Nie żyje Leni Riefenstahl, niech żyje Michael Moore!
Zapłakana matka czyta wprost do kamery ostatni list od syna, który zginął na wojnie w Iraku. Żołnierz amerykańskiej armii nie szczędzi w liście obelg pod adresem George'a Busha. Tuż obok tej sceny mamy obrazek Britney Spears żującej gumę i mówiącej: "Mam zaufanie do prezydenta". Takich demagogicznych zestawień mamy setki w najnowszym filmie Michaela Moore'a "Fahrenheit 9/11". Moore'a nie interesuje, że żołnierz, którego list cytuje, był zawodowcem, który poszedł na wojnę, bo na tym polega m.in. profesja żołnierza. Nie interesuje go też, że żaden żołnierz zawodowy nie pluje na swego dowódcę, a prezydent Bush jest przecież najwyższym dowódcą US Army. Moore'a interesuje tylko jedno: sugestywnie i odwołując się do skrajnych emocji, pokazać Busha jako zbrodniarza, osobę nieudolną, nieuczciwą i zwyczajnie głupią. I Moore nawet nie zauważa, że staje się propagandystą w stylu mistrzów pracujących na rzecz Hitlera i Stalina, na przykład Sergiusza Eisensteina i Leni Riefenstahl. Tak jak oni jest niebezpieczny, bo uwodzi formą i ma wielki dar opowiadania.
Oglądając najnowszy film Moore'a, starsi widzowie mogą przeżyć klasyczne déj? vu - poczują się jak na polskiej kronice filmowej z czasów stalinowskich, gdy amerykański prezydent był wcieleniem zła, demoralizacji, nieuctwa i nosicielem wszelkich grzechów. - Dokument ma tę wyższość nad fabułą, że sugeruje prawdę. Widziałem poprzedni film Moore'a "Zabawy z bronią", dla mnie to manipulacja w bolszewickim stylu - mówi "Wprost" znany filmowiec Juliusz Machulski.
Film Moore'a, który wygrał festiwal w Cannes, jest tak skonstruowany, że nie tylko Bush jest w nim potworem, ale i jego rodzina, każdy, kto żywi do niego inne uczucia niż nienawiść, nawet jego pies.
Michael gorszy od Leni
Moore pewnie by się obraził, gdyby jego dwa ostatnie filmy porównać do "Triumfu woli" Leni Riefenstahl. Tyle że takie porównanie to właściwie obelga dla Leni, bo jej propaganda była jednak znacznie bardziej wyrafinowana. Reżyser "Fahrenheita 9/11" może powiedzieć, że zarówno Eisenstein, jak i Riefenstahl głosili chwałę systemów totalitarnych i ich wodzów, a on opowiada się za demokracją. Różnica jest jednak pozorna: Moore niszczy bowiem fundamenty demokracji, traktując demokratycznie wybranego prezydenta demokratycznego państwa gorzej niż terrorystów i zbrodniarzy. Ale taka właśnie jest logika lewicowych idiotów, którym Moore aktualnie przewodzi: wszystko jest lepsze od konserwatywnych idei i fundamentalnych zasad, czyli - w terminologii Moore'a - wstecznictwa.
Moore stał się bożyszczem lewicowych idiotów między innymi dzięki temu, że pod względem warsztatu jest mistrzem. Ale przecież Stalin i Hitler też mianowali swoimi propagandystami wybitnych mistrzów. Sergiusz Eisenstein zwrócił uwagę Stalina, gdy jeszcze pracował we Frontowym Teatrze Agitacyjnym. Właśnie na scenie po raz pierwszy zastosował swój "montaż atrakcji". Szybko dostrzegł, że jeszcze lepiej da się manipulować emocjami widzów w filmie, i to właśnie wykorzystywał Stalin. Już w swoim debiucie "Strajk" (1924) Eisenstein zestawiał sceny rozstrzeliwania robotników i sekwencję zabijania zwierząt w rzeźni. Podobnie postępuje dziś Moore, który montuje obrazy wymordowanych przez reżim Husajna ze zdjęciami cywilnych ofiar amerykańskiej ofensywy w Iraku.
Zrealizowany w 1925 r. "Pancernik Potiomkin" jest przykładem propagandy doskonałej - niezwykle sugestywnej, ale nie nachalnej. Ten pełen patosu i nowatorsko zmontowany film fabularny brano za dokument. Na podobny odbiór liczy Michael Moore. Na razie nie zawiódł się w Cannes, ale tam górowali tacy jak on, w dodatku nabuzowani negatywnymi emocjami. Marcin Piasecki, przedstawiciel polskiego dystrybutora "Fahrenheita 9/11", przyznaje, że obraz Moore'a nie jest dokumentem. Usprawiedliwia on też jednostronność i nierzetelność reżysera. - Nie ma w tym filmie racji drugiej strony konfliktu, ale ta strona przedstawiała je przez ostatnie trzy lata, i to we wszystkich możliwych mediach - mówi Piasecki.
