Gazprom zastąpił Rosji dywizje, które miały w okresie komunizmu podbić Europę
Co łączy z sobą Polskę, Niemcy, Finlandię, Słowację, Ukrainę, Grecję i kilkanaście innych krajów Europy? To, że ogromną część zapotrzebowania na gaz ziemny - od 33 proc. w Niemczech do 100 proc. na Słowacji - zaspokaja tam faktycznie jeden dostawca. I to nie byle kto, ale Gazprom, największa firma gazowa świata, znajdująca się pod pełną kontrolą Kremla i mająca monopol na eksport z Rosji tego bezcennego surowca. Gazprom to Rosja. Prawdziwa jest również teza, że Rosja i jej ogromna nadwyżka w handlu zagranicznym (w tym roku zapewne prawie 200 mld USD) to właśnie Gazprom.
Co łączy z sobą Niemcy, Wielką Brytanię, Włochy, Holandię i wiele innych krajów Europy? To, że Rosja, czyli Gazprom (a także w nieco mniejszym stopniu Rosnieft), ma je na liście swoich strategicznych celów, czyli rynków, na których chce w ogromnym stopniu zwiększyć obecność już nie tylko jako zewnętrzny eksporter sprzedający miliony metrów sześciennych gazu z gigantycznych gazociągów, ale jako aktywny rynkowy gracz dostarczający produkty prosto do kuchenek i gniazdek elektrycznych.
Konta Rosji
Aktywność inwestycyjna Rosji, czyli jej energetycznego giganta, nie jest właściwie żadnym zaskoczeniem. Gazprom jest ogromną firmą posiadającą największe udokumentowane zasoby surowca na świecie, korzystającą od kilku lat z utrzymujących się na rynku wysokich cen surowców energetycznych. To właśnie te wysokie ceny zapełniły konta Gazpromu miliardami dolarów, które można przeznaczyć na krajowe i zagraniczne inwestycje, aby na dziesięciolecia zapewnić firmie pozycję jednego z głównych graczy na gospodarczej mapie świata. Tym bardziej że ku takiej roli popycha ją faktyczny właściciel - Kreml, traktujący energetycznego kolosa nie jak zwykłe przedsiębiorstwo, ale jako narzędzie odbudowy znaczenia Rosji na świecie. Kraj, który przez kilkadziesiąt lat zapewniał sobie mocarstwową pozycję dzięki międzykontynentalnym rakietom, lufom dział tysięcy czołgów i okupacji połowy Europy, dziś pragnie odzyskać utraconą w ciągu ostatnich kilkunastu lat pozycję, wykorzystując potężne gazociągi, firmy dystrybucyjne i faktyczne uzależnienie kontynentu od własnych dostaw.
Podejmowane przez Gazprom próby gwałtownego zwiększenia swojej obecności na zagranicznych rynkach układają się w spójny obraz. Z jednej strony Gazprom kusi wielkie globalne korporacje dostępem do swych ogromnych złóż gazu, położonych głównie na północy Rosji, wschodniej Syberii i pod Morzem Barentsa. Doskonale wie, jaką to ma wartość we współczesnym świecie, w którym bezpieczny dostęp do złóż surowców energetycznych zaczyna być strategiczną obsesją. Zachowuje się więc jak rozkapryszona panna, o której względy trzeba zabiegać: najpierw rozdaje, a potem wycofuje obietnice udziału w eksploatacji nowych złóż (ostatnio postąpił tak, cofając Shellowi koncesję na realizację projektu wydobycia gazu na Sachalinie, grożąc podobnymi sankcjami francuskiemu Totalowi i amerykańskiemu Exxon Mobilowi oraz znienacka informując zagranicznych partnerów o tym, że właśnie zdecydował o rezygnacji z ich współpracy w eksploatacji złóż na Morzu Barentsa). Jednocześnie jak rękawiczki zmienia plany budowy nowych wielkich gazociągów i instalacji do transportu surowca: raz deklaruje chęć rozwoju eksportu skroplonego gazu do USA, aby wkrótce potem ogłosić, że ten sam gaz zamierza jednak wysyłać wielką podmorską rurą do Europy Zachodniej, a w tym samym czasie straszyć zebranych w Moskwie ambasadorów krajów unii, że zamiast do Europy może go wysłać nie istniejącymi jeszcze gazociągami do Chin.
