Islamscy fundamentaliści zaprowadzają nowe porządki w Mogadiszu
Somalijczycy mają pecha. Po 15 latach wojny domowej, którą poprzedziła jedna z obrzydliwszych afrykańskich dyktatur, teraz w Mogadiszu pojawili się talibowie. Wybuch nowej wojny, w którą jest wplątanych pół tuzina państw i międzynarodówka terrorystyczna, jest prawie pewny. Konflikt ma jednak z Somalijczykami, poza tym, że jak zwykle będą ginąć, mało wspólnego.
Na razie Somalijczycy się cieszą. Wraz z wypędzeniem miesiąc temu watażków, którzy od lat terroryzowali Mogadisz, zniknęły ich posterunki, na których zbierano haracz od przejeżdżających. Tylko na drodze z lotniska do centrum było ich podobno kilkanaście. Teraz też można się natknąć na patrole, ale to milicja należąca do sądów szarijackich, czyli somalijskiej mutacji talibów. Opłat nie pobiera. Dzięki temu, że taniej można dowozić towar do sklepów, spadły ceny żywności: kilogram wielbłądziego mięsa z 30 tys. szylingów (8 zł) staniał do 20 tys. Spadły też ceny broni na bazarze Ir-Togut. Miesiąc temu kałasznikow AK-47 kosztował 500 USD (płaci się tylko w twardej walucie), teraz wystarczy 350 USD.
Paktowanie z diabłem
Spadek cen broni niekoniecznie spowodowało jedynie nastanie pokoju. Zagraniczni korespondenci na lotnisku w Mogadiszu wypatrzyli w ubiegły poniedziałek nie oznakowany samolot, z którego rozładowywano wielkie skrzynie. Unia Sądów Szarijackich (ICU) poinformowała, że "znajdowały się w nich maszyny szwalnicze podarowane przez zaprzyjaźniony kraj". - Tym samolotem przywieziono broń z Erytrei - twierdzi Ismail Mohamed Hurra, wicepremier somalijskiego rządu. - Na naszym terytorium zaczyna się interwencja Erytrei - dodaje minister ds. informacji Salad Ali Yele. Jego zdaniem, to rząd w Asmarze, Liban, Iran i Libia są głównymi sponsorami "sędziów". Niechcący dozbroili ich też Amerykanie.
Oficjalna wersja historii o tym, jak z Mogadiszu przepędzono watażków, zaczyna się w 2003 r., gdy porwano 12-letniego Abdulkadira, ucznia szejka Szarifa Szejka Ahmada. Powołano sąd szarijacki, a oddana Ahmadowi rodowa milicja odbiła nie tylko chłopca, ale też innych zakładników. Po tym sukcesie mułłowie zaczęli zakładać w kolejnych dzielnicach sądy szarijatu, które połączyli w unię. Po stu dniach bitew na początku tego roku, które kosztowały życie 400 osób (jak na somalijskie realia umiarkowanie krwawych), watażkowie zostali przepędzeni z miasta. Tyle wersja oficjalna, a teraz fakty. Fundamentaliści w Somalii rośli w siłę od lat. O tym, że już pod koniec lat 90. chcieli budować państwo na wzór afgańskiego talibanu, świadczą ich zażyłe kontakty z rządzącym wówczas w Kabulu mułłą Omarem i Osamą bin Ladenem. Waszyngton, obawiając się, że "sędziowie" przejmą władzę, na początku 2002 r. podjął rozmowy z watażkami z Mogadiszu. Przypominało to paktowanie z diabłem, bo to oni pod wodzą Mohameda Farraha Aidida rozgromili wojska USA podczas bitwy 3 października 1993 r., nazwanej przez Somalijczyków Ma-alinti Rangers, czyli dniem rangersów. W lutym za namową byłego dyrektora CIA Petera Gossa watażkowie, których większość została uzbrojona przez USA i dostawała ponad 100 tys. USD miesięcznie, zjednoczyli siły. Swój sojusz nazwali antyterrorystycznym. Wkrótce potem International Crisis Group (ICG) alarmowała, że podczas gdy "gruzy Mogadiszu opanowują Al-Kaida, ekstremiści wzywający do dżihadu i etiopskie służby bezpieczeństwa, popierany przez Zachód sojusz jest uwikłany w rywalizację w zastraszaniu, porwaniach i terrorze". - Dogadanie się Amerykanów ze starym wrogiem przyniosło skutek odwrotny do zamierzonego - uważa Sulejman Baldo, dyrektor ds. afrykańskich w ICG. Stało się tak dlatego, że umęczeni mieszkańcy Mogadiszu nienawidzili watażków. Część członków Sojuszu Antyterrorystycznego przeszła z czasem na stronę talibów, oczywiście z bronią kupioną przez Amerykanów.
