Społeczeństwo wyraża wotum nieufności dla klasy polityków bez klasy
Możemy się szczycić, że gry komputerowe to pierwszy globalny polski produkt eksportowy. Autor tekstu "Gra na pieniądze" dostarcza na poparcie tej tezy dziesiątki przykładów i chwała za te osiągnięcia naszym informatykom. Zrelaksować setki tysięcy zapracowanych Amerykanów przed komputerem pomysłami made in Poland to naprawdę sztuka! Można nawet zaryzykować tezę, że wirtualna rzeczywistość staje się powoli polską specjalnością. Niestety, niejako przy okazji, to także cecha szczególna polskiej polityki. Przy czym jej wynalazku o skróconej nazwie p.o. żadnym sposobem wyeksportować na większą skalę się nie da.
P.o. znaczy "pełniący obowiązki". Zadałem sobie trud i sprawdziłem: od Niemiec po Amerykę takie pojęcie nie jest nikomu znane, włącznie z prawnikami. Owszem, ktoś może być tam na tzw. - używając naszego języka - okresie próbnym. Innymi słowy, i za Odrą, i za oceanem, jeżeli ktoś się szybko nie sprawdza w roli, powiedzmy, dyrektora departamentu po śmierci poprzedniego dyrektora departamentu, szybko traci swoją funkcję. Bo to także funkcja ufności obywateli wobec wszelakich instytucji państwa.
- Cóż to znaczy "pełniący obowiązki"? Albo jestem mężem, albo nim nie jestem. Jeżeli "pełnię obowiązki męża", to miałoby znaczyć, że od czasu do czasu wchodzę do łóżka jakiejś kobiety? - pytał mnie dr Michael Foedrowitz, polonofil, historyk i socjolog z Berlina. Ujmijmy to w ten elegancki sposób, iż miał on na myśli status męża zaufania publicznego. Choć pewnie kompletnie inaczej pojmował ów status Eugeniusz Kwiatkowski, twórca sukcesów ekonomicznych II RP (vide: "Dwie niepodległości" autorstwa Dariusza Baliszewskiego), pisząc: "W społeczeństwach lekceważących każde trwałe zasady życie musi się tlić marnie, muszą się szerzyć ekstremy nędzy i egoizmu, ryzyka i niepewności, intryg i osobistych antagonizmów. Wszystko staje się tam możliwością, wszystko tonie w powodzi namiętnych dyskusji i złośliwych oskarżeń i nie może się tam doczekać urzeczywistnienia".
Tymczasem p.o. święci obecnie triumfy, o czym przekonuje lektura cover story tego numeru (vide: "Dziecinada"): swoisty kabaret skupionej na własnych krótkowzrocznych interesach, zajętej doraźnymi potrzebami władzy, nieomal ciągłe rządy tymczasowe, dwuwładza premiera i prezydenta, żonglerka najrozmaitszymi terminami wyborów parlamentarnych, wreszcie dysfunkcjonalność konstytucji. Efekt? Innego rodzaju p.o.: przysposobienie obronne obywateli przeciwstawiających się nieobliczalności i egoizmowi polityków (choćby pod postacią buntu wobec bezkarnych gangów urzędników, ruchu oporu obdzieranych ze skóry podatników, o czym pisaliśmy), wyrażające wotum nieufności dla klasy bez klasy. A to już początek zaawansowanego procesu nowotworowego, który od 15 lat dokładnie drąży III RP po dziesięcioleciach destrukcji PRL. Więc uczmy się czegoś od przodków. Marszałek Piłsudski pozostawił nam w spadku takie oto memento: "Tam, gdzie chodzi o życie, tam, gdzie chodzi o krew, jest ta ofiara najłatwiejsza, chociaż w laury owita. To jest ofiara, na którą Polak na pewno się zdobędzie. Idzie o ofiarę ciężką, idzie o ofiarę robioną dla siły całego narodu, idzie o ofiarę i umiejętność robienia ustępstw wzajemnych, idzie o ofiarę z tego, co ludziom być może i jest najdroższe, o ofiarę ze swych przekonań i poglądów. Idzie o to, aby kraj nasz zrozumiał, że swoboda to nie jest kaprys, że swoboda to nie jest 'mnie wszystko wolno, a drugiemu nic', że swoboda, jeśli ma dać siłę, musi jednoczyć, musi łączyć, musi rękę drugiemu podawać, musi godzić sprzeczności, a nie tylko przy swojem się upierać".