Brak strategii i jasnych planów? Nic podobnego. Po prostu gra mająca zmusić kraje Europy Zachodniej do spełnienia żądań Gazpromu, czyli Rosji. A te żądania są całkiem jasne: bezpieczeństwo dostaw i udział w rosyjskich złożach w zamian za dostęp do europejskiego rynku. I to nie tylko z dostarczanym do granic unii nie przetworzonym surowcem, ale w lukratywnym segmencie rynku dystrybucji produktów energetycznych. Innymi słowy, Gazprom (a więc Rosja) chce bezpośredniego dostępu do europejskich konsumentów, do tej pory zazdrośnie przed nim strzeżonego.
Gazprom bez downstreamu
Sektor paliwowy dzieli się tradycyjnie na dwie części: upstream ("w górę nurtu"), czyli wydobycie gazu i ropy naftowej, oraz down-stream ("z nurtem"), czyli przetwarzanie surowca, dystrybucja i sprzedaż konsumentom. Gazprom jest światową potęgą w zakresie upstreamu i dobrze wie, że przy poczuciu zagrożenia stabilności dostaw wiele krajów i firm stara się zawrzeć z nim jak najściślejsze długoletnie umowy gwarantujące udział w jego najcenniejszych aktywach - złożach surowców.
Gazprom wie jednak również, że większość zysków w sektorze paliwowym nie bierze się z upstreamu, lecz z downstreamu. To tam konsumenci płacą ogromne marże za dostarczane produkty, to tam daje się je zwaloryzować i sprzedać za cenę wielokrotnie przekraczającą wartość samego surowca. Co więcej, dochody z downstreamu są na dalszą metę znacznie pewniejsze. Sytuacja firmy, która jedynie wydobywa gaz (oraz ropę), ściśle zależy od globalnych cen surowców energetycznych. Teraz jest świetna, za dziesięć lat może się dramatycznie pogorszyć, jeśli spadną ceny ropy. Tymczasem aktywność w zakresie downstreamu daje poczucie stabilizacji - konsumenci i tak muszą płacić wysokie marże za dostarczane produkty energetyczne, niezależnie od tego, czy ceny ropy są niskie, czy wysokie. Słowem, koncentrowanie działalności jedynie w sektorze upstreamu jest zamykaniem się w swoistym getcie, które tworzy zagrożenie dla przyszłości firmy.
Dlatego Gazprom, czyli Rosja, składa krajom Europy Zachodniej jasną propozycję: wymieńmy się aktywami. Chcecie dla waszych firm dostępu do naszego największego skarbu, czyli złóż? Proszę bardzo, ale tylko w drodze wymiany za dostęp do waszego rynku. Pierwsi poszli na taką ugodę Niemcy. Koncerny E.ON i BASF uzyskały wymarzoną obietnicę udziału w złożach w zamian za oddanie Rosjanom własnych udziałów w europejskich firmach dystrybucyjnych. Przyczółki do dalszej ekspansji udało się również utworzyć w Holandii i Wielkiej Brytanii, a spośród krajów środkowoeuropejskich - na Węgrzech, gdzie Gazprom przy pełnym poparciu rządu węgierskiego intensyfikuje współpracę z MOL. Trwają podobne negocjacje z firmami włoskimi i hiszpańskimi, a we Francji Rosjanie złożyli ofertę zakupu części aktywów łączących się energetycznych gigantów Gaz de France i Suez.
