Politycy głoszący katastrofę transformacji mają tylko jeden program: rozdymanie i tak już rozdętego państwa
rozdętego państwa
Badania pokazują, że prywatyzacji i napływowi zagranicznego kapitału towarzyszy poprawa warunków życia w krajach po-socjalistycznych. Ale jednocześnie w Polsce - jak wynika z ankiet socjologów - deklarowana niechęć do prywatyzacji i obcego kapitału jest większa niż na początku naszych przemian. Pogorszył się też - w oczach ankietowanych - obraz Polski po 1989 r., a relatywnie poprawił się wizerunek PRL, ustroju, który zbankrutował. Jak wyjaśnić ten rozdźwięk między obiektywnym doświadczeniem a zmianami społecznej percepcji?
Zyski i straty
Wspomniany fakt można próbować zbyć tezą o kosztach reform. Rzeczywiście, odsłoniły one ukryte przedtem bezrobocie, a przechodzenie od socjalizmu do rynku spowodowało ogromne przetasowania: grupy przedtem stosunkowo dobrze opłacane (na przykład górnicy) straciły taką pozycję, a zawody bardziej potrzebne w gospodarce rynkowej (specjaliści księgowości, komputerowcy, handlowcy, finansiści) - awansowały. Te pierwsze raczej nie są entuzjastami reform, choć ich sytuacja bez przemian byłaby dużo gorsza - porównajmy na przykład warunki życia górników w Polsce i na Ukrainie. Owe koszty nie mogą jednak w pełni wyjaśniać odrywania się percepcji od rzeczywistości. Trzeba bowiem spytać: a co z efektami przemian? Różnicę między reformami a ich brakiem unaocznia rozziew między obecną sytuacją Polski i Białorusi. Mimo to w Polsce coraz silniej deklaruje się niechęć do ważnych czynników, dzięki którym nie stała się ona Białorusią. Chcąc pełniej wyjaśnić ten fenomen, trzeba wyjść poza obiegową tezę o kosztach reform i odwołać się do mechanizmów masowej komunikacji (w tym - dezinformacji), które wpływają na społeczną świadomość.
Czerń i róż
Polskie społeczeństwo nigdy nie miało okazji systematycznie zapoznać się w mediach z fundamentalnymi słabościami socjalizmu: biedą, zacofaniem, brakiem perspektyw itp. A po upadku tego ustroju było bombardowane (zwłaszcza od 1997 r.) przekazami o kosztach reform, czyli o kosztach odchodzenia od socjalizmu. Czy można się dziwić, że w miarę upływu czasu obraz posocjalistycznej rzeczywistości zabarwiał się na czarno, a wizerunek PRL - na różowo?
W socjalizmie cenzura i autocenzura uniemożliwiały demaskowanie zasadniczych ułomności tego ustroju. Po jego upadku, choć znikły zakazy, też nie przedstawiano w mediach jego prawdziwej natury. Media prywatne zwróciły się, co normalne, ku aktualnym tematom. Z kolei telewizja publiczna - najpotężniejsze potencjalne narzędzie masowej edukacji - stała się w dużym stopniu instrumentem antyrynkowej propagandy. Jej sztandarowy interwencyjny program zajął się demaskowaniem nowej rzeczywistości, a programy informacyjne i publicystyczne dostały się w orbitę polityki określonego i niespecjalnie reformatorskiego kierunku. Oto próbka - fragment wypowiedzi dziennikarza TVP w "Wiadomościach" 3 czerwca 2002 r. w rozmowie z ówczesnym premierem: "Panie premierze, ale skoro uznaje pan RPP za ostatni bastion poprzedniego układu władzy, to - nawiązując do poselskiego projektu ustawy zmieniającej ustawę o NBP - można by powiedzieć: bastiony to się zdobywa, a nie namawia ich obrońców, żeby się trochę mniej bronili". Bieżąca polityka zagościła w TVP jako spektakl w wykonaniu zaproszonych polityków. W tym spektaklu dobitnie wypowiadanym absurdom na temat rzeczywistości po 1989 r. rzadko dawano odpór. Bezstronność prowadzącego była z reguły rozumiana jako równy dystans wobec sensu i nonsensu. Taki format publicystyki to zaproszenie dla demagogów. I w rzeczy samej: demagog nr 1 występował we wspomnianym sztandarowym programie gospodarczym jako ekspert, a w innych audycjach TVP - jako polityk.