Dobrzy ludzie i Osama
Pierwszy przywódca ICU, szejk Ahmad, przekonywał, że Somalia nie upodobni się do afgańskiego reżimu. Napisał nawet w tej sprawie list do GeorgeŐa W. Busha. I na tym jego kariera przywódcy się skończyła, bo następnego dnia został usunięty ze stanowiska. Nowym przywódcą "sędziów" został szejk Hassan Dahir Aweys, który twierdzi, że Bin Laden 11 września 2001 r. "wykorzystał dostępne metody walki z USA". Były przywódca partii Al-Itihad (według USA, organizacji terrorystycznej) potwierdza, że pod ochroną "sędziów" znajduje się trzech Somalijczyków, którzy brali udział w zamachach na ambasady USA w Kenii i Tanzanii w 1998 r. Jeden z nich, Adan Hashi Ayro, zabił rok temu czterech pracowników organizacji humanitarnych i Abdulkadira Yahyę, założyciela Centrum Badań i Dialogu w Mogadiszu. Dziełem Ayro i jego ludzi jest też wygrzebanie rok temu ciał pochowanych na włoskim cmentarzu w Mogadiszu i wyrzucenie ich na śmietnik. Szejk Aweys twierdzi jednak, że Ayro to "dobry człowiek" i "nie zrobił nic, za co trzeba by go sądzić". Innym przyjacielem i współpracownikiem Aweysa jest Hassan Turki, działacz organizacji Al-Takfir wal-Hijra, która 10 lat temu uznała, iż Bin Laden ma zbyt postępowe poglądy, i próbowała go zabić.
"Musimy zdecydować, jak nasi obywatele będą żyć i czego się mają uczyć. Telewizja na przykład ogłupia i wykrzywia charaktery" - wyjaśniał ostatnio Aweys. Sędziowie zakazali oglądania telewizji. Nie wolno słuchać muzyki ani tańczyć. Zamknięto też popularne w Mogadiszu wypożyczalnie filmów z Bollywood.
"Jeśli Amerykanie przekroczą nasze granice, dostaną lekcję, której nie zapomną. Powtórzą porażkę z 1993 r." - ostrzegał w ubiegłym tygodniu szejk Ahmad. Na razie jednak czarni talibowie szykują się na inną wojnę. Na terytorium Somalii jest już kilkuset żołnierzy etiopskich. Ich oddziały przemieszczają się podobno między miastami Buur Hakaba i Baledogle. Addis Abeba zaprzecza, twierdząc, że widziano tam Somalijczyków w mundurach wyglądających jak etiopskie. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że żołnierze zmierzają do Baidoa, siedziby somalijskiego rządu, uznawanego przez społeczność międzynarodową, ale nie mającego realnej władzy. Etiopczycy mają go wesprzeć na wypadek ataku talibów. - Przeciwnicy talibów strzelili sobie w kolano. Zaproszenie obcych wojsk może nas zdyskredytować w oczach rodaków - mówi Mohammed Jama z somalijskiego rządu. Jednocześnie ICU nie daruje sobie jątrzenia przeciw Etiopii. Na początku lat 90. Etiopczycy zniszczyli bazy "sędziów" sponsorujących wywrotowców w prowincji Ogaden, do której Somalia rości sobie prawa. Etiopia nie może sobie pozwolić na fundamentalistów za miedzą choćby dlatego, że islamizuje się jej społeczeństwo (na początku lat 90. chrześcijanie stanowili 70 proc. Etiopczyków, dziś ledwie 60 proc.). Dla Etiopii pozbycie się talibów to kwestia być albo nie być. Kolejna płaszczyzna tego konfliktu to rywalizacja Addis Abeby z Erytreą. Somalia stała się kolejnym miejscem ich krwawych rozgrywek - wyjaśnia Baldo.
Déjà Vu
W Somali, która przez 15 lat nie miała rządu, siłą rzeczy odbył się eksperyment gospodarczy na światową skalę. Rynek zaczął kwitnąć. W 1989 r., nim upadł rząd, państwowe linie lotnicze miały jeden samolot. Na początku tego roku 15 prywatnych linii lotniczych dysponujących 60 maszynami systematycznie obniżało ceny biletów, walcząc o przewożenie pasażerów do sześciu państw. Konkurencja między operatorami telefonii komórkowej sprawiła, że opłaty za minutę rozmowy są najtańsze w Afryce. - Trudno działać, gdy nie ma władz, ale jest też plus: nie ma korupcji, bo nie ma urzędników - można usłyszeć od somalijskich biz-nesmenów. Dodają jednak, że ich kraj ma wyjątkowego pecha, bo gdy tylko ktoś zabiera się do rządzenia, sytuacja jest gorsza, niż gdy władz nie było.
