Państwo, bezsilne w ściganiu prawdziwych przestępców, tworzy przepisy zakładające, że wszyscy są przestępcami
Baca został skazany za pędzenie bimbru - bo miał w domu niezbędne narzędzia. Rozżalony, domagał się wyroku również za gwałt, "bo też ma narzędzie". W IV Rzeczypospolitej ten stary żart już nie śmieszy. Mnożą się bowiem akty prawne, w których zasadę domniemania niewinności - podstawową w każdym państwie prawa - zastępuje domniemanie winy. Przeciętny Polak, żeby przetrwać, musi na każdym kroku udowadniać, że nie jest złodziejem, łapówkarzem, psychopatą czy wreszcie - po prostu idiotą.
Obywatel wszechstronnie podejrzany
Większość Polaków przyzwyczaiła się, że organy ich własnego państwa traktują ich jak złodziei. Kiedy rejestrujemy auto, musimy odkręcić i przynieść urzędnikowi tablice rejestracyjne. Bo ten, dopóki nie zobaczy ich na własne oczy, zakłada, że kłamiemy. Na tej samej zasadzie nie wyrzucamy dokumentów z ZUS, gminy czy skarbówki, bo wiemy, że jeśli w którymś z tych urzędów coś się "zapodzieje", to na nas będzie spoczywał obowiązek udowodnienia, że doręczyliśmy, wpłaciliśmy, "nie zaniedbaliśmy czynności".
Państwo polskie spodziewa się po swoich obywatelach wszystkiego, co najgorsze. Że z własnej woli do teatru czy kina (na polski film) nie pójdziemy i sztuka zaginie - stąd obowiązkowa opłata na Polski Instytut Sztuki Filmowej, którą uiszczamy w rachunku za kablówkę. Że większość właścicieli telewizorów ogląda telewizję publiczną, nie płacąc abonamentu - stąd domniemanie oglądania telewizji publicznej w ustawie o RTV. Że każdy posądzony o branie łapówek na pewno je brał. Sądy rodzinne domniemają z kolei, że matka zawsze jest lepsza od ojca - stąd w wypadku rozwodu szansę na przyznanie opieki nad dzieckiem ma zaledwie kilka procent ojców. Tych, którzy udowodnią, że nie są niebezpiecznymi psychopatami.
Podatnik, czyli przestępca
Domniemanie winy zakłada nowelizowana właśnie ustawa lustracyjna. Kiedy wejdzie w życie, to na obywatelu spocznie obowiązek wykazania, że w czasach PRL nie współpracował z bezpieką. Na stosowne zaświadczenie IPN trzeba będzie czekać nawet 12 miesięcy. Swojej lustracyjnej uczciwości będzie musiała dowieść każda osoba ubiegająca się o urząd publiczny, stanowisko kierownicze w państwie czy wpis na listę osób wykonujących zawód zaufania publicznego. A także każdy, od kogo zaświadczenia zażąda szef. Ten, komu IPN odmówi zaświadczenia (na przykład dlatego, że bezpieka się nim nie interesowała), będzie mógł udowodnić swoją niewinność na własny koszt, w sądzie. Jak? To już jego problem.
- Władza nie radzi sobie ze zwalczaniem prawdziwej przestępczości, dlatego kreuje sztucznych przestępców, w walce z którymi będzie odnosić sukcesy. Zakładanie, że przestępcą jest każdy obywatel, który nie udowodnił swojej niewinności, łamie podstawowe zasady państwa prawa - mówi prof. Zbigniew Hołda, prawnik z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Za zakazami i zabezpieczeniami kryje się głęboka nieufność wobec obywateli. Dla polityków to oczywiste: współobywatele są z natury przestępcami i jeśli tylko im pozwolić, będą kraść, ile wlezie. Dlatego w Polsce, jak w filmie Stevena Spielberga "Raport mniejszości", winnych coraz częściej karze się, zanim zdążą popełnić przestępstwo. Różnica polega na tym, że w obrazie science fiction dowodów niedoszłych zbrodni dostarczali jasnowidze, w Polsce zaś do orzeczenia winy wystarczy "uzasadnione podejrzenie" urzędnika.
