Emigracja zarobkowa nie jest narodową tragedią, tragedią jest brak zachęt do powrotu
Polacy jechali za ocean, bo wierzyli, że ulice są tam brukowane złotem. Na miejscu przekonywali się, że nie są w ogóle brukowane i że to oni właśnie mają je brukować. Ta stara anegdota o czasie wielkiej emigracji nabiera nowego sensu w obliczu nowej, tym razem unijnej emigracji. Wędrówki Polaków po Europie w poszukiwaniu pracy budzą skrajne emocje. Dla jednych emigracja zarobkowa, a zwłaszcza jej skala, jest narodowym dramatem o dalekosiężnych i łatwych do przewidzenia skutkach. Dla innych - naturalnym zjawiskiem integrującej się Europy, które występowało także w krajach wchodzących przed nami do UE. Jedni ubolewają, że tak wielu Polaków wyjeżdża za granicę, drudzy uważają, że prawdziwym nieszczęściem jest wegetowanie w Polsce i brak możliwości podjęcia pracy. Dla lewicy emigracja jest wygodnym argumentem na to, że jej przyczyną są nieudolne rządy prawicy, dla rządzących - zaniedbania w patriotycznym wychowaniu i luki w historycznej edukacji.
Strach przed polską falą
Znoszenie ograniczeń w wolnym wyborze miejsca zatrudnienia było jednym z najtrudniejszych tematów negocjacyjnych w Unii Europejskiej. Najbardziej zdecydowanymi przeciwnikami swobodnego przepływu pracowników od daty rozszerzenia UE były Niemcy i Austria. Zwłaszcza RFN prezentowała twardą postawę, przewidując zdemolowanie niemieckiego rynku pracy przez wielkie fale z Polski. W oficjalnym stanowisku CDU/CSU można było przeczytać, że "uzyskanie pełnego prawa do swobody przepływu pracowników dla pracowników z państw ubiegających się o przyjęcie do Wspólnot będzie mogło nastąpić dopiero po wyrównaniu się średnich poziomów życia w tych państwach i Unii Europejskiej". W podobnym tonie utrzymane były wypowiedzi socjaldemokratów. W szybkim przyznaniu państwom ubiegającym się o członkostwo prawa do swobody przepływu pracowników upatrywano największe zagrożenie dla wschodnioniemieckiego rynku pracy. W wielu wypowiedziach starano się udowodnić, że bez wystarczająco długiego okresu przejściowego - do 2015 r. powiększy się poziom bezrobocia w Niemczech, szczególnie w landach graniczących z Polską. Wyższa liczba bezrobotnych miałaby spowodować niewydolność systemu zabezpieczenia społecznego i kryzys finansowy wschodnioniemieckich landów.
Wolność wyboru
W piątym dniu po zaprzysiężeniu poleciałem do Berlina ze swoją pierwszą zagraniczna wizytą. Wybór stolicy Niemiec był celowy - podkreślał wagę polsko-niemieckich stosunków. W rozmowie z Gerhardem Schršderem wyjaśniałem bezzasadność obaw związanych z masową emigracją zarobkową do Niemiec. "Popatrz, Gerhard - tłumaczyłem - zarówno w Polsce, jak i w Niemczech pielęgnuje się dwa niemądre mity. W moim kraju, że po wejściu do unii Niemcy wykupią naszą ziemię, a w twoim, że Polacy zabiorą miejsca pracy waszym rodakom. Jedno i drugie jest nieprawdziwe". Z odpowiedzi kanclerza wiało pesymizmem: "Nie jestem w stanie zmienić panującego nastawienia. Wszyscy mówią to samo. Musimy bronić własnego rynku pracy, bo mamy wielkie bezrobocie i niski wzrost gospodarczy. Podobnie jest w innych krajach unii".
