Ideał wychowania przez miłość i dyscyplinę należy zastąpić układanką genów
Kiedy kończył się wiek XX, czołowi myśliciele naszego kręgu kulturowego stali na balkonach swoich kawalerek i patrzyli w gwiazdy. Jedni twierdzili, że w związku z upowszechnieniem się na świecie demokracji nastąpi koniec historii, inni wieszczyli starcie cywilizacji, dostrzegając główne zagrożenie w terroryzmie islamskim. Jeszcze inni prognozowali epokę klęsk żywiołowych i katastrof ekologicznych spowodowanych działalnością wielkich koncernów. Ale chyba żaden z amerykańskich i europejskich uczonych nie przewidział, że największą plagą nowych czasów staną się dzieci. I to nie potomkowie jakichś mudżahedinów, ale nasze własne pociechy, którym jeszcze niedawno kupowaliśmy pluszaki pod choinkę.
Odważny ten, kto zdecyduje się dziś przejść obok szkolnego boiska w trakcie dużej przerwy. Jeśli będzie miał szczęście, dostanie piłką w głowę i pozna podstawy uczniowskiej łaciny. Gorzej, jeśli tego szczęścia mu zabraknie. Wydarzenia ostatnich lat pokazują, że nasi dorastający milusińscy są gotowi na wszystko. Nie muszą być pod wpływem narkotyków, by zrzucać kawałki betonu na przejeżdżające pod wiaduktem samochody, gnębić nauczycieli, bić i okradać kolegów, gwałcić koleżanki, a nawet zabijać tych, którzy niweczą ich najskrytsze sercowe marzenia. Skąd ta agresja? Czyżbyśmy źle pełnili swoje rodzicielskie obowiązki? Przecież płodziliśmy dzieci tylko wtedy, gdy mieliśmy warunki, by je utrzymać, a później zapewnialiśmy im bezstresową egzystencję. Dźwigaliśmy ich tornistry, kupowaliśmy im gry komputerowe, karmiliśmy je szynką, a nie parówkami, wreszcie przechodziliśmy z nimi na "ty", podzielając zdanie psychologów, że autorytet rodziców należy zastąpić relacjami partnerskimi. A kiedy dzieci wracały ze szkoły z uwagą w dzienniczku, ścigaliśmy okrutną nauczycielkę, pisząc na nią donosy do kuratorium i grożąc jej dziennikarskim śledztwem. Konia z rzędem temu, kto odgadnie, dlaczego ten wspaniały eksperyment wychowawczy nie wypalił.
Oczywiście, długo twierdziliśmy, że to bachory sąsiadów są winne eskalacji przemocy. Nasza Martynka i nasz Kacperek sami z siebie nie byliby w stanie skrzywdzić muchy. Dziś wiemy jednak, że również naszym pociechom zdarzają się chwile zapomnienia. Doprawdy niewiele brakuje, byśmy serio potraktowali argumenty strasznych mieszczan, którzy od lat głoszą, że tylko czytelny system nagród i kar uczy dzieci odpowiedzialności, tworząc w ich umysłach obraz moralnego kosmosu.
Na szczęście mamy biotechnologię. Według czołowych myślicieli, którzy znów stoją na balkonach i patrzą w gwiazdy, w niedalekiej przyszłości planowanie dziecka będzie przypominać zamawianie nowego auta. Pochyleni nad katalogiem będziemy wybierać z listy dostępnych opcji kolor oczu i włosów, zdolności poznawcze i stopień wrażliwości. A przy okazji ulepszy się istniejące już dzieci, wszczepiając im pod skórę jakąś sztuczną pamięć albo sztuczne sumienie. To powinno rozwiązać problem.
Perspektywa inżynierii genetycznej jest ostatnio obsesją lewicowych intelektualistów, którzy widzą w niej ostatnie stadium rewolucji. To, czego nie udało się osiągnąć za pomocą ludobójstwa, osiągnie się metodami pokojowymi. Jak pisze Slavoj Żiżek, "jesteśmy już chyba przygotowani na to, by w celu wyeliminowania sztucznych form nierówności, mających swe źródło w tradycji i kulturze, otworzyć się na możliwość nowego hierarchicznego porządku, ugruntowanego na drodze analizy genetycznego kodu jednostek". Innymi słowy, o tym, czy nasze pociechy otrzymają kartę wstępu na szczyty władzy, czy też pozostanie im zbieranie puszek po śmietnikach, zdecyduje diagnoza pana genetyka. Dlatego już dziś trzeba porządnie przygotować się do wyboru dziecka z katalogu. Myśl, żeby mieszczański ideał wychowania przez miłość i dyscyplinę zastąpić układanką genów, jest niesłychanie atrakcyjna. Urodę zaczerpnie się od Davida Beckhama, siłę od Andrzeja Gołoty, a intelekt od Michała Pawła Markowskiego i wyjdzie nam z tego fajny dzieciak. Chociaż nie do końca. Jak czytamy w "Der Dzienniku", Markowski, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, uderzył ostatnio w twarz znanego pisarza Antoniego Liberę. Jak to bywa w podobnych wypadkach, poszło o kobietę. Cóż by to było, gdyby nasz synek, którego jeszcze nie mamy, zachował się podobnie? I to gdzie? W Teatrze Słowackiego! Mimo wszystko musimy więc być ostrożni w wyborze opcji. I pamiętać, że nawet użytkując najdoskonalszy system, możemy natknąć się na błękitny ekran z napisem "error".