Ręka na kurku
Europa jednak wcale nie jest pewna, czy taka gigantyczna wymiana aktywów wyjdzie jej na zdrowie. Ściślej rzecz biorąc, lęka się głównie o to, czy nadmierny udział Gazpromu (czyli Rosji) w rynku energetycznym nie będzie stanowić zagrożenia dla wolnej konkurencji. My w Europie Środkowej mamy oczywiście własne lęki - przede wszystkim odziedziczoną z przeszłości obawę, że Rosjanie w pewnym momencie "przykręcą kurek" z gazem po to, by uzyskać jakieś korzyści polityczne. Tym w Europie Zachodniej mało kto się przejmuje, a nasze protesty budzą zazwyczaj pewną irytację i zachodnioeuropejskich polityków, patrzących na całą sprawę jako na wymagającą spokoju, niezmiernie trudną z biznesowego punktu widzenia transakcję stulecia, i Rosjan, traktujących nas jako wiecznych szkodników, wtrącających się do poważnych negocjacji z "prawdziwymi partnerami" - Niemcami, Francją i Wielką Brytanią.
Kraje Europy Zachodniej wiedzą jednak, że już obecnie skala uzależnienia unii od dostaw Gazpromu jest bardzo duża (około jednej czwartej dostaw gazu), a po wybudowaniu kolejnych wielkich gazociągów wzrośnie. Jeśli dodatkowo rosyjski gigant uzyska znaczący udział w rynku dystrybucji, może się łatwo stać monopolistą ustalającym reguły gry na europejskim rynku.
Plany ekspansji Gazpromu nie są więc mile widziane. Komisji Europejskiej marzy się, aby Rosjanie zadowolili się rolą sprzedawcy dostarczającego gaz do granic unii, przetwarzany i dystrybuowany dalej na zliberalizowanym unijnym rynku przez firmy europejskie. Spośród wielkich krajów unii tylko Niemcy dali się namówić do częściowego przyjęcia rosyjskich warunków. Rząd brytyjski odpowiedział na nie planami zmian w legislacji, które uniemożliwiłyby Gazpromowi przejęcie kontroli nad firmą dystrybucyjną Centrica. Podobnie mogą postąpić Włosi, a Francuzi mimo serdeczności, których nie skąpi prezydentowi Putinowi Jacques Chirac, nie zaprosili Gazpromu do udziału w prywatyzacji Gaz de France.
Z drugiej strony lustra
Gazprom patrzy jednak na to wszystko z drugiej strony. Rosyjska firma jest rzeczywiście gigantem, ale podstawy jej potęgi nie są aż tak silne. Firma potrzebuje ogromnych pieniędzy na inwestycje w sektorze wydobycia i transportu (upstream), bez których nie da się zrealizować ambitnych planów wzrostu sprzedaży. Może oczywiście straszyć Europejczyków perspektywą zbliżenia z firmami amerykańskimi lub chińskimi, ale nie ma wątpliwości, że z kimś musi się porozumieć, a Europa jest jej naturalnym głównym rynkiem zbytu (unia odbiera dziś około 60 proc. całego eksportu gazu z Rosji). Rosjanie muszą też boleśnie odczuwać zamknięcie w "getcie upstreamu". Nie tylko pozwala ono europejskim dystrybutorom spijać z rynku śmietankę, ale powoduje również ryzykowne uzależnienie Gazpromu od fluktuacji światowych cen surowców energetycznych. Dziś, gdy ceny te są wysokie, nie ma problemu; jutro wraz z możliwym spadkiem cen problemy łatwo mogą powrócić.
I wreszcie, Rosjanie zdają się uważać, że nie są traktowani przez Europę jako równoprawni partnerzy. Twierdzą, że unia pragnie zapewnić sobie bezpieczeństwo dostaw gazu, nie dając im w zamian długookresowego bezpieczeństwa sprzedaży. Nie podobają im się jawne przeszkody stawiane na drodze rosyjskim inwestycjom w Europie. Niepokoją się też, że jeśli ograniczą się do dostarczania kilkoma gazociągami surowca bez możliwości alternatywnej sprzedaży innym odbiorcom i bez prawa do udziału w rynku dystrybucji, to unia narzuci im w końcu swoje warunki dostaw i swoje ceny.