To nie przypadek, że właśnie w polskiej ordynacji podatkowej zapisano niespotykaną w demokratycznym świecie zasadę, iż każdy podatnik jest potencjalnie nieuczciwy i winny naruszenia przepisów podatkowych. Bezprecedensowy rozdział trzeci tego dokumentu pozwala urzędnikom zająć majątek podatnika ("zabezpieczyć zobowiązania podatkowe") jeszcze przed wydaniem decyzji o wysokości podatku. Tylko na podstawie domniemania, że ten nie naliczony jeszcze podatek może w przyszłości nie zostać zapłacony. Urzędnicy skarbowi z kolei, którzy na podstawie własnego widzimisię uznają, że zapłaciliśmy zbyt niski podatek, mogą, powołując się na "uzasadnione podejrzenie" lub "doświadczenie życiowe", dołożyć nam domiar podatku
z nie ujawnionych źródeł (75 proc. od oszacowanych dochodów). Podejrzenie urzędnika równa się więc uznaniu obywatela za winnego, a jego decyzja jest równoznaczna z wydaniem wyroku. O swoją niewinność można się rzecz jasna procesować, tyle że przewód sądowy będzie się ciągnął wiele lat.
Urzędnicy traktują obywateli jak przestępców nie tylko z przyzwyczajenia, ale także dlatego, że im się to po prostu opłaca: ich premie zależą od tego, ile decyzji negatywnych dla podatników wydali i ile pieniędzy ściągnęli na konto urzędu.
Nieuczciwi uczciwi
Słuszne skądinąd postulaty walki z przestępczością nie po raz pierwszy stają się karykaturą. W 2003 r., chcąc pozbawić bandziorów owoców przestępstwa, w artykule 45 par. 2, 3 i 4 kodeksu karnego zapisano, że jeszcze przed zapadnięciem jakiegokolwiek wyroku sąd może skonfiskować mienie, o którym sądzi, że pochodzi z przestępstwa. Politycy niechcący zapisali więc w prawie, że każdy podejrzany z pewnością jest winny. Po czym, zamiast się wycofać z tego przepisu, łaskawie dali obywatelowi możliwość oczyszczenia się z zarzutów, umieszczając w tym samym artykule zapis pozwalający przełamać domniemanie winy przez "przedstawienie dowodu przeciwnego". Co ma zrobić niewinny człowiek, niesłusznie oskarżony o przestępstwo, który tym samym nie uzyskał z niego (bo go nie popełnił) żadnych korzyści? I jak wykazać, że jego samochód nie jest wielbłądem?
Rywalizując o elektorat z LPR, PiS zaproponowało domniemanie winy przy konfiskacie majątków polityków. Czyli odbieranie części majątków osobom publicznym, które nie będą w stanie w stu procentach udokumentować jego pochodzenia. Po zwycięstwie PiS w wyborach parlamentarnych pomysł wrócił. Nad projektem ustawy, tym razem o "lustracji majątkowej", pracuje Przemysław Gosiewski. I już zapowiada, że to politycy będą musieli udowadniać, że zdobyli majątek legalnie, a nie, jak to jest w państwie prawa - urząd kontroli skarbowej politykom, że coś ukradli.
Posłowie PiS uspokajają, że w Polsce uczciwi ludzie nie mają się czego bać. Otóż mają, bo niska kultura prawna Polaków i przyzwyczajenia z poprzedniego systemu sprawiają, że często wystarcza podejrzenie, że ktoś popełnił przestępstwo, by skazać go na infamię w jego środowisku czy utratę pracy. Sprawa Gerarda Knosowskiego, przedsiębiorcy z Piły, pokazuje, że w sposobie funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości coś powinno się zasadniczo zmienić. Knosowskiego zatrzymała policja pod zarzutem wyłudzeń. Przesiedział w więzieniu ponad rok i w opinii społecznej uchodzi za aferzystę, choć sąd ostatecznie uznał go za niewinnego. W tym i podobnych wypadkach ktoś jest bardzo winny. Albo prokurator, który bez dowodów zamknął niewinnego człowieka, albo sędzia, który mimo dowodów winy oczyścił go z zarzutów. To, co się przydarzyło Knosowskiemu, może spotkać każdego z nas. Knosowskiemu, w czasie gdy siedział w więzieniu, komornik zlicytował firmę i majątek. A dla ogromnej większości uczciwych ludzi siedzenie w areszcie przez kilka miesięcy to trauma, która może uniemożliwić powrót do normalnego życia.