Zachód może się powstrzymać od interwencji. Tak jak wtedy, gdy talibowie instalowali się w Kabulu. Może czekać, aż w coraz lepiej prosperujący rynek wrosną struktury terrorystyczne, jak w Libanie. Jakie są tego efekty, wiadomo.
Na razie Somalijczycy się cieszą. Wraz z wypędzeniem miesiąc temu watażków, którzy od lat terroryzowali Mogadisz, zniknęły ich posterunki, na których zbierano haracz od przejeżdżających. Tylko na drodze z lotniska do centrum było ich podobno kilkanaście. Teraz też można się natknąć na patrole, ale to milicja należąca do sądów szarijackich, czyli somalijskiej mutacji talibów. Opłat nie pobiera. Dzięki temu, że taniej można dowozić towar do sklepów, spadły ceny żywności: kilogram wielbłądziego mięsa z 30 tys. szylingów (8 zł) staniał do 20 tys. Spadły też ceny broni na bazarze Ir-Togut. Miesiąc temu kałasznikow AK-47 kosztował 500 USD (płaci się tylko w twardej walucie), teraz wystarczy 350 USD.
Paktowanie z diabłem
Spadek cen broni niekoniecznie spowodowało jedynie nastanie pokoju. Zagraniczni korespondenci na lotnisku w Mogadiszu wypatrzyli w ubiegły poniedziałek nie oznakowany samolot, z którego rozładowywano wielkie skrzynie. Unia Sądów Szarijackich (ICU) poinformowała, że "znajdowały się w nich maszyny szwalnicze podarowane przez zaprzyjaźniony kraj". - Tym samolotem przywieziono broń z Erytrei - twierdzi Ismail Mohamed Hurra, wicepremier somalijskiego rządu. - Na naszym terytorium zaczyna się interwencja Erytrei - dodaje minister ds. informacji Salad Ali Yele. Jego zdaniem, to rząd w Asmarze, Liban, Iran i Libia są głównymi sponsorami "sędziów". Niechcący dozbroili ich też Amerykanie.
Oficjalna wersja historii o tym, jak z Mogadiszu przepędzono watażków, zaczyna się w 2003 r., gdy porwano 12-letniego Abdulkadira, ucznia szejka Szarifa Szejka Ahmada. Powołano sąd szarijacki, a oddana Ahmadowi rodowa milicja odbiła nie tylko chłopca, ale też innych zakładników. Po tym sukcesie mułłowie zaczęli zakładać w kolejnych dzielnicach sądy szarijatu, które połączyli w unię. Po stu dniach bitew na początku tego roku, które kosztowały życie 400 osób (jak na somalijskie realia umiarkowanie krwawych), watażkowie zostali przepędzeni z miasta. Tyle wersja oficjalna, a teraz fakty. Fundamentaliści w Somalii rośli w siłę od lat. O tym, że już pod koniec lat 90. chcieli budować państwo na wzór afgańskiego talibanu, świadczą ich zażyłe kontakty z rządzącym wówczas w Kabulu mułłą Omarem i Osamą bin Ladenem. Waszyngton, obawiając się, że "sędziowie" przejmą władzę, na początku 2002 r. podjął rozmowy z watażkami z Mogadiszu. Przypominało to paktowanie z diabłem, bo to oni pod wodzą Mohameda Farraha Aidida rozgromili wojska USA podczas bitwy 3 października 1993 r., nazwanej przez Somalijczyków Ma-alinti Rangers, czyli dniem rangersów. W lutym za namową byłego dyrektora CIA Petera Gossa watażkowie, których większość została uzbrojona przez USA i dostawała ponad 100 tys. USD miesięcznie, zjednoczyli siły. Swój sojusz nazwali antyterrorystycznym. Wkrótce potem International Crisis Group (ICG) alarmowała, że podczas gdy "gruzy Mogadiszu opanowują Al-Kaida, ekstremiści wzywający do dżihadu i etiopskie służby bezpieczeństwa, popierany przez Zachód sojusz jest uwikłany w rywalizację w zastraszaniu, porwaniach i terrorze". - Dogadanie się Amerykanów ze starym wrogiem przyniosło skutek odwrotny do zamierzonego - uważa Sulejman Baldo, dyrektor ds. afrykańskich w ICG. Stało się tak dlatego, że umęczeni mieszkańcy Mogadiszu nienawidzili watażków. Część członków Sojuszu Antyterrorystycznego przeszła z czasem na stronę talibów, oczywiście z bronią kupioną przez Amerykanów.