Ilustracja: D. Krupa
Odważny ten, kto zdecyduje się dziś przejść obok szkolnego boiska w trakcie dużej przerwy. Jeśli będzie miał szczęście, dostanie piłką w głowę i pozna podstawy uczniowskiej łaciny. Gorzej, jeśli tego szczęścia mu zabraknie. Wydarzenia ostatnich lat pokazują, że nasi dorastający milusińscy są gotowi na wszystko. Nie muszą być pod wpływem narkotyków, by zrzucać kawałki betonu na przejeżdżające pod wiaduktem samochody, gnębić nauczycieli, bić i okradać kolegów, gwałcić koleżanki, a nawet zabijać tych, którzy niweczą ich najskrytsze sercowe marzenia. Skąd ta agresja? Czyżbyśmy źle pełnili swoje rodzicielskie obowiązki? Przecież płodziliśmy dzieci tylko wtedy, gdy mieliśmy warunki, by je utrzymać, a później zapewnialiśmy im bezstresową egzystencję. Dźwigaliśmy ich tornistry, kupowaliśmy im gry komputerowe, karmiliśmy je szynką, a nie parówkami, wreszcie przechodziliśmy z nimi na "ty", podzielając zdanie psychologów, że autorytet rodziców należy zastąpić relacjami partnerskimi. A kiedy dzieci wracały ze szkoły z uwagą w dzienniczku, ścigaliśmy okrutną nauczycielkę, pisząc na nią donosy do kuratorium i grożąc jej dziennikarskim śledztwem. Konia z rzędem temu, kto odgadnie, dlaczego ten wspaniały eksperyment wychowawczy nie wypalił.

Na szczęście mamy biotechnologię. Według czołowych myślicieli, którzy znów stoją na balkonach i patrzą w gwiazdy, w niedalekiej przyszłości planowanie dziecka będzie przypominać zamawianie nowego auta. Pochyleni nad katalogiem będziemy wybierać z listy dostępnych opcji kolor oczu i włosów, zdolności poznawcze i stopień wrażliwości. A przy okazji ulepszy się istniejące już dzieci, wszczepiając im pod skórę jakąś sztuczną pamięć albo sztuczne sumienie. To powinno rozwiązać problem.
Perspektywa inżynierii genetycznej jest ostatnio obsesją lewicowych intelektualistów, którzy widzą w niej ostatnie stadium rewolucji. To, czego nie udało się osiągnąć za pomocą ludobójstwa, osiągnie się metodami pokojowymi. Jak pisze Slavoj Żiżek, "jesteśmy już chyba przygotowani na to, by w celu wyeliminowania sztucznych form nierówności, mających swe źródło w tradycji i kulturze, otworzyć się na możliwość nowego hierarchicznego porządku, ugruntowanego na drodze analizy genetycznego kodu jednostek". Innymi słowy, o tym, czy nasze pociechy otrzymają kartę wstępu na szczyty władzy, czy też pozostanie im zbieranie puszek po śmietnikach, zdecyduje diagnoza pana genetyka. Dlatego już dziś trzeba porządnie przygotować się do wyboru dziecka z katalogu. Myśl, żeby mieszczański ideał wychowania przez miłość i dyscyplinę zastąpić układanką genów, jest niesłychanie atrakcyjna. Urodę zaczerpnie się od Davida Beckhama, siłę od Andrzeja Gołoty, a intelekt od Michała Pawła Markowskiego i wyjdzie nam z tego fajny dzieciak. Chociaż nie do końca. Jak czytamy w "Der Dzienniku", Markowski, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, uderzył ostatnio w twarz znanego pisarza Antoniego Liberę. Jak to bywa w podobnych wypadkach, poszło o kobietę. Cóż by to było, gdyby nasz synek, którego jeszcze nie mamy, zachował się podobnie? I to gdzie? W Teatrze Słowackiego! Mimo wszystko musimy więc być ostrożni w wyborze opcji. I pamiętać, że nawet użytkując najdoskonalszy system, możemy natknąć się na błękitny ekran z napisem "error".
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 45/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.