Polska szkoła nie wymaga inwencji i aktywności, lecz poprawności
W zasadzie to już nie temat felietonu czy komentarza. Przecież wiemy, jaki odsetek Polaków nie rozumie prostych tekstów, dla ilu z nas elementarne operacje rachunkowe, obliczenia procentów są nie do przeskoczenia. Wiemy, że kiepsko jest z czytaniem prasy nawet wśród studentów wyższych uczelni. W epoce "pełnego zatrudnienia" te braki edukacyjne wydawały się niezbyt kosztowne. O pracę, przepraszam - zatrudnienie, było łatwo. Kandydatom nie stawiano nadmiernych wymagań. Ani w szkole, ani w pracy nie bardzo opłacało się być prymusem. Tak, proszę Państwa! Pełne zatrudnienie skutecznie obniżało poziom naszej edukacji, a nawet ograniczało jej potrzebę. Po co młodzież męczyć i stresować współzawodnictwem? I tak dadzą sobie jakoś radę - w szkole za pomocą ściąg lub interwencji rodziców, a w życiu dzięki unikaniu wychylania się. Ambitnych, najlepszych często wytykano palcami jako wyłamujących się z szeregu.
Już w szkole zaczynała się zmowa przeciw wysokiej jakości i akceptacja taryfy ulgowej. Oczywiście, uzasadniano to trudnymi warunkami materialnymi, a często i politycznymi. W dorosłym życiu centralizm uczył oportunizmu, podlizywania się zwierzchnikom, posługiwania się tanimi frazesami. Spychało to kwalifikacje na dalsze miejsce wśród kryteriów awansu. Nieraz trzeba było dużego samozaparcia, by nie utracić wiary w możliwość sukcesu zawodowego. O dopisywaniu się "właściwych" osób do prac naukowych i projektowych napisano już tomy.
Od upadku najlepszego z możliwych ustrojów mija właśnie 15 lat i czas trzeźwo przyjrzeć się realiom. To już nie czasy urawniłowki, niewychylania się i "załatwienia" wszystkiego. Znowu zaczynają się liczyć indywidualne walory i kwalifikacje. Trzeba umieć i chcieć być lepszym, a w szkole nie dawać ściąg kolegom. Tymczasem nasza edukacja i obyczaje nie bardzo się zmieniły. W wielu szkołach nadal silny jest opór przeciw wymaganiom. Rodzice żądają stosowania taryfy ulgowej wobec swoich dzieci. Nauczyciele jak ognia boją się stawiania zbyt wielu ocen niedostatecznych, odrzucają też nowoczesne podręczniki jako zbyt trudne (exemplum: "Matematyka 2001").
Wspólny front szkoły i rodziców ponosi winę za słabe wyniki osiągane przez polskich uczniów w międzynarodowych porównaniach. Polska szkoła nie przygotowuje do życia w gospodarce rynkowej. Nadal nie uczy samodzielności w myśleniu i działaniu. Nie wymaga aktywności i inwencji. Zadowala się poprawnością. Słabo zaznajamia z realiami życia, nie ułatwia rozumienia gospodarki i jej prawidłowości. Uczniowie za długo są izolowani od problematyki ekonomicznej.
Większość Polaków ma ogromne trudności z wypełnianiem formularzy, pisaniem listów, rozumieniem instrukcji użytkowania urządzeń, produktów, stosowania lekarstw. Rolnicy nie radzą sobie z przygotowaniem wniosków o dopłaty z Unii Europejskiej. Poważna skala wtórnego analfabetyzmu to niewątpliwy skutek zbyt wczesnego kończenia edukacji podstawowej, w chwili gdy intelekt nie zaczął jeszcze normalnie pracować. Część ludności wiejskiej nie odczuwa konieczności kształcenia dzieci. 7 maja 2004 r. usłyszeliśmy z ust wybitnej specjalistki, doradczyni prezydenta RP, że często łatwiej wydaje się pieniądze na butelkę wódki aniżeli na dojazd dziecka do szkoły.