Po wielu dyskusjach uzgodniliśmy ze Schršderem, że jeśli znajdę z innymi europejskimi partnerami jakiś kompromis, Niemcy go nie zablokują. Kompromis nazywał się 2 + 3 + 2. Oznaczało to, że kraje wspólnoty będą mogły otworzyć swoje rynki pracy od razu albo stopniowo - po dwóch, pięciu i siedmiu latach okresów przejściowych, liczonych od daty rozszerzenia. Najpóźniej siedem lat od momentu wejścia naszego kraju do UE Polacy uzyskaliby prawo do swobodnego podejmowania pracy na całym obszarze unii. Po tych ustaleniach należało znaleźć państwa, które nie chciałyby stosować żadnych okresów przejściowych.
Po rozmowach z szefami rządów wspólnoty byłem przekonany, że gotowe do szybkiego otwarcia rynków pracy są Wielka Brytania, Irlandia i Szwecja. Dwa dni przed pamiętnym szczytem w Kopenhadze zadzwonił do mnie Tony Blair: "Leszek, tak jak wcześniej ustaliliśmy, ogłosimy dziś, że otworzymy swój rynek pracy dla nowych członków unii od daty ich przyjęcia. Może to będzie przykład dla innych". Tego samego dnia Jack Straw, brytyjski minister spraw zagranicznych, oświadczył w Londynie, że "obywatele nowych państw unii powinni mieć od chwili akcesji w maju 2004 r. takie same prawa jak Brytyjczycy, Francuzi, Niemcy czy inni członkowie UE". Straw dodał, że decyzja rządu leży w interesie Zjednoczonego Królestwa i całej Unii Europejskiej. W podobny sposób myślał szef irlandzkiego rządu Bertie Ahern, który w Dublinie złożył na moje ręce deklarację, że 1 maja 2004 r. Irlandia otworzy swój rynek pracy dla obywateli nowych państw UE. "Nie chcemy i nie możemy odraczać otwarcia naszego rynku pracy. Integracja europejska to wolność wyboru. Także miejsca zamieszkania i zatrudnienia. Z Irlandii wyjechało tysiące ludzi, ale wrócili. Przecież w Polsce może stać się tak samo".
Emigracyjna szansa
Wyjazdy Polaków za chlebem są obecnie najliczniejsze od początku transformacji. Polacy mogą bez ograniczeń pracować już w 17 państwach unii. Do Irlandii, Szwecji i Wielkiej Brytanii oraz państw, które przystąpiły do UE w 2004 r., od 1 maja 2006 r. dołączyły obecnie Finlandia, Grecja, Hiszpania, Portugalia i Włochy. Z biegiem czasu krajów tych będzie przybywać i narastać będą problemy związane z pracowniczą migracją. Nikt nie powinien być tym zaskoczony. Nie można być zwolennikiem wspólnej Europy i jednocześnie się sprzeciwiać swobodnemu podejmowaniu pracy na obszarze unii. Dotyczy to także Polski - w rozumieniu otwarcia naszego rynku pracy dla obywateli innych krajów wspólnoty.
Nikt dokładnie nie wie, ilu Polaków wyjechało i na jaki czas, tym bardziej że otwarcie drzwi na Zachód nie oznacza zamknięcia tych za Polską. Często przytaczana liczba 2 mln jest mocno przesadzona. Od wejścia do UE bezrobocie spadło o 3 punkty procentowe, a liczba bezrobotnych zmniejszyła się o 509 tys. Liczba ta jest zbieżna z szacunkami mówiącymi o kilkuset tysiącach osób, które Polskę opuściły na dłużej. Nie trzeba nad tym załamywać rąk i tworzyć atmosfery narodowej tragedii. Przeciwnie - to tylko dowód, że Polacy potrafią wykorzystywać możliwości. Jesteśmy otwarci na świat, nie boimy się ryzyka, umiemy szukać swojej szansy, nie wiążemy się na zawsze z miejscem urodzenia. Dajemy sobie radę w zupełnie obcych warunkach i jesteśmy konkurencyjni w biznesie. Coraz więcej pieniędzy gromadzonych jest na kontach naszych rodaków. Część z nich przysyła zarobione pieniądze do kraju i nie są to kwoty małe. Według NBP, wartość transferów do Polski w ciągu pięciu lat wzrosła z 2,6 mld dolarów do 6,8 mld dolarów. Od zachodnich Europejczyków możemy się jeszcze wiele nauczyć: używania nowych technologii, kultury pracy, działania w społeczeństwie obywatelskim. To pożądane umiejętności, aby po powrocie zmieniać Rzeczpospolitą.
