Biurokracja pożera Unię Europejską
Żeby do Polski sprowadzić aparat cyfrowy, importer musi wysłać zawiadomienie do sześciu różnych urzędów - to tylko jeden z wielu setek przykładów pokazujących, jak bardzo respektowanie unijnych przepisów potrafi skomplikować (i oczywiście podrożyć!) prowadzenie biznesu. Zbiorcze dane przedstawione przez Komisję Europejską w najnowszym raporcie są szokujące: 600 mld euro kosztuje firmy z krajów UE przestrzeganie unijnych przepisów. To ponaddwukrotnie więcej, niż dotychczas sądzono. Polska gospodarka stanowi 4,5 proc. gospodarki UE, a to oznacza, że polskie przedsiębiorstwa przez unijną biurokrację tracą rocznie 27 mld euro, czyli ponad 100 mld zł! W ciągu ostatnich dziewięciu lat wydano o 20 proc. więcej przepisów niż w poprzednich 40 latach istnienia unii. Podczas przeglądu liczących 85 tys. stron unijnych przepisów wyszło na jaw, że część z nich nie została nawet przetłumaczona na wszystkie 20 oficjalnych języków unii. Inną sprawą jest, że unijne przepisy są tak kosztowne dla przedsiębiorców dlatego, że państwa (a zwłaszcza Polska) wprowadzają je często w wersji bardziej restrykcyjnej, niż wymagają tego eurokraci.
Od dwóch lat Komisja Europejska głosi, że prowadzi zawziętą walkę z niepotrzebnymi regulacjami prawnymi. Jest to jednak walka ze smokiem, któremu po odcięciu jednej głowy wyrasta kilka nowych.
Dwóch przeciwko smokom
Unia Europejska, formalnie rzecz biorąc, zawsze "zapalała zielone światło dla swobody gospodarczej" i zwalczała biurokrację. Praktyczne skutki owego "dalszego liberalizowania" były jednak żadne bądź nawet odwrotne do zamierzonych. Przez pierwszych 40 lat istnienia UE (1957-1997) wydano 10 tys. aktów prawnych. Po roku 1997, przez lat dziewięć, już 12 tys. przepisów. Mają one ponad 85 tys. stron, co oznacza, że nie ma takiego mędrca w Europie, który przestudiowałby wszystkie te prawa.
Dlatego stare doświadczone unijne kadry administracyjne ze spokojem przyjęły zapowiedź José Manuela Barroso, wybranego w listopadzie 2004 r. na przewodniczącego Komisji Europejskiej, że chce "walczyć z biurokracją i nadmierną regulacją na wszystkich frontach". Także przyjęcie w marcu 2005 r. roboczego dokumentu Komisji Europejskiej "Minimalizacja kosztów administracyjnych nakładanych przez ustawodawstwo" nie musiała ich martwić, bo przecież podobne dokumenty komisja przyjmowała w przeszłości już niejednokrotnie (poprzednio w czerwcu 2002 r. - był to plan "uproszczenia i udoskonalenia środowiska regulacyjnego"). Drobna różnica polegała tylko na tym, że pod jednym względem komisja od słów przeszła do czynów. Dokonała przeglądu przygotowanych przed 1 stycznia 2004 r. i wciąż znajdujących się w obróbce prawnej 183 aktów najwyższego rzędu (projekty rozporządzeń i dyrektyw parlamentu i Rady Europy) i postanowiła wycofać 68 z nich (znajduje się wśród nich m.in. projekt absolutnego zakazu poruszania się ciężarówek w weekendy oraz propozycja standaryzacji opakowań kawy).
Działaniom tym towarzyszyła zdecydowana kampania medialna prowadzona przez zastępcę Barroso i komisarza do spraw przemysłu i przedsiębiorczości Güntera Verheugena. Verheugen zapowiadał w styczniu, że w roku bieżącym doprowadzi do zniesienia i uproszczenia 54 aktów prawnych, ale już w lipcu przyznał, że nie jest to możliwe i będzie dobrze, jeżeli do końca roku uda się to w 30 wypadkach. Nie ustawał jednak w oburzaniu się na urzędników Komisji Europejskiej, którzy "nie chcą przyjąć nowej kultury politycznej i ciągle wierzą, że ich praca dla zjednoczonej Europy polega na pomnażaniu regulacji". Podkreślał także, że uproszczenie prawa nie polega na tym, aby skrócić "kwestionariusze wymagane przy uczestnictwie w kontraktach unijnych do dwóch stron, skoro przedsiębiorcy muszą najpierw przestudiować dwustustronicowy podręcznik instruujący, jak prawidłowo wypełnić formularz".