Wrażliwość (a)spoŁeczna
Polskie społeczeństwo niewiele mogło się dowiedzieć z mediów o balaście, jaki pozostawił po sobie socjalizm. A co docierało do niego od większości polityków na temat rzeczywistości posocjalistycznej? Otóż to, że kierunek przemian jest wadliwy, że jest on przyczyną krzywdy mas, nieuzasadnionego wzbogacenia, inwazji obcych. Specjaliści w dziedzinie "wrażliwości społecznej" potępiali ten kierunek za niedostatek wydatków socjalnych, narodowcy - za wejście obcego kapitału, wrogowie "okrągłego stołu" - za zmowę elit itp. Grupy, które deklarowały wzajemną wrogość, były (i są) zgodne w potępianiu liberalizmu i "monetaryzmu". Owe określenia były i są używane jako wyzwiska, a odnosiły się do reform, dzięki którym Polska różni się od Białorusi i bez których dokończenia nie mamy szans na doganianie Zachodu. Wspomniane grupy mają w gruncie rzeczy jeden program: rozdymanie i tak już rozdętego państwa. Ta populistyczna licytacja uprawiana przez większość polityków przygotowała grunt dla najbardziej agresywnych populistów, których nie da się już przelicytować. Mniejsi populiści zwykle pracują - nie zawsze o tym wiedząc - na największego demagoga. Dotyczy to także wielu "ekspertów" głoszących w mediach katastrofę, bezsens lub niegodziwość transformacji.
Szanse populizmu zwiększała także blokada liberalnych reform. Tak na przykład zablokowanie liberalizacji prawa pracy, reformy PIT i prób naprawy finansów publicznych w latach 1998-2000 przyczyniło się - przy wyżu demograficznym - do wzrostu bezrobocia, a ten z kolei - do nastrojów frustracji. Populizm żywi się więc swoimi sukcesami w destrukcji, choć korzyści - jak wspomniałem - wyciągają zwykle najbardziej agresywni przedstawiciele tego gatunku.
Badania pokazują, że prywatyzacji i napływowi zagranicznego kapitału towarzyszy poprawa warunków życia w krajach po-socjalistycznych. Ale jednocześnie w Polsce - jak wynika z ankiet socjologów - deklarowana niechęć do prywatyzacji i obcego kapitału jest większa niż na początku naszych przemian. Pogorszył się też - w oczach ankietowanych - obraz Polski po 1989 r., a relatywnie poprawił się wizerunek PRL, ustroju, który zbankrutował. Jak wyjaśnić ten rozdźwięk między obiektywnym doświadczeniem a zmianami społecznej percepcji?
Zyski i straty
Wspomniany fakt można próbować zbyć tezą o kosztach reform. Rzeczywiście, odsłoniły one ukryte przedtem bezrobocie, a przechodzenie od socjalizmu do rynku spowodowało ogromne przetasowania: grupy przedtem stosunkowo dobrze opłacane (na przykład górnicy) straciły taką pozycję, a zawody bardziej potrzebne w gospodarce rynkowej (specjaliści księgowości, komputerowcy, handlowcy, finansiści) - awansowały. Te pierwsze raczej nie są entuzjastami reform, choć ich sytuacja bez przemian byłaby dużo gorsza - porównajmy na przykład warunki życia górników w Polsce i na Ukrainie. Owe koszty nie mogą jednak w pełni wyjaśniać odrywania się percepcji od rzeczywistości. Trzeba bowiem spytać: a co z efektami przemian? Różnicę między reformami a ich brakiem unaocznia rozziew między obecną sytuacją Polski i Białorusi. Mimo to w Polsce coraz silniej deklaruje się niechęć do ważnych czynników, dzięki którym nie stała się ona Białorusią. Chcąc pełniej wyjaśnić ten fenomen, trzeba wyjść poza obiegową tezę o kosztach reform i odwołać się do mechanizmów masowej komunikacji (w tym - dezinformacji), które wpływają na społeczną świadomość.