Rosjanie wiedzą, że w wielkich negocjacjach z Europą Zachodnią mają w gruncie rzeczy w zanadrzu tylko jeden atut: dostęp do złóż surowców, czyli w pierwszym rzędzie gazu, potem ropy, a także wielu strategicznych surowców. Ale jest to atut potężny, który chcą dobrze wykorzystać, uzyskując w zamian tak dużo, jak tylko się da.
Co łączy z sobą Niemcy, Wielką Brytanię, Włochy, Holandię i wiele innych krajów Europy? To, że Rosja, czyli Gazprom (a także w nieco mniejszym stopniu Rosnieft), ma je na liście swoich strategicznych celów, czyli rynków, na których chce w ogromnym stopniu zwiększyć obecność już nie tylko jako zewnętrzny eksporter sprzedający miliony metrów sześciennych gazu z gigantycznych gazociągów, ale jako aktywny rynkowy gracz dostarczający produkty prosto do kuchenek i gniazdek elektrycznych.
Konta Rosji
Aktywność inwestycyjna Rosji, czyli jej energetycznego giganta, nie jest właściwie żadnym zaskoczeniem. Gazprom jest ogromną firmą posiadającą największe udokumentowane zasoby surowca na świecie, korzystającą od kilku lat z utrzymujących się na rynku wysokich cen surowców energetycznych. To właśnie te wysokie ceny zapełniły konta Gazpromu miliardami dolarów, które można przeznaczyć na krajowe i zagraniczne inwestycje, aby na dziesięciolecia zapewnić firmie pozycję jednego z głównych graczy na gospodarczej mapie świata. Tym bardziej że ku takiej roli popycha ją faktyczny właściciel - Kreml, traktujący energetycznego kolosa nie jak zwykłe przedsiębiorstwo, ale jako narzędzie odbudowy znaczenia Rosji na świecie. Kraj, który przez kilkadziesiąt lat zapewniał sobie mocarstwową pozycję dzięki międzykontynentalnym rakietom, lufom dział tysięcy czołgów i okupacji połowy Europy, dziś pragnie odzyskać utraconą w ciągu ostatnich kilkunastu lat pozycję, wykorzystując potężne gazociągi, firmy dystrybucyjne i faktyczne uzależnienie kontynentu od własnych dostaw.
Podejmowane przez Gazprom próby gwałtownego zwiększenia swojej obecności na zagranicznych rynkach układają się w spójny obraz. Z jednej strony Gazprom kusi wielkie globalne korporacje dostępem do swych ogromnych złóż gazu, położonych głównie na północy Rosji, wschodniej Syberii i pod Morzem Barentsa. Doskonale wie, jaką to ma wartość we współczesnym świecie, w którym bezpieczny dostęp do złóż surowców energetycznych zaczyna być strategiczną obsesją. Zachowuje się więc jak rozkapryszona panna, o której względy trzeba zabiegać: najpierw rozdaje, a potem wycofuje obietnice udziału w eksploatacji nowych złóż (ostatnio postąpił tak, cofając Shellowi koncesję na realizację projektu wydobycia gazu na Sachalinie, grożąc podobnymi sankcjami francuskiemu Totalowi i amerykańskiemu Exxon Mobilowi oraz znienacka informując zagranicznych partnerów o tym, że właśnie zdecydował o rezygnacji z ich współpracy w eksploatacji złóż na Morzu Barentsa). Jednocześnie jak rękawiczki zmienia plany budowy nowych wielkich gazociągów i instalacji do transportu surowca: raz deklaruje chęć rozwoju eksportu skroplonego gazu do USA, aby wkrótce potem ogłosić, że ten sam gaz zamierza jednak wysyłać wielką podmorską rurą do Europy Zachodniej, a w tym samym czasie straszyć zebranych w Moskwie ambasadorów krajów unii, że zamiast do Europy może go wysłać nie istniejącymi jeszcze gazociągami do Chin.