Milczenie premiera
Czy nasi rodacy zechcą wracać? To jest sprawa kluczowa i w dużej mierze zależna od polityków. Przy czym nie chodzi o patriotyczne wezwania. Polacy tym chętniej będą wracać do ojczyzny, im szybciej będzie malał dystans dzielący nasze państwo od najwyżej rozwiniętych krajów Europy. Dziś nasz PKB na mieszkańca to tylko połowa średniego wskaźnika w unii. Żeby skracać dystans, musimy się rozwijać szybciej niż najbogatsze kraje Zachodu i wokół tego celu trzeba skupiać uwagę polityków i energię społeczną. Z ciekawością słuchałem, co w exposŽ nowy premier miał w tej sprawie do powiedzenia. Nie powiedział nic.
Według majowych badań CBOS, prawie 50 proc. Polaków uważa, że okres rządów obecnej koalicji będzie dla Polski czasem straconym. Pogląd, że koalicja PiS, Samoobrony i LPR nie wykorzysta szansy na przyspieszenie rozwoju kraju, przeważa we wszystkich grupach społeczno-demograficznych. Najczęściej taką opinię wyrażają ludzie przed 24. rokiem życia (65 proc.), mieszkańcy wielkich miast (61 proc.), osoby z wyższym wykształceniem (68 proc.), przedstawiciele kadry kierowniczej i inteligencji (78 proc.) oraz właściciele firm (68 proc.). Dla tych osób takie kwestie jak teczki, lustracja, WSI i inne ulubione tematy rządzących są wątkami bez znaczenia. Interesują ich perspektywy naszej gospodarki, podatki, rynek pracy. W zależności od liberalnych zmian w tym zakresie będą kalkulowali swoje szanse i podejmowali życiowe decyzje. Jeśli zauważą, że Polska równa do tych najlepszych, nie zaś zajmuje się dzieleniem biedy po równo, swoje marzenia i kapitał ulokują we własnej ojczyźnie. Jeśli nie, znajdą sobie ojczyznę gdzie indziej.
Strach przed polską falą
Znoszenie ograniczeń w wolnym wyborze miejsca zatrudnienia było jednym z najtrudniejszych tematów negocjacyjnych w Unii Europejskiej. Najbardziej zdecydowanymi przeciwnikami swobodnego przepływu pracowników od daty rozszerzenia UE były Niemcy i Austria. Zwłaszcza RFN prezentowała twardą postawę, przewidując zdemolowanie niemieckiego rynku pracy przez wielkie fale z Polski. W oficjalnym stanowisku CDU/CSU można było przeczytać, że "uzyskanie pełnego prawa do swobody przepływu pracowników dla pracowników z państw ubiegających się o przyjęcie do Wspólnot będzie mogło nastąpić dopiero po wyrównaniu się średnich poziomów życia w tych państwach i Unii Europejskiej". W podobnym tonie utrzymane były wypowiedzi socjaldemokratów. W szybkim przyznaniu państwom ubiegającym się o członkostwo prawa do swobody przepływu pracowników upatrywano największe zagrożenie dla wschodnioniemieckiego rynku pracy. W wielu wypowiedziach starano się udowodnić, że bez wystarczająco długiego okresu przejściowego - do 2015 r. powiększy się poziom bezrobocia w Niemczech, szczególnie w landach graniczących z Polską. Wyższa liczba bezrobotnych miałaby spowodować niewydolność systemu zabezpieczenia społecznego i kryzys finansowy wschodnioniemieckich landów.
