Śmierć stała się częścią życia w Izraelu
Izrael nie chce okupować niczyjej ziemi. Premier Ehud Olmert wielokrotnie deklarował wolę Izraela w sprawie wycofania się z większości obszarów Judei i Samarii zamieszkanych przez Arabów. To kontynuacja polityki "rozgraniczenia" Ariela Szarona i decyzji zamordowanego premiera Icchaka Rabina o wycofaniu się z Judei, Samarii i Gazy. Izrael nie może jednak pozwolić, by tereny, z których się wycofał, stały się wylęgarnią terroryzmu, miejscem, skąd prowadzone są ataki.
W 1967 r., podczas wojny sześciodniowej, Icchak Rabin był szefem Sztabu Generalnego, a generał Ariel Szaron - dowódcą frontu południowego. Ta dwójka stworzyła Wielki Izrael - od Morza Śródziemnego do rzeki Jordan, od Libanu po Kanał Sueski. Ale ten sam Rabin już w 1973 r. - będąc premierem rządu - zwrócił Egiptowi połowę półwyspu Synaj. Menachem Begin, premier w latach 1977-1983, oddał Egiptowi cały Synaj, a Icchak Rabin podczas swojej drugiej kadencji w 1994 r. wycofał się prawie z całej Strefy Gazy, z Judei i Samarii. Z kolei Benjamin Netaniahu, szef rządu w 1997 r., wycofał się w Hebronu, Ehud Barak wycofał wojska izraelskie z południowego Libanu, a Ariel Szaron na zawsze pożegnał się z Gazą. Fakty mówią same za siebie.
Błąd czy konieczność?
W 1967 r. prezydent Egiptu Gamal Abdel Naser zamknął Kanał Sueski, nie pozwalając przepływać tamtędy izraelskim statkom. Na jego rozkaz wojska egipskie zaczęły się przesuwać w kierunku Kanału Sueskiego, a propaganda egipska rozpoczęła antyizraelską kampanię, która miała charakter otwarcie antysemicki. Lewi Eszkol, premier Izraela, w porozumieniu z prezydentem USA Lyndonem Johnsonem, starał się zmniejszyć napięcie. Eszkol był ostro krytykowany za ostrożność i wahania. Od rządu wymagano rozpoczęcia wojny prewencyjnej i na początku czerwca 1967 r. wojna wybuchła. Izrael odniósł w niej bezprecedensowe zwycięstwo. Mały Izrael, którego terytorium obejmowało około 20 tys. km, opanował ziemie o powierzchni 100 tys. km, zamieszkane przez 2 mln Arabów. Do dziś Izrael opuścił większość tych terenów, co doprowadziło do podziałów w społeczeństwie. Część historyków i publicystów twierdzi, że wojna sześciodniowa była niepotrzebna, a nawet że była wielkim błędem.
W 1967 r. obóz religijno-syjonistyczny i izraelska prawica nazwali zajęte obszary "ziemią wyzwoloną". Argumentowali, że zrealizowano "historyczne prawo" do wszystkich ziem Izraela obiecanych Abrahamowi. Dla innych było to spełnienie "syjonistycznego marzenia" (nigdy nie było ono ściśle określone terytorialnie). Krytycy mówili o "obszarach utrzymywanych", co podkreś-lało prowizoryczność i gotowość do porozumienia. Tylko lewica konsekwentnie mówiła o "obszarach okupowanych". W1967 r. lewicowców uważano niemal za zdrajców. Dziś nie tylko lewica, ale i większość izraelskiej prawicy przyznaje, że idea wielkiego Eretz Israel nie jest realna. Wiara żydowska, żydowska tradycja, kulturalna spuścizna Żydów i to, że na swojej skórze nauczyliśmy się, co to jest niemoralność, to wszystko doprowadziło do stopniowej rezygnacji z efektów wojny sześciodniowej. Ostatnie wydarzenia w Libanie pokazują jednak, że jeśli będzie trwała wojna, Izrael będzie zmuszony bronić swojej niepodległości, walczyć o istnienie z wykorzystaniem całej swojej potęgi.
Skazani na wojnę?
Część żydowskiego narodu, którą szacuję na 30-40 proc., sprzeciwia się ustępstwom terytorialnym. Ci ludzie stracili resztki zaufania do Palestyńczyków, co jeszcze umacnia konflikt z terrorystami z Hezbollahu w Libanie. Twierdzą, że obecna na co dzień w Izraelu przemoc uderza w tkankę społeczną, prowadzi do dominacji atmosfery zniechęcenia, smutku i depresji.
Najważniejszym izraelskim problemem jest to, co zrobić, by położyć kres wojnie między nami a Palestyńczykami? Czy w ogóle można coś z tym zrobić? Czy jest z kim rozmawiać? Czy jest o czym rozmawiać? Śmierć stała się częścią życia, a przyzwyczajenie się do nieuchronności losu jest morderczym wynikiem trwałego stanu wojny. Ale tak już jest, że kiedy muzy polityki milczą, rozmawiają armaty. A kiedy rozmawiają armaty, leje się krew, która woła zemsty, wedle zasady: "krew za krew". I tak krążymy w strasznym, krwawym tańcu.
W 1967 r., podczas wojny sześciodniowej, Icchak Rabin był szefem Sztabu Generalnego, a generał Ariel Szaron - dowódcą frontu południowego. Ta dwójka stworzyła Wielki Izrael - od Morza Śródziemnego do rzeki Jordan, od Libanu po Kanał Sueski. Ale ten sam Rabin już w 1973 r. - będąc premierem rządu - zwrócił Egiptowi połowę półwyspu Synaj. Menachem Begin, premier w latach 1977-1983, oddał Egiptowi cały Synaj, a Icchak Rabin podczas swojej drugiej kadencji w 1994 r. wycofał się prawie z całej Strefy Gazy, z Judei i Samarii. Z kolei Benjamin Netaniahu, szef rządu w 1997 r., wycofał się w Hebronu, Ehud Barak wycofał wojska izraelskie z południowego Libanu, a Ariel Szaron na zawsze pożegnał się z Gazą. Fakty mówią same za siebie.
Błąd czy konieczność?
W 1967 r. prezydent Egiptu Gamal Abdel Naser zamknął Kanał Sueski, nie pozwalając przepływać tamtędy izraelskim statkom. Na jego rozkaz wojska egipskie zaczęły się przesuwać w kierunku Kanału Sueskiego, a propaganda egipska rozpoczęła antyizraelską kampanię, która miała charakter otwarcie antysemicki. Lewi Eszkol, premier Izraela, w porozumieniu z prezydentem USA Lyndonem Johnsonem, starał się zmniejszyć napięcie. Eszkol był ostro krytykowany za ostrożność i wahania. Od rządu wymagano rozpoczęcia wojny prewencyjnej i na początku czerwca 1967 r. wojna wybuchła. Izrael odniósł w niej bezprecedensowe zwycięstwo. Mały Izrael, którego terytorium obejmowało około 20 tys. km, opanował ziemie o powierzchni 100 tys. km, zamieszkane przez 2 mln Arabów. Do dziś Izrael opuścił większość tych terenów, co doprowadziło do podziałów w społeczeństwie. Część historyków i publicystów twierdzi, że wojna sześciodniowa była niepotrzebna, a nawet że była wielkim błędem.
W 1967 r. obóz religijno-syjonistyczny i izraelska prawica nazwali zajęte obszary "ziemią wyzwoloną". Argumentowali, że zrealizowano "historyczne prawo" do wszystkich ziem Izraela obiecanych Abrahamowi. Dla innych było to spełnienie "syjonistycznego marzenia" (nigdy nie było ono ściśle określone terytorialnie). Krytycy mówili o "obszarach utrzymywanych", co podkreś-lało prowizoryczność i gotowość do porozumienia. Tylko lewica konsekwentnie mówiła o "obszarach okupowanych". W1967 r. lewicowców uważano niemal za zdrajców. Dziś nie tylko lewica, ale i większość izraelskiej prawicy przyznaje, że idea wielkiego Eretz Israel nie jest realna. Wiara żydowska, żydowska tradycja, kulturalna spuścizna Żydów i to, że na swojej skórze nauczyliśmy się, co to jest niemoralność, to wszystko doprowadziło do stopniowej rezygnacji z efektów wojny sześciodniowej. Ostatnie wydarzenia w Libanie pokazują jednak, że jeśli będzie trwała wojna, Izrael będzie zmuszony bronić swojej niepodległości, walczyć o istnienie z wykorzystaniem całej swojej potęgi.
Skazani na wojnę?
Część żydowskiego narodu, którą szacuję na 30-40 proc., sprzeciwia się ustępstwom terytorialnym. Ci ludzie stracili resztki zaufania do Palestyńczyków, co jeszcze umacnia konflikt z terrorystami z Hezbollahu w Libanie. Twierdzą, że obecna na co dzień w Izraelu przemoc uderza w tkankę społeczną, prowadzi do dominacji atmosfery zniechęcenia, smutku i depresji.
Najważniejszym izraelskim problemem jest to, co zrobić, by położyć kres wojnie między nami a Palestyńczykami? Czy w ogóle można coś z tym zrobić? Czy jest z kim rozmawiać? Czy jest o czym rozmawiać? Śmierć stała się częścią życia, a przyzwyczajenie się do nieuchronności losu jest morderczym wynikiem trwałego stanu wojny. Ale tak już jest, że kiedy muzy polityki milczą, rozmawiają armaty. A kiedy rozmawiają armaty, leje się krew, która woła zemsty, wedle zasady: "krew za krew". I tak krążymy w strasznym, krwawym tańcu.
Więcej możesz przeczytać w 32/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.