Czerń i róż
Polskie społeczeństwo nigdy nie miało okazji systematycznie zapoznać się w mediach z fundamentalnymi słabościami socjalizmu: biedą, zacofaniem, brakiem perspektyw itp. A po upadku tego ustroju było bombardowane (zwłaszcza od 1997 r.) przekazami o kosztach reform, czyli o kosztach odchodzenia od socjalizmu. Czy można się dziwić, że w miarę upływu czasu obraz posocjalistycznej rzeczywistości zabarwiał się na czarno, a wizerunek PRL - na różowo?
W socjalizmie cenzura i autocenzura uniemożliwiały demaskowanie zasadniczych ułomności tego ustroju. Po jego upadku, choć znikły zakazy, też nie przedstawiano w mediach jego prawdziwej natury. Media prywatne zwróciły się, co normalne, ku aktualnym tematom. Z kolei telewizja publiczna - najpotężniejsze potencjalne narzędzie masowej edukacji - stała się w dużym stopniu instrumentem antyrynkowej propagandy. Jej sztandarowy interwencyjny program zajął się demaskowaniem nowej rzeczywistości, a programy informacyjne i publicystyczne dostały się w orbitę polityki określonego i niespecjalnie reformatorskiego kierunku. Oto próbka - fragment wypowiedzi dziennikarza TVP w "Wiadomościach" 3 czerwca 2002 r. w rozmowie z ówczesnym premierem: "Panie premierze, ale skoro uznaje pan RPP za ostatni bastion poprzedniego układu władzy, to - nawiązując do poselskiego projektu ustawy zmieniającej ustawę o NBP - można by powiedzieć: bastiony to się zdobywa, a nie namawia ich obrońców, żeby się trochę mniej bronili". Bieżąca polityka zagościła w TVP jako spektakl w wykonaniu zaproszonych polityków. W tym spektaklu dobitnie wypowiadanym absurdom na temat rzeczywistości po 1989 r. rzadko dawano odpór. Bezstronność prowadzącego była z reguły rozumiana jako równy dystans wobec sensu i nonsensu. Taki format publicystyki to zaproszenie dla demagogów. I w rzeczy samej: demagog nr 1 występował we wspomnianym sztandarowym programie gospodarczym jako ekspert, a w innych audycjach TVP - jako polityk.
Wrażliwość (a)spoŁeczna
Polskie społeczeństwo niewiele mogło się dowiedzieć z mediów o balaście, jaki pozostawił po sobie socjalizm. A co docierało do niego od większości polityków na temat rzeczywistości posocjalistycznej? Otóż to, że kierunek przemian jest wadliwy, że jest on przyczyną krzywdy mas, nieuzasadnionego wzbogacenia, inwazji obcych. Specjaliści w dziedzinie "wrażliwości społecznej" potępiali ten kierunek za niedostatek wydatków socjalnych, narodowcy - za wejście obcego kapitału, wrogowie "okrągłego stołu" - za zmowę elit itp. Grupy, które deklarowały wzajemną wrogość, były (i są) zgodne w potępianiu liberalizmu i "monetaryzmu". Owe określenia były i są używane jako wyzwiska, a odnosiły się do reform, dzięki którym Polska różni się od Białorusi i bez których dokończenia nie mamy szans na doganianie Zachodu. Wspomniane grupy mają w gruncie rzeczy jeden program: rozdymanie i tak już rozdętego państwa. Ta populistyczna licytacja uprawiana przez większość polityków przygotowała grunt dla najbardziej agresywnych populistów, których nie da się już przelicytować. Mniejsi populiści zwykle pracują - nie zawsze o tym wiedząc - na największego demagoga. Dotyczy to także wielu "ekspertów" głoszących w mediach katastrofę, bezsens lub niegodziwość transformacji.
Szanse populizmu zwiększała także blokada liberalnych reform. Tak na przykład zablokowanie liberalizacji prawa pracy, reformy PIT i prób naprawy finansów publicznych w latach 1998-2000 przyczyniło się - przy wyżu demograficznym - do wzrostu bezrobocia, a ten z kolei - do nastrojów frustracji. Populizm żywi się więc swoimi sukcesami w destrukcji, choć korzyści - jak wspomniałem - wyciągają zwykle najbardziej agresywni przedstawiciele tego gatunku.
Więcej możesz przeczytać w 23/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.