Wolność wyboru
W piątym dniu po zaprzysiężeniu poleciałem do Berlina ze swoją pierwszą zagraniczna wizytą. Wybór stolicy Niemiec był celowy - podkreślał wagę polsko-niemieckich stosunków. W rozmowie z Gerhardem Schršderem wyjaśniałem bezzasadność obaw związanych z masową emigracją zarobkową do Niemiec. "Popatrz, Gerhard - tłumaczyłem - zarówno w Polsce, jak i w Niemczech pielęgnuje się dwa niemądre mity. W moim kraju, że po wejściu do unii Niemcy wykupią naszą ziemię, a w twoim, że Polacy zabiorą miejsca pracy waszym rodakom. Jedno i drugie jest nieprawdziwe". Z odpowiedzi kanclerza wiało pesymizmem: "Nie jestem w stanie zmienić panującego nastawienia. Wszyscy mówią to samo. Musimy bronić własnego rynku pracy, bo mamy wielkie bezrobocie i niski wzrost gospodarczy. Podobnie jest w innych krajach unii".
Po wielu dyskusjach uzgodniliśmy ze Schršderem, że jeśli znajdę z innymi europejskimi partnerami jakiś kompromis, Niemcy go nie zablokują. Kompromis nazywał się 2 + 3 + 2. Oznaczało to, że kraje wspólnoty będą mogły otworzyć swoje rynki pracy od razu albo stopniowo - po dwóch, pięciu i siedmiu latach okresów przejściowych, liczonych od daty rozszerzenia. Najpóźniej siedem lat od momentu wejścia naszego kraju do UE Polacy uzyskaliby prawo do swobodnego podejmowania pracy na całym obszarze unii. Po tych ustaleniach należało znaleźć państwa, które nie chciałyby stosować żadnych okresów przejściowych.
Po rozmowach z szefami rządów wspólnoty byłem przekonany, że gotowe do szybkiego otwarcia rynków pracy są Wielka Brytania, Irlandia i Szwecja. Dwa dni przed pamiętnym szczytem w Kopenhadze zadzwonił do mnie Tony Blair: "Leszek, tak jak wcześniej ustaliliśmy, ogłosimy dziś, że otworzymy swój rynek pracy dla nowych członków unii od daty ich przyjęcia. Może to będzie przykład dla innych". Tego samego dnia Jack Straw, brytyjski minister spraw zagranicznych, oświadczył w Londynie, że "obywatele nowych państw unii powinni mieć od chwili akcesji w maju 2004 r. takie same prawa jak Brytyjczycy, Francuzi, Niemcy czy inni członkowie UE". Straw dodał, że decyzja rządu leży w interesie Zjednoczonego Królestwa i całej Unii Europejskiej. W podobny sposób myślał szef irlandzkiego rządu Bertie Ahern, który w Dublinie złożył na moje ręce deklarację, że 1 maja 2004 r. Irlandia otworzy swój rynek pracy dla obywateli nowych państw UE. "Nie chcemy i nie możemy odraczać otwarcia naszego rynku pracy. Integracja europejska to wolność wyboru. Także miejsca zamieszkania i zatrudnienia. Z Irlandii wyjechało tysiące ludzi, ale wrócili. Przecież w Polsce może stać się tak samo".
Emigracyjna szansa
Wyjazdy Polaków za chlebem są obecnie najliczniejsze od początku transformacji. Polacy mogą bez ograniczeń pracować już w 17 państwach unii. Do Irlandii, Szwecji i Wielkiej Brytanii oraz państw, które przystąpiły do UE w 2004 r., od 1 maja 2006 r. dołączyły obecnie Finlandia, Grecja, Hiszpania, Portugalia i Włochy. Z biegiem czasu krajów tych będzie przybywać i narastać będą problemy związane z pracowniczą migracją. Nikt nie powinien być tym zaskoczony. Nie można być zwolennikiem wspólnej Europy i jednocześnie się sprzeciwiać swobodnemu podejmowaniu pracy na obszarze unii. Dotyczy to także Polski - w rozumieniu otwarcia naszego rynku pracy dla obywateli innych krajów wspólnoty.