Dobrzy ludzie i Osama
Pierwszy przywódca ICU, szejk Ahmad, przekonywał, że Somalia nie upodobni się do afgańskiego reżimu. Napisał nawet w tej sprawie list do GeorgeŐa W. Busha. I na tym jego kariera przywódcy się skończyła, bo następnego dnia został usunięty ze stanowiska. Nowym przywódcą "sędziów" został szejk Hassan Dahir Aweys, który twierdzi, że Bin Laden 11 września 2001 r. "wykorzystał dostępne metody walki z USA". Były przywódca partii Al-Itihad (według USA, organizacji terrorystycznej) potwierdza, że pod ochroną "sędziów" znajduje się trzech Somalijczyków, którzy brali udział w zamachach na ambasady USA w Kenii i Tanzanii w 1998 r. Jeden z nich, Adan Hashi Ayro, zabił rok temu czterech pracowników organizacji humanitarnych i Abdulkadira Yahyę, założyciela Centrum Badań i Dialogu w Mogadiszu. Dziełem Ayro i jego ludzi jest też wygrzebanie rok temu ciał pochowanych na włoskim cmentarzu w Mogadiszu i wyrzucenie ich na śmietnik. Szejk Aweys twierdzi jednak, że Ayro to "dobry człowiek" i "nie zrobił nic, za co trzeba by go sądzić". Innym przyjacielem i współpracownikiem Aweysa jest Hassan Turki, działacz organizacji Al-Takfir wal-Hijra, która 10 lat temu uznała, iż Bin Laden ma zbyt postępowe poglądy, i próbowała go zabić.
"Musimy zdecydować, jak nasi obywatele będą żyć i czego się mają uczyć. Telewizja na przykład ogłupia i wykrzywia charaktery" - wyjaśniał ostatnio Aweys. Sędziowie zakazali oglądania telewizji. Nie wolno słuchać muzyki ani tańczyć. Zamknięto też popularne w Mogadiszu wypożyczalnie filmów z Bollywood.
"Jeśli Amerykanie przekroczą nasze granice, dostaną lekcję, której nie zapomną. Powtórzą porażkę z 1993 r." - ostrzegał w ubiegłym tygodniu szejk Ahmad. Na razie jednak czarni talibowie szykują się na inną wojnę. Na terytorium Somalii jest już kilkuset żołnierzy etiopskich. Ich oddziały przemieszczają się podobno między miastami Buur Hakaba i Baledogle. Addis Abeba zaprzecza, twierdząc, że widziano tam Somalijczyków w mundurach wyglądających jak etiopskie. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że żołnierze zmierzają do Baidoa, siedziby somalijskiego rządu, uznawanego przez społeczność międzynarodową, ale nie mającego realnej władzy. Etiopczycy mają go wesprzeć na wypadek ataku talibów. - Przeciwnicy talibów strzelili sobie w kolano. Zaproszenie obcych wojsk może nas zdyskredytować w oczach rodaków - mówi Mohammed Jama z somalijskiego rządu. Jednocześnie ICU nie daruje sobie jątrzenia przeciw Etiopii. Na początku lat 90. Etiopczycy zniszczyli bazy "sędziów" sponsorujących wywrotowców w prowincji Ogaden, do której Somalia rości sobie prawa. Etiopia nie może sobie pozwolić na fundamentalistów za miedzą choćby dlatego, że islamizuje się jej społeczeństwo (na początku lat 90. chrześcijanie stanowili 70 proc. Etiopczyków, dziś ledwie 60 proc.). Dla Etiopii pozbycie się talibów to kwestia być albo nie być. Kolejna płaszczyzna tego konfliktu to rywalizacja Addis Abeby z Erytreą. Somalia stała się kolejnym miejscem ich krwawych rozgrywek - wyjaśnia Baldo.
Déjà Vu
W Somali, która przez 15 lat nie miała rządu, siłą rzeczy odbył się eksperyment gospodarczy na światową skalę. Rynek zaczął kwitnąć. W 1989 r., nim upadł rząd, państwowe linie lotnicze miały jeden samolot. Na początku tego roku 15 prywatnych linii lotniczych dysponujących 60 maszynami systematycznie obniżało ceny biletów, walcząc o przewożenie pasażerów do sześciu państw. Konkurencja między operatorami telefonii komórkowej sprawiła, że opłaty za minutę rozmowy są najtańsze w Afryce. - Trudno działać, gdy nie ma władz, ale jest też plus: nie ma korupcji, bo nie ma urzędników - można usłyszeć od somalijskich biz-nesmenów. Dodają jednak, że ich kraj ma wyjątkowego pecha, bo gdy tylko ktoś zabiera się do rządzenia, sytuacja jest gorsza, niż gdy władz nie było.
Zachód może się powstrzymać od interwencji. Tak jak wtedy, gdy talibowie instalowali się w Kabulu. Może czekać, aż w coraz lepiej prosperujący rynek wrosną struktury terrorystyczne, jak w Libanie. Jakie są tego efekty, wiadomo.
Więcej możesz przeczytać w 32/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.