Niewykluczone, że ten hałas medialny, mający wspierać walkę z biurokracją, stanie się przyczyną końca kariery wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej. Nieznani sprawcy nie tylko wytropili go bowiem podczas urlopu spędzanego na Litwie ze swoją podwładną Petrą Erler, ale także odnotowali fakt, że pani Erler ostatnio awansowała i po przekwalifikowaniu o dwie grupy uposażeniowe otrzymała podwyżkę wynagrodzenia wynoszącą 2500 euro miesięcznie. Z wielkim oburzeniem na reformatorskie zapędy Verheugena zareagował także FFPE (La Fédération de la Fonction Publique Européenne), bardzo wpływowy związek zawodowy pracowników administracji unii, którego przewodniczący Jean-Louis Blanc domaga się natychmiastowej dymisji komisarza ds. przemysłu i przedsiębiorczości.
Substancja w substancji
Podczas gdy Barroso i Verheugen walczą ze smokiem biurokratycznych regulacji, inne agendy unii walczą o nasze zdrowie. Szczególnie zależy im, aby nie truły nas szkodliwe substancje chemiczne. Dlatego już przed trzema laty komisja ustanowiła przepisy o rejestracji, ocenie i autoryzacji chemikaliów, popularnie określane skrótem REACH (Registration, Evaluation and Authorisation of Chemicals). Ze skrótowcami jest jednak ten kłopot, że czasem pokrywają się ze słowami mającymi konkretne znaczenie (vide: nasza WRON-a). Tak jest i w tym wypadku, bowiem "reach" znaczy zakres bądź obszar. Stworzyło to okazję do zabaw językowych, kiedy zdominowany przez lewaków parlamentarny Komitet Środowiska, Zdrowia Publicznego i Bezpieczeństwa Żywności postanowił zaostrzyć obowiązujące przepisy. Ponieważ nie jest możliwe, aby ktokolwiek w unii protestował przeciwko tak szlachetnym wartościom, jak ochrona zdrowia i środowiska, spór toczył się jedynie o to, czy owo zaostrzenie ma mieć duży (jak chciał komitet) czy mały (jak sugerowali krajowi ministrowie) zakres. Po płomiennej przemowie broniącego naszego zdrowia włoskiego socjalisty Guido Sacconiego 10 października komitet opowiedział się za dużym zakresem zmian polegających na "zastępowaniu niebezpiecznych substancji substytutami". Zmusi to producentów do wykazania, że 30 tys. wykorzystywanych związków chemicznych nie należy do "niebezpiecznych substancji". Od tej pory zatem REACH sprawi, że komputery, zabawki i detergenty, z których korzystamy, będą jeszcze zdrowsze - i jeszcze droższe.
Polska wartość dodana
Istnienie UE nie tylko skutkuje powstawaniem prawa, które kraje członkowskie, chcąc nie chcąc, muszą przyjmować, ale także stanowi znakomite alibi dla funkcjonowania biurokracji krajowej. Na wstępie odnotujmy, że tuż przed wejściem do unii nasza administracja publiczna zatrudniała 535 tys. osób. Dzisiaj, po dwóch latach "europeizacji", zatrudnia 590 tys., a wzrost zatrudnienia (o 55 tys.) śmiało możemy zapisać na konto "dostosowywania i wdrażania" (można pomnożyć: wzrost zatrudnienia - 55 tys. osób, razy koszt wraz z wydatkami pochodnymi na pracownika administracji - 5 tys. zł, razy 12 miesięcy, uzyskując wynik obrazujący roczny nakład na owo "wdrożenie i dostosowanie - 3,3 mld zł).
Zauważmy także, że w ostatnich latach wprowadzono w Polsce wiele kontrowersyjnych regulacji prawnych, za każdym razem powołując się na "wymogi unijne". Tak więc Marek Pol, bo "unia kazała", wprowadził wyższy VAT na materiały budowlane; Marek Belka z tego samego powodu wprowadził podatek od oszczędności i zysków giełdowych; Grzegorz W. Kołodko zmusił taksówkarzy do zainstalowania kas fiskalnych, a ostatnio wiceminister zdrowia Bolesław Grzegorz Piecha stwierdził, że unia nakazuje nam zredukować liczbę aptek.
Ci wszyscy, którzy starając się o dotacje z funduszy unijnych, wchodzą w kontakt z polską interpretacją unijnego prawa, podkreślają także, że nasza biurokracja jest nadgorliwa i tam, gdzie Bruksela wymaga "tylko" 30 załączników, podwaja ich liczbę. Naszym dodatkiem do kosztów nadmiernej europejskiej regulacji jest także opieszałe rozpatrywanie składanych wniosków, a dotychczasowa statystyka pokazuje, że terminowo pomyślnie załatwiana jest tylko jedna trzecia z nich.