Nikt dokładnie nie wie, ilu Polaków wyjechało i na jaki czas, tym bardziej że otwarcie drzwi na Zachód nie oznacza zamknięcia tych za Polską. Często przytaczana liczba 2 mln jest mocno przesadzona. Od wejścia do UE bezrobocie spadło o 3 punkty procentowe, a liczba bezrobotnych zmniejszyła się o 509 tys. Liczba ta jest zbieżna z szacunkami mówiącymi o kilkuset tysiącach osób, które Polskę opuściły na dłużej. Nie trzeba nad tym załamywać rąk i tworzyć atmosfery narodowej tragedii. Przeciwnie - to tylko dowód, że Polacy potrafią wykorzystywać możliwości. Jesteśmy otwarci na świat, nie boimy się ryzyka, umiemy szukać swojej szansy, nie wiążemy się na zawsze z miejscem urodzenia. Dajemy sobie radę w zupełnie obcych warunkach i jesteśmy konkurencyjni w biznesie. Coraz więcej pieniędzy gromadzonych jest na kontach naszych rodaków. Część z nich przysyła zarobione pieniądze do kraju i nie są to kwoty małe. Według NBP, wartość transferów do Polski w ciągu pięciu lat wzrosła z 2,6 mld dolarów do 6,8 mld dolarów. Od zachodnich Europejczyków możemy się jeszcze wiele nauczyć: używania nowych technologii, kultury pracy, działania w społeczeństwie obywatelskim. To pożądane umiejętności, aby po powrocie zmieniać Rzeczpospolitą.
Milczenie premiera
Czy nasi rodacy zechcą wracać? To jest sprawa kluczowa i w dużej mierze zależna od polityków. Przy czym nie chodzi o patriotyczne wezwania. Polacy tym chętniej będą wracać do ojczyzny, im szybciej będzie malał dystans dzielący nasze państwo od najwyżej rozwiniętych krajów Europy. Dziś nasz PKB na mieszkańca to tylko połowa średniego wskaźnika w unii. Żeby skracać dystans, musimy się rozwijać szybciej niż najbogatsze kraje Zachodu i wokół tego celu trzeba skupiać uwagę polityków i energię społeczną. Z ciekawością słuchałem, co w exposŽ nowy premier miał w tej sprawie do powiedzenia. Nie powiedział nic.
Według majowych badań CBOS, prawie 50 proc. Polaków uważa, że okres rządów obecnej koalicji będzie dla Polski czasem straconym. Pogląd, że koalicja PiS, Samoobrony i LPR nie wykorzysta szansy na przyspieszenie rozwoju kraju, przeważa we wszystkich grupach społeczno-demograficznych. Najczęściej taką opinię wyrażają ludzie przed 24. rokiem życia (65 proc.), mieszkańcy wielkich miast (61 proc.), osoby z wyższym wykształceniem (68 proc.), przedstawiciele kadry kierowniczej i inteligencji (78 proc.) oraz właściciele firm (68 proc.). Dla tych osób takie kwestie jak teczki, lustracja, WSI i inne ulubione tematy rządzących są wątkami bez znaczenia. Interesują ich perspektywy naszej gospodarki, podatki, rynek pracy. W zależności od liberalnych zmian w tym zakresie będą kalkulowali swoje szanse i podejmowali życiowe decyzje. Jeśli zauważą, że Polska równa do tych najlepszych, nie zaś zajmuje się dzieleniem biedy po równo, swoje marzenia i kapitał ulokują we własnej ojczyźnie. Jeśli nie, znajdą sobie ojczyznę gdzie indziej.
Więcej możesz przeczytać w 32/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.