"Jestem marzycielem i równocześnie zimnym realistą" - mawiał Michał Bobrzyński, historyk z UJ, konserwatywny polityk, autor m.in. "Dziejów Polski w zarysie". Mnie marzy się (i również łączę to z zimnym realizmem), aby skrót p.o. był dziś rozszyfrowywany - skoro na razie nie da się go wyeliminować - jako pełnia odpowiedzialności.
P.o. znaczy "pełniący obowiązki". Zadałem sobie trud i sprawdziłem: od Niemiec po Amerykę takie pojęcie nie jest nikomu znane, włącznie z prawnikami. Owszem, ktoś może być tam na tzw. - używając naszego języka - okresie próbnym. Innymi słowy, i za Odrą, i za oceanem, jeżeli ktoś się szybko nie sprawdza w roli, powiedzmy, dyrektora departamentu po śmierci poprzedniego dyrektora departamentu, szybko traci swoją funkcję. Bo to także funkcja ufności obywateli wobec wszelakich instytucji państwa.
- Cóż to znaczy "pełniący obowiązki"? Albo jestem mężem, albo nim nie jestem. Jeżeli "pełnię obowiązki męża", to miałoby znaczyć, że od czasu do czasu wchodzę do łóżka jakiejś kobiety? - pytał mnie dr Michael Foedrowitz, polonofil, historyk i socjolog z Berlina. Ujmijmy to w ten elegancki sposób, iż miał on na myśli status męża zaufania publicznego. Choć pewnie kompletnie inaczej pojmował ów status Eugeniusz Kwiatkowski, twórca sukcesów ekonomicznych II RP (vide: "Dwie niepodległości" autorstwa Dariusza Baliszewskiego), pisząc: "W społeczeństwach lekceważących każde trwałe zasady życie musi się tlić marnie, muszą się szerzyć ekstremy nędzy i egoizmu, ryzyka i niepewności, intryg i osobistych antagonizmów. Wszystko staje się tam możliwością, wszystko tonie w powodzi namiętnych dyskusji i złośliwych oskarżeń i nie może się tam doczekać urzeczywistnienia".
Tymczasem p.o. święci obecnie triumfy, o czym przekonuje lektura cover story tego numeru (vide: "Dziecinada"): swoisty kabaret skupionej na własnych krótkowzrocznych interesach, zajętej doraźnymi potrzebami władzy, nieomal ciągłe rządy tymczasowe, dwuwładza premiera i prezydenta, żonglerka najrozmaitszymi terminami wyborów parlamentarnych, wreszcie dysfunkcjonalność konstytucji. Efekt? Innego rodzaju p.o.: przysposobienie obronne obywateli przeciwstawiających się nieobliczalności i egoizmowi polityków (choćby pod postacią buntu wobec bezkarnych gangów urzędników, ruchu oporu obdzieranych ze skóry podatników, o czym pisaliśmy), wyrażające wotum nieufności dla klasy bez klasy. A to już początek zaawansowanego procesu nowotworowego, który od 15 lat dokładnie drąży III RP po dziesięcioleciach destrukcji PRL. Więc uczmy się czegoś od przodków. Marszałek Piłsudski pozostawił nam w spadku takie oto memento: "Tam, gdzie chodzi o życie, tam, gdzie chodzi o krew, jest ta ofiara najłatwiejsza, chociaż w laury owita. To jest ofiara, na którą Polak na pewno się zdobędzie. Idzie o ofiarę ciężką, idzie o ofiarę robioną dla siły całego narodu, idzie o ofiarę i umiejętność robienia ustępstw wzajemnych, idzie o ofiarę z tego, co ludziom być może i jest najdroższe, o ofiarę ze swych przekonań i poglądów. Idzie o to, aby kraj nasz zrozumiał, że swoboda to nie jest kaprys, że swoboda to nie jest 'mnie wszystko wolno, a drugiemu nic', że swoboda, jeśli ma dać siłę, musi jednoczyć, musi łączyć, musi rękę drugiemu podawać, musi godzić sprzeczności, a nie tylko przy swojem się upierać".
"Jestem marzycielem i równocześnie zimnym realistą" - mawiał Michał Bobrzyński, historyk z UJ, konserwatywny polityk, autor m.in. "Dziejów Polski w zarysie". Mnie marzy się (i również łączę to z zimnym realizmem), aby skrót p.o. był dziś rozszyfrowywany - skoro na razie nie da się go wyeliminować - jako pełnia odpowiedzialności.
Więcej możesz przeczytać w 23/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.