Brak strategii i jasnych planów? Nic podobnego. Po prostu gra mająca zmusić kraje Europy Zachodniej do spełnienia żądań Gazpromu, czyli Rosji. A te żądania są całkiem jasne: bezpieczeństwo dostaw i udział w rosyjskich złożach w zamian za dostęp do europejskiego rynku. I to nie tylko z dostarczanym do granic unii nie przetworzonym surowcem, ale w lukratywnym segmencie rynku dystrybucji produktów energetycznych. Innymi słowy, Gazprom (a więc Rosja) chce bezpośredniego dostępu do europejskich konsumentów, do tej pory zazdrośnie przed nim strzeżonego.
Gazprom bez downstreamu
Sektor paliwowy dzieli się tradycyjnie na dwie części: upstream ("w górę nurtu"), czyli wydobycie gazu i ropy naftowej, oraz down-stream ("z nurtem"), czyli przetwarzanie surowca, dystrybucja i sprzedaż konsumentom. Gazprom jest światową potęgą w zakresie upstreamu i dobrze wie, że przy poczuciu zagrożenia stabilności dostaw wiele krajów i firm stara się zawrzeć z nim jak najściślejsze długoletnie umowy gwarantujące udział w jego najcenniejszych aktywach - złożach surowców.
Gazprom wie jednak również, że większość zysków w sektorze paliwowym nie bierze się z upstreamu, lecz z downstreamu. To tam konsumenci płacą ogromne marże za dostarczane produkty, to tam daje się je zwaloryzować i sprzedać za cenę wielokrotnie przekraczającą wartość samego surowca. Co więcej, dochody z downstreamu są na dalszą metę znacznie pewniejsze. Sytuacja firmy, która jedynie wydobywa gaz (oraz ropę), ściśle zależy od globalnych cen surowców energetycznych. Teraz jest świetna, za dziesięć lat może się dramatycznie pogorszyć, jeśli spadną ceny ropy. Tymczasem aktywność w zakresie downstreamu daje poczucie stabilizacji - konsumenci i tak muszą płacić wysokie marże za dostarczane produkty energetyczne, niezależnie od tego, czy ceny ropy są niskie, czy wysokie. Słowem, koncentrowanie działalności jedynie w sektorze upstreamu jest zamykaniem się w swoistym getcie, które tworzy zagrożenie dla przyszłości firmy.
Dlatego Gazprom, czyli Rosja, składa krajom Europy Zachodniej jasną propozycję: wymieńmy się aktywami. Chcecie dla waszych firm dostępu do naszego największego skarbu, czyli złóż? Proszę bardzo, ale tylko w drodze wymiany za dostęp do waszego rynku. Pierwsi poszli na taką ugodę Niemcy. Koncerny E.ON i BASF uzyskały wymarzoną obietnicę udziału w złożach w zamian za oddanie Rosjanom własnych udziałów w europejskich firmach dystrybucyjnych. Przyczółki do dalszej ekspansji udało się również utworzyć w Holandii i Wielkiej Brytanii, a spośród krajów środkowoeuropejskich - na Węgrzech, gdzie Gazprom przy pełnym poparciu rządu węgierskiego intensyfikuje współpracę z MOL. Trwają podobne negocjacje z firmami włoskimi i hiszpańskimi, a we Francji Rosjanie złożyli ofertę zakupu części aktywów łączących się energetycznych gigantów Gaz de France i Suez.
Ręka na kurku
Europa jednak wcale nie jest pewna, czy taka gigantyczna wymiana aktywów wyjdzie jej na zdrowie. Ściślej rzecz biorąc, lęka się głównie o to, czy nadmierny udział Gazpromu (czyli Rosji) w rynku energetycznym nie będzie stanowić zagrożenia dla wolnej konkurencji. My w Europie Środkowej mamy oczywiście własne lęki - przede wszystkim odziedziczoną z przeszłości obawę, że Rosjanie w pewnym momencie "przykręcą kurek" z gazem po to, by uzyskać jakieś korzyści polityczne. Tym w Europie Zachodniej mało kto się przejmuje, a nasze protesty budzą zazwyczaj pewną irytację i zachodnioeuropejskich polityków, patrzących na całą sprawę jako na wymagającą spokoju, niezmiernie trudną z biznesowego punktu widzenia transakcję stulecia, i Rosjan, traktujących nas jako wiecznych szkodników, wtrącających się do poważnych negocjacji z "prawdziwymi partnerami" - Niemcami, Francją i Wielką Brytanią.
