cykl koniunkturalny i trwające rok czy półtora fazy stagnacyjne, oczyszczające gospodarkę z podmiotów słabszych, są koniecznym warunkiem trwałego wzrostu. Trzeba się też pogodzić z krótkookresowymi wahaniami kursowo-giełdowymi. W ostatnim miesiącu przeżyliśmy dwa takie tąpnięcia. Pierwsze było nieuniknione, bo wynikało z "nabrzmienia bąbla" i odpływu kapitału zagranicznego. Ta bessa trwała miesiąc i spowodowała przecenę walorów ulokowanych w papierach wartościowych, funduszach inwestycyjnych oraz podrożenie kredytów dewizowych. Na takim "krachu" realnie tracą tylko gracze rynku finansowego. Po pewnym czasie, kiedy następuje "odbicie", inwestycje wieloletnie odzyskują swoją wartość. Drugi szok cenowy był przez nas zawiniony. Gdy na rynki finansowe wracał trend wzrostowy, zafundowaliśmy sobie aferę z wicepremier Gilowską, a Lepper ruszył do szturmu na NBP. To było nikomu niepotrzebne podkładanie magnesu pod autopilota, ale jego wskazania rozchwiały się tylko przez chwilę. Lepiej byłoby, gdyby Leppera rozbolały zęby, ale nawet kiedy coś mówi, świat finansów nie traktuje tego zbyt poważnie i dlatego jego wypowiedź osłabiła złotego tylko o półtora grosza. Z kolei żal za Gilowską zrekompensowała nominacja nowego ministra i zapowiedź premiera, że bierze osobistą odpowiedzialność za kontynuowanie reform. Na razie to wystarczyło. Ale z gospodarką długo tak żartować nie wolno.
Fot: J. Marczewski
Więcej możesz przeczytać w 27/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.