Nasze talenty biurokratyczne rekompensuje to, że jako "młody członek unii" w niewielkim stopniu zaznaliśmy skutków funkcjonowania jej prawa. A to pozwala sądzić, że przyjęcie wskaźnika strat wynikających z biurokracji i przeregulowania gospodarki na poziomie 5 proc. PKB nie odbiega zbytnio od stanu faktycznego. W naszym wypadku owe 5 proc. to jednak niemal 50 mld zł. Dużo więcej niż nakłady na służbę zdrowia i tyle, ile wynosi dziura w finansach publicznych. Z unii nie wystąpimy, a zatem części tej straty uniknąć nie zdołamy. Gdybyśmy jednak podjęli ambitne wysiłki przyhamowania chociaż naszej działalności legislacyjnej, gospodarce na pewno wyszłoby to na zdrowie.
Współpraca:
Aleksander Piński
Dominika Ćosić
Od dwóch lat Komisja Europejska głosi, że prowadzi zawziętą walkę z niepotrzebnymi regulacjami prawnymi. Jest to jednak walka ze smokiem, któremu po odcięciu jednej głowy wyrasta kilka nowych.
Dwóch przeciwko smokom
Unia Europejska, formalnie rzecz biorąc, zawsze "zapalała zielone światło dla swobody gospodarczej" i zwalczała biurokrację. Praktyczne skutki owego "dalszego liberalizowania" były jednak żadne bądź nawet odwrotne do zamierzonych. Przez pierwszych 40 lat istnienia UE (1957-1997) wydano 10 tys. aktów prawnych. Po roku 1997, przez lat dziewięć, już 12 tys. przepisów. Mają one ponad 85 tys. stron, co oznacza, że nie ma takiego mędrca w Europie, który przestudiowałby wszystkie te prawa.
Dlatego stare doświadczone unijne kadry administracyjne ze spokojem przyjęły zapowiedź José Manuela Barroso, wybranego w listopadzie 2004 r. na przewodniczącego Komisji Europejskiej, że chce "walczyć z biurokracją i nadmierną regulacją na wszystkich frontach". Także przyjęcie w marcu 2005 r. roboczego dokumentu Komisji Europejskiej "Minimalizacja kosztów administracyjnych nakładanych przez ustawodawstwo" nie musiała ich martwić, bo przecież podobne dokumenty komisja przyjmowała w przeszłości już niejednokrotnie (poprzednio w czerwcu 2002 r. - był to plan "uproszczenia i udoskonalenia środowiska regulacyjnego"). Drobna różnica polegała tylko na tym, że pod jednym względem komisja od słów przeszła do czynów. Dokonała przeglądu przygotowanych przed 1 stycznia 2004 r. i wciąż znajdujących się w obróbce prawnej 183 aktów najwyższego rzędu (projekty rozporządzeń i dyrektyw parlamentu i Rady Europy) i postanowiła wycofać 68 z nich (znajduje się wśród nich m.in. projekt absolutnego zakazu poruszania się ciężarówek w weekendy oraz propozycja standaryzacji opakowań kawy).
Działaniom tym towarzyszyła zdecydowana kampania medialna prowadzona przez zastępcę Barroso i komisarza do spraw przemysłu i przedsiębiorczości Güntera Verheugena. Verheugen zapowiadał w styczniu, że w roku bieżącym doprowadzi do zniesienia i uproszczenia 54 aktów prawnych, ale już w lipcu przyznał, że nie jest to możliwe i będzie dobrze, jeżeli do końca roku uda się to w 30 wypadkach. Nie ustawał jednak w oburzaniu się na urzędników Komisji Europejskiej, którzy "nie chcą przyjąć nowej kultury politycznej i ciągle wierzą, że ich praca dla zjednoczonej Europy polega na pomnażaniu regulacji". Podkreślał także, że uproszczenie prawa nie polega na tym, aby skrócić "kwestionariusze wymagane przy uczestnictwie w kontraktach unijnych do dwóch stron, skoro przedsiębiorcy muszą najpierw przestudiować dwustustronicowy podręcznik instruujący, jak prawidłowo wypełnić formularz".