Kraje Europy Zachodniej wiedzą jednak, że już obecnie skala uzależnienia unii od dostaw Gazpromu jest bardzo duża (około jednej czwartej dostaw gazu), a po wybudowaniu kolejnych wielkich gazociągów wzrośnie. Jeśli dodatkowo rosyjski gigant uzyska znaczący udział w rynku dystrybucji, może się łatwo stać monopolistą ustalającym reguły gry na europejskim rynku.
Plany ekspansji Gazpromu nie są więc mile widziane. Komisji Europejskiej marzy się, aby Rosjanie zadowolili się rolą sprzedawcy dostarczającego gaz do granic unii, przetwarzany i dystrybuowany dalej na zliberalizowanym unijnym rynku przez firmy europejskie. Spośród wielkich krajów unii tylko Niemcy dali się namówić do częściowego przyjęcia rosyjskich warunków. Rząd brytyjski odpowiedział na nie planami zmian w legislacji, które uniemożliwiłyby Gazpromowi przejęcie kontroli nad firmą dystrybucyjną Centrica. Podobnie mogą postąpić Włosi, a Francuzi mimo serdeczności, których nie skąpi prezydentowi Putinowi Jacques Chirac, nie zaprosili Gazpromu do udziału w prywatyzacji Gaz de France.
Z drugiej strony lustra
Gazprom patrzy jednak na to wszystko z drugiej strony. Rosyjska firma jest rzeczywiście gigantem, ale podstawy jej potęgi nie są aż tak silne. Firma potrzebuje ogromnych pieniędzy na inwestycje w sektorze wydobycia i transportu (upstream), bez których nie da się zrealizować ambitnych planów wzrostu sprzedaży. Może oczywiście straszyć Europejczyków perspektywą zbliżenia z firmami amerykańskimi lub chińskimi, ale nie ma wątpliwości, że z kimś musi się porozumieć, a Europa jest jej naturalnym głównym rynkiem zbytu (unia odbiera dziś około 60 proc. całego eksportu gazu z Rosji). Rosjanie muszą też boleśnie odczuwać zamknięcie w "getcie upstreamu". Nie tylko pozwala ono europejskim dystrybutorom spijać z rynku śmietankę, ale powoduje również ryzykowne uzależnienie Gazpromu od fluktuacji światowych cen surowców energetycznych. Dziś, gdy ceny te są wysokie, nie ma problemu; jutro wraz z możliwym spadkiem cen problemy łatwo mogą powrócić.
I wreszcie, Rosjanie zdają się uważać, że nie są traktowani przez Europę jako równoprawni partnerzy. Twierdzą, że unia pragnie zapewnić sobie bezpieczeństwo dostaw gazu, nie dając im w zamian długookresowego bezpieczeństwa sprzedaży. Nie podobają im się jawne przeszkody stawiane na drodze rosyjskim inwestycjom w Europie. Niepokoją się też, że jeśli ograniczą się do dostarczania kilkoma gazociągami surowca bez możliwości alternatywnej sprzedaży innym odbiorcom i bez prawa do udziału w rynku dystrybucji, to unia narzuci im w końcu swoje warunki dostaw i swoje ceny.
Rosjanie wiedzą, że w wielkich negocjacjach z Europą Zachodnią mają w gruncie rzeczy w zanadrzu tylko jeden atut: dostęp do złóż surowców, czyli w pierwszym rzędzie gazu, potem ropy, a także wielu strategicznych surowców. Ale jest to atut potężny, który chcą dobrze wykorzystać, uzyskując w zamian tak dużo, jak tylko się da.
PUTIN NA ZAKUPACH Największe rosyjskie inwestycje zagraniczne |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 45/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.