Za brak zaufania polityków obywatele płacą z własnej kieszeni. Odkąd w grudniu 2001 r. Trybunał Konstytucyjny otworzył obywatelom drogę do ubiegania się o odszkodowania z tytułu błędnej decyzji urzędnika, skarb państwa rok w rok wypłaca 100--200 mln zł rekompensat. Te pieniądze wystarczyłyby z okładem na niezbędną, choć wciąż (z braku pieniędzy) odkładaną ustawę o ratownictwie medycznym. Ale, jak mawiał Ronald Reagan, politycy mają skłonność do myślenia o następnych wyborach, a nie o następnym pokoleniu.
Ilustracja: D. Krupa
Obywatel wszechstronnie podejrzany
Większość Polaków przyzwyczaiła się, że organy ich własnego państwa traktują ich jak złodziei. Kiedy rejestrujemy auto, musimy odkręcić i przynieść urzędnikowi tablice rejestracyjne. Bo ten, dopóki nie zobaczy ich na własne oczy, zakłada, że kłamiemy. Na tej samej zasadzie nie wyrzucamy dokumentów z ZUS, gminy czy skarbówki, bo wiemy, że jeśli w którymś z tych urzędów coś się "zapodzieje", to na nas będzie spoczywał obowiązek udowodnienia, że doręczyliśmy, wpłaciliśmy, "nie zaniedbaliśmy czynności".
Państwo polskie spodziewa się po swoich obywatelach wszystkiego, co najgorsze. Że z własnej woli do teatru czy kina (na polski film) nie pójdziemy i sztuka zaginie - stąd obowiązkowa opłata na Polski Instytut Sztuki Filmowej, którą uiszczamy w rachunku za kablówkę. Że większość właścicieli telewizorów ogląda telewizję publiczną, nie płacąc abonamentu - stąd domniemanie oglądania telewizji publicznej w ustawie o RTV. Że każdy posądzony o branie łapówek na pewno je brał. Sądy rodzinne domniemają z kolei, że matka zawsze jest lepsza od ojca - stąd w wypadku rozwodu szansę na przyznanie opieki nad dzieckiem ma zaledwie kilka procent ojców. Tych, którzy udowodnią, że nie są niebezpiecznymi psychopatami.
Podatnik, czyli przestępca
Domniemanie winy zakłada nowelizowana właśnie ustawa lustracyjna. Kiedy wejdzie w życie, to na obywatelu spocznie obowiązek wykazania, że w czasach PRL nie współpracował z bezpieką. Na stosowne zaświadczenie IPN trzeba będzie czekać nawet 12 miesięcy. Swojej lustracyjnej uczciwości będzie musiała dowieść każda osoba ubiegająca się o urząd publiczny, stanowisko kierownicze w państwie czy wpis na listę osób wykonujących zawód zaufania publicznego. A także każdy, od kogo zaświadczenia zażąda szef. Ten, komu IPN odmówi zaświadczenia (na przykład dlatego, że bezpieka się nim nie interesowała), będzie mógł udowodnić swoją niewinność na własny koszt, w sądzie. Jak? To już jego problem.
- Władza nie radzi sobie ze zwalczaniem prawdziwej przestępczości, dlatego kreuje sztucznych przestępców, w walce z którymi będzie odnosić sukcesy. Zakładanie, że przestępcą jest każdy obywatel, który nie udowodnił swojej niewinności, łamie podstawowe zasady państwa prawa - mówi prof. Zbigniew Hołda, prawnik z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Za zakazami i zabezpieczeniami kryje się głęboka nieufność wobec obywateli. Dla polityków to oczywiste: współobywatele są z natury przestępcami i jeśli tylko im pozwolić, będą kraść, ile wlezie. Dlatego w Polsce, jak w filmie Stevena Spielberga "Raport mniejszości", winnych coraz częściej karze się, zanim zdążą popełnić przestępstwo. Różnica polega na tym, że w obrazie science fiction dowodów niedoszłych zbrodni dostarczali jasnowidze, w Polsce zaś do orzeczenia winy wystarczy "uzasadnione podejrzenie" urzędnika.
To nie przypadek, że właśnie w polskiej ordynacji podatkowej zapisano niespotykaną w demokratycznym świecie zasadę, iż każdy podatnik jest potencjalnie nieuczciwy i winny naruszenia przepisów podatkowych. Bezprecedensowy rozdział trzeci tego dokumentu pozwala urzędnikom zająć majątek podatnika ("zabezpieczyć zobowiązania podatkowe") jeszcze przed wydaniem decyzji o wysokości podatku. Tylko na podstawie domniemania, że ten nie naliczony jeszcze podatek może w przyszłości nie zostać zapłacony. Urzędnicy skarbowi z kolei, którzy na podstawie własnego widzimisię uznają, że zapłaciliśmy zbyt niski podatek, mogą, powołując się na "uzasadnione podejrzenie" lub "doświadczenie życiowe", dołożyć nam domiar podatku
z nie ujawnionych źródeł (75 proc. od oszacowanych dochodów). Podejrzenie urzędnika równa się więc uznaniu obywatela za winnego, a jego decyzja jest równoznaczna z wydaniem wyroku. O swoją niewinność można się rzecz jasna procesować, tyle że przewód sądowy będzie się ciągnął wiele lat.
Urzędnicy traktują obywateli jak przestępców nie tylko z przyzwyczajenia, ale także dlatego, że im się to po prostu opłaca: ich premie zależą od tego, ile decyzji negatywnych dla podatników wydali i ile pieniędzy ściągnęli na konto urzędu.
Nieuczciwi uczciwi
Słuszne skądinąd postulaty walki z przestępczością nie po raz pierwszy stają się karykaturą. W 2003 r., chcąc pozbawić bandziorów owoców przestępstwa, w artykule 45 par. 2, 3 i 4 kodeksu karnego zapisano, że jeszcze przed zapadnięciem jakiegokolwiek wyroku sąd może skonfiskować mienie, o którym sądzi, że pochodzi z przestępstwa. Politycy niechcący zapisali więc w prawie, że każdy podejrzany z pewnością jest winny. Po czym, zamiast się wycofać z tego przepisu, łaskawie dali obywatelowi możliwość oczyszczenia się z zarzutów, umieszczając w tym samym artykule zapis pozwalający przełamać domniemanie winy przez "przedstawienie dowodu przeciwnego". Co ma zrobić niewinny człowiek, niesłusznie oskarżony o przestępstwo, który tym samym nie uzyskał z niego (bo go nie popełnił) żadnych korzyści? I jak wykazać, że jego samochód nie jest wielbłądem?
Rywalizując o elektorat z LPR, PiS zaproponowało domniemanie winy przy konfiskacie majątków polityków. Czyli odbieranie części majątków osobom publicznym, które nie będą w stanie w stu procentach udokumentować jego pochodzenia. Po zwycięstwie PiS w wyborach parlamentarnych pomysł wrócił. Nad projektem ustawy, tym razem o "lustracji majątkowej", pracuje Przemysław Gosiewski. I już zapowiada, że to politycy będą musieli udowadniać, że zdobyli majątek legalnie, a nie, jak to jest w państwie prawa - urząd kontroli skarbowej politykom, że coś ukradli.
Posłowie PiS uspokajają, że w Polsce uczciwi ludzie nie mają się czego bać. Otóż mają, bo niska kultura prawna Polaków i przyzwyczajenia z poprzedniego systemu sprawiają, że często wystarcza podejrzenie, że ktoś popełnił przestępstwo, by skazać go na infamię w jego środowisku czy utratę pracy. Sprawa Gerarda Knosowskiego, przedsiębiorcy z Piły, pokazuje, że w sposobie funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości coś powinno się zasadniczo zmienić. Knosowskiego zatrzymała policja pod zarzutem wyłudzeń. Przesiedział w więzieniu ponad rok i w opinii społecznej uchodzi za aferzystę, choć sąd ostatecznie uznał go za niewinnego. W tym i podobnych wypadkach ktoś jest bardzo winny. Albo prokurator, który bez dowodów zamknął niewinnego człowieka, albo sędzia, który mimo dowodów winy oczyścił go z zarzutów. To, co się przydarzyło Knosowskiemu, może spotkać każdego z nas. Knosowskiemu, w czasie gdy siedział w więzieniu, komornik zlicytował firmę i majątek. A dla ogromnej większości uczciwych ludzi siedzenie w areszcie przez kilka miesięcy to trauma, która może uniemożliwić powrót do normalnego życia.
Za brak zaufania polityków obywatele płacą z własnej kieszeni. Odkąd w grudniu 2001 r. Trybunał Konstytucyjny otworzył obywatelom drogę do ubiegania się o odszkodowania z tytułu błędnej decyzji urzędnika, skarb państwa rok w rok wypłaca 100--200 mln zł rekompensat. Te pieniądze wystarczyłyby z okładem na niezbędną, choć wciąż (z braku pieniędzy) odkładaną ustawę o ratownictwie medycznym. Ale, jak mawiał Ronald Reagan, politycy mają skłonność do myślenia o następnych wyborach, a nie o następnym pokoleniu.
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 45/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.