Niewykluczone, że ten hałas medialny, mający wspierać walkę z biurokracją, stanie się przyczyną końca kariery wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej. Nieznani sprawcy nie tylko wytropili go bowiem podczas urlopu spędzanego na Litwie ze swoją podwładną Petrą Erler, ale także odnotowali fakt, że pani Erler ostatnio awansowała i po przekwalifikowaniu o dwie grupy uposażeniowe otrzymała podwyżkę wynagrodzenia wynoszącą 2500 euro miesięcznie. Z wielkim oburzeniem na reformatorskie zapędy Verheugena zareagował także FFPE (La Fédération de la Fonction Publique Européenne), bardzo wpływowy związek zawodowy pracowników administracji unii, którego przewodniczący Jean-Louis Blanc domaga się natychmiastowej dymisji komisarza ds. przemysłu i przedsiębiorczości.
Substancja w substancji
Podczas gdy Barroso i Verheugen walczą ze smokiem biurokratycznych regulacji, inne agendy unii walczą o nasze zdrowie. Szczególnie zależy im, aby nie truły nas szkodliwe substancje chemiczne. Dlatego już przed trzema laty komisja ustanowiła przepisy o rejestracji, ocenie i autoryzacji chemikaliów, popularnie określane skrótem REACH (Registration, Evaluation and Authorisation of Chemicals). Ze skrótowcami jest jednak ten kłopot, że czasem pokrywają się ze słowami mającymi konkretne znaczenie (vide: nasza WRON-a). Tak jest i w tym wypadku, bowiem "reach" znaczy zakres bądź obszar. Stworzyło to okazję do zabaw językowych, kiedy zdominowany przez lewaków parlamentarny Komitet Środowiska, Zdrowia Publicznego i Bezpieczeństwa Żywności postanowił zaostrzyć obowiązujące przepisy. Ponieważ nie jest możliwe, aby ktokolwiek w unii protestował przeciwko tak szlachetnym wartościom, jak ochrona zdrowia i środowiska, spór toczył się jedynie o to, czy owo zaostrzenie ma mieć duży (jak chciał komitet) czy mały (jak sugerowali krajowi ministrowie) zakres. Po płomiennej przemowie broniącego naszego zdrowia włoskiego socjalisty Guido Sacconiego 10 października komitet opowiedział się za dużym zakresem zmian polegających na "zastępowaniu niebezpiecznych substancji substytutami". Zmusi to producentów do wykazania, że 30 tys. wykorzystywanych związków chemicznych nie należy do "niebezpiecznych substancji". Od tej pory zatem REACH sprawi, że komputery, zabawki i detergenty, z których korzystamy, będą jeszcze zdrowsze - i jeszcze droższe.
Polska wartość dodana
Istnienie UE nie tylko skutkuje powstawaniem prawa, które kraje członkowskie, chcąc nie chcąc, muszą przyjmować, ale także stanowi znakomite alibi dla funkcjonowania biurokracji krajowej. Na wstępie odnotujmy, że tuż przed wejściem do unii nasza administracja publiczna zatrudniała 535 tys. osób. Dzisiaj, po dwóch latach "europeizacji", zatrudnia 590 tys., a wzrost zatrudnienia (o 55 tys.) śmiało możemy zapisać na konto "dostosowywania i wdrażania" (można pomnożyć: wzrost zatrudnienia - 55 tys. osób, razy koszt wraz z wydatkami pochodnymi na pracownika administracji - 5 tys. zł, razy 12 miesięcy, uzyskując wynik obrazujący roczny nakład na owo "wdrożenie i dostosowanie - 3,3 mld zł).
Zauważmy także, że w ostatnich latach wprowadzono w Polsce wiele kontrowersyjnych regulacji prawnych, za każdym razem powołując się na "wymogi unijne". Tak więc Marek Pol, bo "unia kazała", wprowadził wyższy VAT na materiały budowlane; Marek Belka z tego samego powodu wprowadził podatek od oszczędności i zysków giełdowych; Grzegorz W. Kołodko zmusił taksówkarzy do zainstalowania kas fiskalnych, a ostatnio wiceminister zdrowia Bolesław Grzegorz Piecha stwierdził, że unia nakazuje nam zredukować liczbę aptek.
Ci wszyscy, którzy starając się o dotacje z funduszy unijnych, wchodzą w kontakt z polską interpretacją unijnego prawa, podkreślają także, że nasza biurokracja jest nadgorliwa i tam, gdzie Bruksela wymaga "tylko" 30 załączników, podwaja ich liczbę. Naszym dodatkiem do kosztów nadmiernej europejskiej regulacji jest także opieszałe rozpatrywanie składanych wniosków, a dotychczasowa statystyka pokazuje, że terminowo pomyślnie załatwiana jest tylko jedna trzecia z nich.