Manipulacja jako nowatorstwo
Michael Moore może pozazdrościć Leni Riefenstahl, autorce "Triumfu woli", umiejętności kreowania propagandy pozytywnej, bo on sam jeszcze tego nie potrafi. Riefenstahl, montując faszystowskie symbole, powiewające flagi ze swastykami, atrakcyjnych młodych mężczyzn czy tłumy w stanie ekstazy podczas kontaktu z wodzem, czyniła faszyzm czymś atrakcyjnym, nowoczesnym, witalnym. Moore ma z tym problem, bo nie ma dość atrakcyjnej lewicowej ideologii i współczesnego lewicowego wodza. Na razie jest więc świetny w destrukcji. W jego ostatnim filmie wyraźnie widać pomysły Eisensteina, które potem przetworzyła Riefenstahl. Wedle tego patentu Moore zestawia obrazy tragedii 11 września z obrazem Busha spokojnie czytającego bajkę dzieciom w szkole na Florydzie, chociaż już wie o tragedii. W Cannes Moore nie powinien dostać Złotej Palmy, lecz nagrodę im. Leni Riefenstahl, bo naprawdę jest jej pojętnym uczniem.
W swoim ostatnim filmie Moore zaczepia przed Kapitolem amerykańskiego kongresmana i namawia go, by wysłał własnego dorosłego syna na wojnę w Iraku. Przeciętny Amerykanin utożsami się z człowiekiem, który troszczy się o dziecko mające wyruszyć na odległą wojnę. Tyle że w tej scenie wszystko jest manipulacją. Moore sfilmował ją tak, jakby do Iraku wysyłano młodych ludzi z poboru i wbrew ich woli - jak w czasach wojny wietnamskiej. Poza tym ukrywa sens tej wojny, a wręcz sugeruje jej nielegalność - tak jakby Kongres się na nią nie zgodził. Widz ma współczuć ofiarom Busha, czyli niewinnym chłopcom i dziewczynom zmuszanym do udziału w brudnej wojnie. I widz współczuje, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie posłałby dziecka na taką wojnę. Emocje działają szybciej niż analiza, że to nie wojna wietnamska, że nikogo się nie zmusza do udziału w niej, że jednak w Iraku był jakiś rzeczywisty problem. - Dokument nie jest bezceremonialnym i jednostronnym udowadnianiem jakiejś tezy. Tu widz nie musi myśleć, bo jest prowadzony na sznureczku. Nie lubię takiego kina - mówi "Wprost" Marcel Łoziński, wybitny polski dokumentalista.
Sukces Michaela Moore'a wynika w jakimś stopniu z tego, że obywatele demokratycznych krajów przez lata, jakie upłynęły od upadku komunizmu, zapomnieli o tym, iż film dokumentalny jest świetnym narzędziem manipulacji. Po prostu przez ostatnie lata ci widzowie nie byli poddawani ordynarnym manipulacjom. Tendencyjny montaż wydaje się im więc tylko nowatorstwem, tak jak wydawał się widzom filmów Eisensteina czy Riefenstahl.
Przyjaciel wrogów demokracji
Michael Moore ma w swoim dorobku nagrodę Emmy, Oscara i Złotą Palmę, nie jest więc artystą tuzinkowym. "Otrzymałeś tę nagrodę, bo zrobiłeś świetny film. Mówię ci to jak reżyser reżyserowi" - powiedział Moore'owi przewodniczący jury w Cannes Quentin Tarantino. Rzeczywiście Moore zrobił świetny wredny film, który dla Al-Kaidy może być znakomitym uzasadnieniem dla kolejnych ataków terrorystycznych na Amerykę i jej sojuszników. Filmy Eisensteina i Riefenstahl umacniały totalitarne dyktatury, więc ich twórcom - mimo świetnego warsztatu - honoru nie przynoszą. Można ich jednak jakoś zrozumieć, bo żyli w totalitarnym systemie. Moore korzysta zaś ze wszystkich dobrodziejstw demokracji, a odpłaca się jej, dostarczając argumentów jej największym wrogom. I nie spotkają go za to żadne szykany.
Oglądając najnowszy film Moore'a, starsi widzowie mogą przeżyć klasyczne déj? vu - poczują się jak na polskiej kronice filmowej z czasów stalinowskich, gdy amerykański prezydent był wcieleniem zła, demoralizacji, nieuctwa i nosicielem wszelkich grzechów. - Dokument ma tę wyższość nad fabułą, że sugeruje prawdę. Widziałem poprzedni film Moore'a "Zabawy z bronią", dla mnie to manipulacja w bolszewickim stylu - mówi "Wprost" znany filmowiec Juliusz Machulski.
Film Moore'a, który wygrał festiwal w Cannes, jest tak skonstruowany, że nie tylko Bush jest w nim potworem, ale i jego rodzina, każdy, kto żywi do niego inne uczucia niż nienawiść, nawet jego pies.
Michael gorszy od Leni
Moore pewnie by się obraził, gdyby jego dwa ostatnie filmy porównać do "Triumfu woli" Leni Riefenstahl. Tyle że takie porównanie to właściwie obelga dla Leni, bo jej propaganda była jednak znacznie bardziej wyrafinowana. Reżyser "Fahrenheita 9/11" może powiedzieć, że zarówno Eisenstein, jak i Riefenstahl głosili chwałę systemów totalitarnych i ich wodzów, a on opowiada się za demokracją. Różnica jest jednak pozorna: Moore niszczy bowiem fundamenty demokracji, traktując demokratycznie wybranego prezydenta demokratycznego państwa gorzej niż terrorystów i zbrodniarzy. Ale taka właśnie jest logika lewicowych idiotów, którym Moore aktualnie przewodzi: wszystko jest lepsze od konserwatywnych idei i fundamentalnych zasad, czyli - w terminologii Moore'a - wstecznictwa.
Moore stał się bożyszczem lewicowych idiotów między innymi dzięki temu, że pod względem warsztatu jest mistrzem. Ale przecież Stalin i Hitler też mianowali swoimi propagandystami wybitnych mistrzów. Sergiusz Eisenstein zwrócił uwagę Stalina, gdy jeszcze pracował we Frontowym Teatrze Agitacyjnym. Właśnie na scenie po raz pierwszy zastosował swój "montaż atrakcji". Szybko dostrzegł, że jeszcze lepiej da się manipulować emocjami widzów w filmie, i to właśnie wykorzystywał Stalin. Już w swoim debiucie "Strajk" (1924) Eisenstein zestawiał sceny rozstrzeliwania robotników i sekwencję zabijania zwierząt w rzeźni. Podobnie postępuje dziś Moore, który montuje obrazy wymordowanych przez reżim Husajna ze zdjęciami cywilnych ofiar amerykańskiej ofensywy w Iraku.
Zrealizowany w 1925 r. "Pancernik Potiomkin" jest przykładem propagandy doskonałej - niezwykle sugestywnej, ale nie nachalnej. Ten pełen patosu i nowatorsko zmontowany film fabularny brano za dokument. Na podobny odbiór liczy Michael Moore. Na razie nie zawiódł się w Cannes, ale tam górowali tacy jak on, w dodatku nabuzowani negatywnymi emocjami. Marcin Piasecki, przedstawiciel polskiego dystrybutora "Fahrenheita 9/11", przyznaje, że obraz Moore'a nie jest dokumentem. Usprawiedliwia on też jednostronność i nierzetelność reżysera. - Nie ma w tym filmie racji drugiej strony konfliktu, ale ta strona przedstawiała je przez ostatnie trzy lata, i to we wszystkich możliwych mediach - mówi Piasecki.
Manipulacja jako nowatorstwo
Michael Moore może pozazdrościć Leni Riefenstahl, autorce "Triumfu woli", umiejętności kreowania propagandy pozytywnej, bo on sam jeszcze tego nie potrafi. Riefenstahl, montując faszystowskie symbole, powiewające flagi ze swastykami, atrakcyjnych młodych mężczyzn czy tłumy w stanie ekstazy podczas kontaktu z wodzem, czyniła faszyzm czymś atrakcyjnym, nowoczesnym, witalnym. Moore ma z tym problem, bo nie ma dość atrakcyjnej lewicowej ideologii i współczesnego lewicowego wodza. Na razie jest więc świetny w destrukcji. W jego ostatnim filmie wyraźnie widać pomysły Eisensteina, które potem przetworzyła Riefenstahl. Wedle tego patentu Moore zestawia obrazy tragedii 11 września z obrazem Busha spokojnie czytającego bajkę dzieciom w szkole na Florydzie, chociaż już wie o tragedii. W Cannes Moore nie powinien dostać Złotej Palmy, lecz nagrodę im. Leni Riefenstahl, bo naprawdę jest jej pojętnym uczniem.
W swoim ostatnim filmie Moore zaczepia przed Kapitolem amerykańskiego kongresmana i namawia go, by wysłał własnego dorosłego syna na wojnę w Iraku. Przeciętny Amerykanin utożsami się z człowiekiem, który troszczy się o dziecko mające wyruszyć na odległą wojnę. Tyle że w tej scenie wszystko jest manipulacją. Moore sfilmował ją tak, jakby do Iraku wysyłano młodych ludzi z poboru i wbrew ich woli - jak w czasach wojny wietnamskiej. Poza tym ukrywa sens tej wojny, a wręcz sugeruje jej nielegalność - tak jakby Kongres się na nią nie zgodził. Widz ma współczuć ofiarom Busha, czyli niewinnym chłopcom i dziewczynom zmuszanym do udziału w brudnej wojnie. I widz współczuje, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie posłałby dziecka na taką wojnę. Emocje działają szybciej niż analiza, że to nie wojna wietnamska, że nikogo się nie zmusza do udziału w niej, że jednak w Iraku był jakiś rzeczywisty problem. - