Lek na sitwokrację zgodził się zaordynować polskim samorządom Trybunał Konstytucyjny
Czy senator i przedsiębiorca Henryk Stokłosa mógłby z taką łatwością sprawować niemal niepodzielną władzę w Pile i okolicach, gdybyśmy mieli wcześniej silny system partyjny w samorządach? Czy afery starachowicka i opolska nie zostałyby szybciej wykryte, gdyby na poziomie gmin i powiatów istniały i konkurowały ze sobą silne bloki polityczne? Dlatego właśnie milowym krokiem w ograniczeniu wszechwładzy gminnych i powiatowych sitw może się okazać decyzja Trybunału Konstytucyjnego uznająca nową samorządową ordynację wyborczą za zgodną z konstytucją. Tak krytykowane przez opozycję blokowanie list wyborczych może być zbawienne w skutkach dla budowania w Polsce silnego systemu partyjnego, czyli także dla walki z korupcją.
Zbawienna partiokracja
Krytycy tego rozwiązania mogą podkreślać, że dwie z wyżej wymienionych afer (Starachowice i Opole) były dziełem właśnie przedstawicieli partii - Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Lecz nie da się też ukryć, że tymi aferami zajął się wymiar sprawiedliwości, kiedy jeszcze rządził SLD. Po prostu działalność towarzyszy z Opola i ze Starachowic stała się zagrożeniem dla interesów partii jako całości. W wypadku sprawowania władzy w terenie system partyjny jest bowiem o tyle lepszy od rządów rozmaitych lokalnych komitetów wyborczych, iż duże partie z natury mają wbudowany system ochronny. Polega on w dużej mierze na tym, że po przekroczeniu pewnej masy krytycznej lokalne kliki zaczynają działać jak nowotwór, który jeśli w porę nie zostanie zwalczony, może doprowadzić do śmierci. SLD nie dostrzegł tego w porę, dlatego za Starachowice i Opole zapłacił utratą poparcia w całej Polsce. Oczywiście, nie ma się co łudzić - władza partii wcale nie oznacza, że lokalne sitwy nie będą powstawały. Mechanizm wasalizacji, tworzenia księstw udzielnych, okazał się chyba najmocniejszą zdobyczą feudalizmu. Lokalne kliki, sprawujące nie tylko formalną, ale i nieoficjalną władzę, znane są na całym świecie. Nawet w tak ugruntowanej demokracji, z jaką mamy do czynienia w USA, co pewien czas wybuchają lokalne afery. Burmistrz dający koncesję na wywóz śmieci znajomemu, rada miejska ustalająca przebieg drogi tak, aby skorzystało na tym jak najwięcej radnych - wszystko to zdarza się również w Pensylwanii czy w Ohio. Kiedy jednak tego typu sprawy wychodzą na jaw, z pomysłodawcami sama partia, która ich delegowała, rozprawia się w sposób bezlitosny. Jeden bowiem burmistrz przejawiający skłonność do nepotyzmu może spowodować przegraną w wyborach do Kongresu czy Senatu innych uczciwych kandydatów.
Suma wszystkich afer
Choć opinię publiczną do czerwoności rozgrzewają wielkie afery, takie jak Orlengate czy Rywingate, to nie ulega wątpliwości, że największe i najsłodsze konfitury są do zjedzenia właśnie na poziomie lokalnym. Pokazuje to choćby przykład Opola, gdzie z dala od Warszawy powstała klika, która czerpała korzyści z prowizji od ubezpieczeń tamtejszych wielkich przedsiębiorstw. Na prowincji w znacznie mniejszym stopniu działają mechanizmy kontrolne, na przykład wolna prasa. Choć odważnych dziennikarzy sprzeciwiających się lokalnym bonzom nie brakuje (np. Jerzy Jurecki z "Tygodnika Podhalańskiego"), to nie da się ukryć, że lokalne media w dużej mierze nie odgrywają roli czwartej władzy. W wielu małych miejscowościach gazety, uzależnione od reklam zamieszczanych przez władze samorządowe, są częścią "szarej sieci", o której mówił Jarosław Kaczyński. Prasa zaś lokalnym kacykom jest tak długo potrzebna, jak długo kadzi burmistrzowi, wójtowi czy prezydentowi. Polskim fenomenem jest powstawanie w trakcie kampanii wyborczej wielu rzekomo niezależnych gazetek, których jedynym celem jest przedstawienie osiągnięć burmistrza w minionej kadencji.
A na prowincji prasa ma potencjalnie olbrzymie pole do popisu. Władza samorządów nad takimi dziedzinami, jak służba zdrowia, szkolnictwo, drogi, ochrona środowiska, kultura, to gigantyczny obszar potencjalnych nadużyć. Gdyby zsumować wszystkie lokalne afery i aferki, okazałoby się, że kilkanaście milionów, jakie chciał Rywin za ustawę, to w istocie suma śmieszna. Prowizja za ubezpieczenie kopalni, korzystna decyzja lokalizacyjna albo koncesja na wywóz śmieci to prawdziwe eldorado.
Eastern, czyli polski western
Oddanie władzy samorządom to rozwiązanie jak najbardziej korzystne dla społeczności lokalnych. Truizmem jest twierdzenie, że burmistrz Koziegłów lepiej wie niż urzędnik w Warszawie, ile potrzebnych jest miejsc w szpitalach czy szkołach albo gdzie trzeba zbudować podjazdy dla wózków inwalidzkich. Problem polega na tym, że w Polsce burmistrzowie znacznie częściej "wiedzą" również, komu zlecić zbudowanie owego podjazdu i za ile. "Szwagra przyjaciela lokator" może się okazać całkiem bliskim krewnym, jeśli zna reguły gry obowiązujące w miasteczku. Dotychczasowy system oparty na zasadzie do ut des (daję, żebyś dał) funkcjonuje w Polsce lokalnej (również w Warszawie) sprawnie. Eastern, czyli polska odmiana westernu, w której miejscowy bonza decyduje o wszystkim, ma się dobrze. Od amerykańskiego pierwowzoru różni go to, że dobry szeryf objawia się rzadko. Świetnie pokazuje to sposób funkcjonowania Henryka Stokłosy na terenie dawnego województwa pilskiego. Nie da się ukryć, że ten człowiek, który jako jedyny przełamał "monopol" Obywatelskiego Komitetu Wyborczego (czyli "Solidarności") w wyborach do Senatu w 1989 r., stworzył nieomal doskonały system powiązań i układów. Przez nikogo niekontrolowany, a zarazem sam kontrolujący większość przejawów życia społecznego na obszarze swojego latyfundium i przyległościach, stał się władcą udzielnym. Przez lata, dręcząc okoliczną ludność smrodem z zakładów utylizujących odpady zwierzęce, czuł się pewnie. Miejscowa policja przymykała oczy, inspektorzy z rozmaitych organów kontrolnych ślepli, a prokuratorzy umarzali śledztwa. Stokłosa miał nawet własny organ prasowy. Gdyby nie zainteresowały się nim media ogólnopolskie, pewnie jeszcze długo byłby bezkarny. Do perfekcji bowiem opanował nie tylko sztukę pozyskiwania przychylności miejscowych notabli, ale również zdobywania sympatii elektoratu (dosłownie) kiełbasą wyborczą. To, co w układach lokalnych jest najgorsze, to bierność tych, którzy mogą coś zmienić, czyli wyborców. Często wychodzą oni z janosikowego założenia: kradnie, ale daje się przy okazji najeść. Ci, którzy nie wierzą w moc wyborczej kartki, wybierają absencję przy urnach. Głosują ci, którzy mogą coś stracić, czyli beneficjenci lokalnych układów. I wcale to nie muszą być ludzie zdemoralizowani. Część z nich wychodzi po prostu z założenia, że lepsze znane zło niż nieznane dobro.
Nic tak doskonale nie wyraża beznadziei lokalnych układów jak słynne zdanie z Gogolowskiego "Rewizora": "Jest u nas jeden porządny człowiek - prokurator. Ale i ten, prawdę rzekłszy, świnia". Niezależnie od tego, jak bardzo dobre byśmy mieli samopoczucie, czy jako przedmurze chrześcijaństwa, czy rubież Unii Europejskiej, to mentalnie wciąż lepiej odnajdujemy się w cywilizacyjnym kręgu Bizancjum niż Rzymu. Stan ten zaś może zmienić właśnie tak krytykowana za upartyjnienie wyborów samorządowych nowa ordynacja.
Plemienne więzi
Nawet rozwinięte demokracje nie są wolne od sitwokracji. Przeciętny Niemiec doskonale zna pojęcie "Vitamin B". To lekarstwo na wszystkie bolączki związane z biurokracją czy karierą. "B" oznacza Beziehungen, czyli układy, stosunki. Również w okrzepłych demokracjach osobiste kontakty odgrywają niebagatelną rolę. Tym, co jednak różni rozwinięte społeczności kulturowego Zachodu od wspólnot plemiennych, jest prymat interesu społecznego nad interesami klanowymi. Owszem, zatrudnienie kuzyna po podstawówce na etacie informatyka w ratuszu wzmacnia naszą pozycję w familii. Jednak gdy okaże się, że krewniak jest idiotą, aferzystą lub tylko niedojdą, zagrożone mogą być nasze własne interesy. Dynastie odgrywają znaczącą rolę w USA czy Europie. Dość powiedzieć, że właściciel Microsoftu, powszechnie znany jako swojski Bill Gates, w metryce ma zapisane William Gates III. Jest on spadkobiercą typowej dynastii amerykańskiej, ale do największego majątku na świecie doszedł własnymi siłami. Natomiast jego głównym konkurentem jest były hippis, adoptowane dziecko nieznanych rodziców Steve Jobs - twórca Apple. Owszem,George W. Bush czy Jeff Bush skorzystali z zasobów finansowych politycznej dynastii teksańskich nafciarzy. Jednak obecny prezydent USA, gdyby w pewnym momencie nie okazał silnej woli pozwalającej mu wyjść z nałogu alkoholowego, zostałby wprawdzie bogatym, aleÉ nikim. Świat Zachodu od czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej, a właściwie chyba bardziej rewolucji technicznej w Anglii, nauczył się, że niewiele rzeczy jest tak degenerujących i hamujących rozwój jak zasiedziałe układy.
Tymczasem w Polsce wciąż tęsknimy za tym, co Rosjanie nazywają "ujutność", a Niemcy "Gemütlichkeit", a co najlepiej tłumaczy się jako "ciepełko". To właśnie "ciepełko" zafundowaliśmy sobie na poziomie lokalnym dzięki konserwacji układów. Innymi słowy, "burmistrz Szmaciak może kradnie, ale to swój chłop. Jadźce dał etat sprzątaczki,a Józkowi zasiłek". Taką sytuację na poziomie lokalnym spowodowała obrona przed upartyjnieniem samorządowych wyborów. Owszem, są przykłady na to, że lokalne komitety działają na rzecz dobra wspólnego - równają chodniki, budują przedszkola. W sposób naturalny jednak wielu z samorządowców, nie widząc nad sobą żadnej kontroli, ulega degeneracji. Nowa ordynacja wymuszająca blokowanie list jest o tyle korzystnym rozwiązaniem, iż może się przyczynić do powstania w społecznościach lokalnych mocno zantagonizowanych sił w postaci partii politycznych. Tego typu antagonizm wcale nie musi oznaczać destrukcyjnej "wojny na dole". Spór wszakże jest esencją demokracji.
W odróżnieniu od niemieckiej "Vitamin B" polska witamina B, czyli blokowanie list wyborczych, może się więc okazać lekiem na całe samorządowe zło.
Zbawienna partiokracja
Krytycy tego rozwiązania mogą podkreślać, że dwie z wyżej wymienionych afer (Starachowice i Opole) były dziełem właśnie przedstawicieli partii - Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Lecz nie da się też ukryć, że tymi aferami zajął się wymiar sprawiedliwości, kiedy jeszcze rządził SLD. Po prostu działalność towarzyszy z Opola i ze Starachowic stała się zagrożeniem dla interesów partii jako całości. W wypadku sprawowania władzy w terenie system partyjny jest bowiem o tyle lepszy od rządów rozmaitych lokalnych komitetów wyborczych, iż duże partie z natury mają wbudowany system ochronny. Polega on w dużej mierze na tym, że po przekroczeniu pewnej masy krytycznej lokalne kliki zaczynają działać jak nowotwór, który jeśli w porę nie zostanie zwalczony, może doprowadzić do śmierci. SLD nie dostrzegł tego w porę, dlatego za Starachowice i Opole zapłacił utratą poparcia w całej Polsce. Oczywiście, nie ma się co łudzić - władza partii wcale nie oznacza, że lokalne sitwy nie będą powstawały. Mechanizm wasalizacji, tworzenia księstw udzielnych, okazał się chyba najmocniejszą zdobyczą feudalizmu. Lokalne kliki, sprawujące nie tylko formalną, ale i nieoficjalną władzę, znane są na całym świecie. Nawet w tak ugruntowanej demokracji, z jaką mamy do czynienia w USA, co pewien czas wybuchają lokalne afery. Burmistrz dający koncesję na wywóz śmieci znajomemu, rada miejska ustalająca przebieg drogi tak, aby skorzystało na tym jak najwięcej radnych - wszystko to zdarza się również w Pensylwanii czy w Ohio. Kiedy jednak tego typu sprawy wychodzą na jaw, z pomysłodawcami sama partia, która ich delegowała, rozprawia się w sposób bezlitosny. Jeden bowiem burmistrz przejawiający skłonność do nepotyzmu może spowodować przegraną w wyborach do Kongresu czy Senatu innych uczciwych kandydatów.
Suma wszystkich afer
Choć opinię publiczną do czerwoności rozgrzewają wielkie afery, takie jak Orlengate czy Rywingate, to nie ulega wątpliwości, że największe i najsłodsze konfitury są do zjedzenia właśnie na poziomie lokalnym. Pokazuje to choćby przykład Opola, gdzie z dala od Warszawy powstała klika, która czerpała korzyści z prowizji od ubezpieczeń tamtejszych wielkich przedsiębiorstw. Na prowincji w znacznie mniejszym stopniu działają mechanizmy kontrolne, na przykład wolna prasa. Choć odważnych dziennikarzy sprzeciwiających się lokalnym bonzom nie brakuje (np. Jerzy Jurecki z "Tygodnika Podhalańskiego"), to nie da się ukryć, że lokalne media w dużej mierze nie odgrywają roli czwartej władzy. W wielu małych miejscowościach gazety, uzależnione od reklam zamieszczanych przez władze samorządowe, są częścią "szarej sieci", o której mówił Jarosław Kaczyński. Prasa zaś lokalnym kacykom jest tak długo potrzebna, jak długo kadzi burmistrzowi, wójtowi czy prezydentowi. Polskim fenomenem jest powstawanie w trakcie kampanii wyborczej wielu rzekomo niezależnych gazetek, których jedynym celem jest przedstawienie osiągnięć burmistrza w minionej kadencji.
A na prowincji prasa ma potencjalnie olbrzymie pole do popisu. Władza samorządów nad takimi dziedzinami, jak służba zdrowia, szkolnictwo, drogi, ochrona środowiska, kultura, to gigantyczny obszar potencjalnych nadużyć. Gdyby zsumować wszystkie lokalne afery i aferki, okazałoby się, że kilkanaście milionów, jakie chciał Rywin za ustawę, to w istocie suma śmieszna. Prowizja za ubezpieczenie kopalni, korzystna decyzja lokalizacyjna albo koncesja na wywóz śmieci to prawdziwe eldorado.
Eastern, czyli polski western
Oddanie władzy samorządom to rozwiązanie jak najbardziej korzystne dla społeczności lokalnych. Truizmem jest twierdzenie, że burmistrz Koziegłów lepiej wie niż urzędnik w Warszawie, ile potrzebnych jest miejsc w szpitalach czy szkołach albo gdzie trzeba zbudować podjazdy dla wózków inwalidzkich. Problem polega na tym, że w Polsce burmistrzowie znacznie częściej "wiedzą" również, komu zlecić zbudowanie owego podjazdu i za ile. "Szwagra przyjaciela lokator" może się okazać całkiem bliskim krewnym, jeśli zna reguły gry obowiązujące w miasteczku. Dotychczasowy system oparty na zasadzie do ut des (daję, żebyś dał) funkcjonuje w Polsce lokalnej (również w Warszawie) sprawnie. Eastern, czyli polska odmiana westernu, w której miejscowy bonza decyduje o wszystkim, ma się dobrze. Od amerykańskiego pierwowzoru różni go to, że dobry szeryf objawia się rzadko. Świetnie pokazuje to sposób funkcjonowania Henryka Stokłosy na terenie dawnego województwa pilskiego. Nie da się ukryć, że ten człowiek, który jako jedyny przełamał "monopol" Obywatelskiego Komitetu Wyborczego (czyli "Solidarności") w wyborach do Senatu w 1989 r., stworzył nieomal doskonały system powiązań i układów. Przez nikogo niekontrolowany, a zarazem sam kontrolujący większość przejawów życia społecznego na obszarze swojego latyfundium i przyległościach, stał się władcą udzielnym. Przez lata, dręcząc okoliczną ludność smrodem z zakładów utylizujących odpady zwierzęce, czuł się pewnie. Miejscowa policja przymykała oczy, inspektorzy z rozmaitych organów kontrolnych ślepli, a prokuratorzy umarzali śledztwa. Stokłosa miał nawet własny organ prasowy. Gdyby nie zainteresowały się nim media ogólnopolskie, pewnie jeszcze długo byłby bezkarny. Do perfekcji bowiem opanował nie tylko sztukę pozyskiwania przychylności miejscowych notabli, ale również zdobywania sympatii elektoratu (dosłownie) kiełbasą wyborczą. To, co w układach lokalnych jest najgorsze, to bierność tych, którzy mogą coś zmienić, czyli wyborców. Często wychodzą oni z janosikowego założenia: kradnie, ale daje się przy okazji najeść. Ci, którzy nie wierzą w moc wyborczej kartki, wybierają absencję przy urnach. Głosują ci, którzy mogą coś stracić, czyli beneficjenci lokalnych układów. I wcale to nie muszą być ludzie zdemoralizowani. Część z nich wychodzi po prostu z założenia, że lepsze znane zło niż nieznane dobro.
Nic tak doskonale nie wyraża beznadziei lokalnych układów jak słynne zdanie z Gogolowskiego "Rewizora": "Jest u nas jeden porządny człowiek - prokurator. Ale i ten, prawdę rzekłszy, świnia". Niezależnie od tego, jak bardzo dobre byśmy mieli samopoczucie, czy jako przedmurze chrześcijaństwa, czy rubież Unii Europejskiej, to mentalnie wciąż lepiej odnajdujemy się w cywilizacyjnym kręgu Bizancjum niż Rzymu. Stan ten zaś może zmienić właśnie tak krytykowana za upartyjnienie wyborów samorządowych nowa ordynacja.
Plemienne więzi
Nawet rozwinięte demokracje nie są wolne od sitwokracji. Przeciętny Niemiec doskonale zna pojęcie "Vitamin B". To lekarstwo na wszystkie bolączki związane z biurokracją czy karierą. "B" oznacza Beziehungen, czyli układy, stosunki. Również w okrzepłych demokracjach osobiste kontakty odgrywają niebagatelną rolę. Tym, co jednak różni rozwinięte społeczności kulturowego Zachodu od wspólnot plemiennych, jest prymat interesu społecznego nad interesami klanowymi. Owszem, zatrudnienie kuzyna po podstawówce na etacie informatyka w ratuszu wzmacnia naszą pozycję w familii. Jednak gdy okaże się, że krewniak jest idiotą, aferzystą lub tylko niedojdą, zagrożone mogą być nasze własne interesy. Dynastie odgrywają znaczącą rolę w USA czy Europie. Dość powiedzieć, że właściciel Microsoftu, powszechnie znany jako swojski Bill Gates, w metryce ma zapisane William Gates III. Jest on spadkobiercą typowej dynastii amerykańskiej, ale do największego majątku na świecie doszedł własnymi siłami. Natomiast jego głównym konkurentem jest były hippis, adoptowane dziecko nieznanych rodziców Steve Jobs - twórca Apple. Owszem,George W. Bush czy Jeff Bush skorzystali z zasobów finansowych politycznej dynastii teksańskich nafciarzy. Jednak obecny prezydent USA, gdyby w pewnym momencie nie okazał silnej woli pozwalającej mu wyjść z nałogu alkoholowego, zostałby wprawdzie bogatym, aleÉ nikim. Świat Zachodu od czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej, a właściwie chyba bardziej rewolucji technicznej w Anglii, nauczył się, że niewiele rzeczy jest tak degenerujących i hamujących rozwój jak zasiedziałe układy.
Tymczasem w Polsce wciąż tęsknimy za tym, co Rosjanie nazywają "ujutność", a Niemcy "Gemütlichkeit", a co najlepiej tłumaczy się jako "ciepełko". To właśnie "ciepełko" zafundowaliśmy sobie na poziomie lokalnym dzięki konserwacji układów. Innymi słowy, "burmistrz Szmaciak może kradnie, ale to swój chłop. Jadźce dał etat sprzątaczki,a Józkowi zasiłek". Taką sytuację na poziomie lokalnym spowodowała obrona przed upartyjnieniem samorządowych wyborów. Owszem, są przykłady na to, że lokalne komitety działają na rzecz dobra wspólnego - równają chodniki, budują przedszkola. W sposób naturalny jednak wielu z samorządowców, nie widząc nad sobą żadnej kontroli, ulega degeneracji. Nowa ordynacja wymuszająca blokowanie list jest o tyle korzystnym rozwiązaniem, iż może się przyczynić do powstania w społecznościach lokalnych mocno zantagonizowanych sił w postaci partii politycznych. Tego typu antagonizm wcale nie musi oznaczać destrukcyjnej "wojny na dole". Spór wszakże jest esencją demokracji.
W odróżnieniu od niemieckiej "Vitamin B" polska witamina B, czyli blokowanie list wyborczych, może się więc okazać lekiem na całe samorządowe zło.
SITWOKRACJA |
---|
Opole Miasto zostało oplecione mafijną ośmiornicą, którą tworzyli politycy SLD, urzędnicy miejscy i lokalni biznesmeni. Ujawniono wiele afer związanych z różnego rodzaju zleceniami z opolskiego ratusza. Zarzuty o korupcję mogą być przedstawione nawet kilkunastu osobom reprezentującym miejscowe władze samorządowe. Czorsztyn Burmistrz miasta zażądał 225 tys. łapówki od osoby nasłanej przez Centralne Biuro Śledcze. Na nieszczęście włodarza Czorsztyna był to pierwszy w polskim samorządzie tzw. zakup kontrolowany. Szczecin Prokuratura prowadziła siedem spraw o korupcję wśród urzędników miejskich - chodziło o przyjmowanie łapówek w zamian za ustawianie przetargów. Gorzów Wlkp. W 2004 r. zatrzymano kilkanaście osób - przedsiębiorców budowlanych, urzędników samorządowych i państwowych. Prokuratura podejrzewała, że pieniądze z firm budowlanych szły na kampanię wyborczą SLD. Kraków Pracowników urzędu wojewódzkiego podejrzewano o wzięcie łapówek za sprywatyzowanie bocznicy kolejowej prowadzącej do miejscowej elektrociepłowni. Starachowice Prokuratura wykryła związki starosty i wiceszefa rady powiatu z miejscowym gangiem zajmującym się wymuszaniem haraczy, handlem bronią, materiałami wybuchowymi i narkotykami. O zamiarze aresztowania samorządowców i gangsterów przez CBŚ uprzedzili zainteresowane osoby posłowie SLD, którzy dostali cynk od wiceministra spraw wewnętrznych. Była to jedna z najgłośniejszych afer III RP. Płock Firma byłego pezetpeerowskiego wojewody wygrała przetarg na wykonawstwo wysypiska śmieci, mimo że zaoferowała wyższą cenę niż konkurencja. Zarzuty o korupcję i fałszowanie dokumentów padały też w sprawie budowy hipermarketu. Lublin Pracownicy Biura Planowania Przestrzennego zakładali firmy (zespoły projektowe), które wykonywały prace zlecone na rzecz tego biura, a także przystępowali do przetargów na wykonanie np. planów zagospodarowania przestrzennego i je wygrywali. |

Więcej możesz przeczytać w 45/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.