Nasze talenty biurokratyczne rekompensuje to, że jako "młody członek unii" w niewielkim stopniu zaznaliśmy skutków funkcjonowania jej prawa. A to pozwala sądzić, że przyjęcie wskaźnika strat wynikających z biurokracji i przeregulowania gospodarki na poziomie 5 proc. PKB nie odbiega zbytnio od stanu faktycznego. W naszym wypadku owe 5 proc. to jednak niemal 50 mld zł. Dużo więcej niż nakłady na służbę zdrowia i tyle, ile wynosi dziura w finansach publicznych. Z unii nie wystąpimy, a zatem części tej straty uniknąć nie zdołamy. Gdybyśmy jednak podjęli ambitne wysiłki przyhamowania chociaż naszej działalności legislacyjnej, gospodarce na pewno wyszłoby to na zdrowie.
Współpraca:
Aleksander Piński
Dominika Ćosić
Glazura w bacówce Przykłady przepisów unijnych |
---|
Po latach sporów unijny Trybunał Sprawiedliwości uznał, że tarty ser parmezan i krojoną szynkę parmeńską można sprzedawać, używając tych nazw tylko wówczas, kiedy tarcie sera lub krojenie szynki odbywały się w okręgu Parmy w północnych Włoszech. W ten sposób włoscy producenci uniemożliwili angielskim i francuskim firmom sprzedaż tych produktów pod nazwą "świeżo krojona" i "świeżo tarta". Tylko bowiem krojenie (tarcie) w Italii zapewnia wysoką jakość tych produktów. Jedna z unijnych dyrektyw wprowadza wymóg standardowej wysokości tzw. powierzchni zmywanej na ścianach szpitali, przychodni i gabinetów zabiegowych (205 cm - dotyczy lamperii i kafelków). Na podstawie dyrektywy unijnej Ministerstwo Zdrowia wydało specjalne rozporządzenie dla placówek służby zdrowia. Obecnie lamperie lub kafelki w polskich placówkach mają najczęściej wysokość 170-200 cm. Oscypki nadal będzie można sprzedawać na bazarach jako nasz produkt regionalny. Górale, którzy je wytwarzają, powinni jednak zadbać o higienę. Ich bacówki muszą mieć umywalnie z ciepłą i zimną wodą, WC, ściany pokryte glazurą i siatki przeciw owadom w oknach. W barach, restauracjach, a także zakładach produkujących żywność oraz szkolnych kuchniach i przedszkolach, zgodnie z unijnymi przepisami, należy zlikwidować kanty między ścianami a podłogą oraz między ścianami a sufitem - po to, by łatwiej było utrzymać czystość. Według nowych norm unijnych, odległość kaloryferów od ściany w budynkach użyteczności publicznej powinna wynosić 6 cm (dotychczas - 4 cm). Wszystko po to, by zamiast dotychczas stosowanych pokręteł do regulacji temperatury założyć na nich tzw. baterie łokciowe, umożliwiające odkręcanie i zakręcanie zaworów bez ich dotykania. |
UNIA ZMIENIA BIEG |
---|
Niedawna dyrektywa unijna wprowadza konieczność wyrzucania odpadów jedzenia. Teraz wszystkie resztki z kawiarni, barów i stołówek muszą bezzwłocznie trafić albo do specjalnej rozdrabniarki albo prosto do kosza. Oddawania resztek jedzenia bezdomnym lub zwierzętom może być karane. Skutkiem innej unijnej dyrektywy mającej promować oszczędzanie energii jest ustawa, która ma zobowiązywać właścicieli domów i mieszkań do uzyskania specjalnego świadectwa energetycznego, potrzebnego od 2009 r. m.in. do sprzedania lub wynajęcia mieszkania lub domu. Podobnie jak w wypadku sprzętu AGD ma być siedem klas lokali, a klasa A ma być najwyższa, czyli najbardziej oszczędna. Do 2009 r. uzyskanie świadectwa ma być dobrowolne. Unijne przepisy uczyniły marchewkę owocem - po to, by Portugalczycy mogli produkować z niej konfitury. Jedną z innowacji dotyczących ujednoliconego europejskiego prawa jazdy jest konieczność zdobycia odrębnego prawa jazdy na samochody z automatyczną skrzynią biegów. Właściciele ferm muszą zapewnić co najmniej 550 cm2 powierzchni klatki na kurę. Na nioskę powinno przypadać nie mniej niż 10 cm koryta paszowego. Poza tym klatki muszą być wysokie na co najmniej 40 cm. Nachylenie podłogi nie może przekraczać 14 proc. Pierwotnie zalecano też odpowiednie ustawienie kury. |
Więcej możesz przeczytać w 45/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.