Ostro krytykowany przez lewicę rząd Jerzego Buzka był świadomy konieczności głębokich zmian w systemie edukacyjnym i usiłował go zreformować w duchu nowoczesnych wymagań. Próba wprowadzenia jednolitych kryteriów w ocenie szkół i nauczycieli została jednak storpedowana przez przeciwników zmian, głównie nauczycieli nie chcących się uczyć. Oczywiście SLD-owska pani minister zastopowała reformę i dokonaliśmy swoistego autosabotażu. Chowanie głowy w piasek w obliczu wyzwań staje się jedną z naszych narodowych specjalności. Byłoby to do zniesienia, gdyby nie wysoki koszt tego nawyku.
Już w szkole zaczynała się zmowa przeciw wysokiej jakości i akceptacja taryfy ulgowej. Oczywiście, uzasadniano to trudnymi warunkami materialnymi, a często i politycznymi. W dorosłym życiu centralizm uczył oportunizmu, podlizywania się zwierzchnikom, posługiwania się tanimi frazesami. Spychało to kwalifikacje na dalsze miejsce wśród kryteriów awansu. Nieraz trzeba było dużego samozaparcia, by nie utracić wiary w możliwość sukcesu zawodowego. O dopisywaniu się "właściwych" osób do prac naukowych i projektowych napisano już tomy.
Od upadku najlepszego z możliwych ustrojów mija właśnie 15 lat i czas trzeźwo przyjrzeć się realiom. To już nie czasy urawniłowki, niewychylania się i "załatwienia" wszystkiego. Znowu zaczynają się liczyć indywidualne walory i kwalifikacje. Trzeba umieć i chcieć być lepszym, a w szkole nie dawać ściąg kolegom. Tymczasem nasza edukacja i obyczaje nie bardzo się zmieniły. W wielu szkołach nadal silny jest opór przeciw wymaganiom. Rodzice żądają stosowania taryfy ulgowej wobec swoich dzieci. Nauczyciele jak ognia boją się stawiania zbyt wielu ocen niedostatecznych, odrzucają też nowoczesne podręczniki jako zbyt trudne (exemplum: "Matematyka 2001").
Wspólny front szkoły i rodziców ponosi winę za słabe wyniki osiągane przez polskich uczniów w międzynarodowych porównaniach. Polska szkoła nie przygotowuje do życia w gospodarce rynkowej. Nadal nie uczy samodzielności w myśleniu i działaniu. Nie wymaga aktywności i inwencji. Zadowala się poprawnością. Słabo zaznajamia z realiami życia, nie ułatwia rozumienia gospodarki i jej prawidłowości. Uczniowie za długo są izolowani od problematyki ekonomicznej.
Większość Polaków ma ogromne trudności z wypełnianiem formularzy, pisaniem listów, rozumieniem instrukcji użytkowania urządzeń, produktów, stosowania lekarstw. Rolnicy nie radzą sobie z przygotowaniem wniosków o dopłaty z Unii Europejskiej. Poważna skala wtórnego analfabetyzmu to niewątpliwy skutek zbyt wczesnego kończenia edukacji podstawowej, w chwili gdy intelekt nie zaczął jeszcze normalnie pracować. Część ludności wiejskiej nie odczuwa konieczności kształcenia dzieci. 7 maja 2004 r. usłyszeliśmy z ust wybitnej specjalistki, doradczyni prezydenta RP, że często łatwiej wydaje się pieniądze na butelkę wódki aniżeli na dojazd dziecka do szkoły.
Ostro krytykowany przez lewicę rząd Jerzego Buzka był świadomy konieczności głębokich zmian w systemie edukacyjnym i usiłował go zreformować w duchu nowoczesnych wymagań. Próba wprowadzenia jednolitych kryteriów w ocenie szkół i nauczycieli została jednak storpedowana przez przeciwników zmian, głównie nauczycieli nie chcących się uczyć. Oczywiście SLD-owska pani minister zastopowała reformę i dokonaliśmy swoistego autosabotażu. Chowanie głowy w piasek w obliczu wyzwań staje się jedną z naszych narodowych specjalności. Byłoby to do zniesienia, gdyby nie wysoki koszt tego nawyku.
Więcej możesz przeczytać w 23/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.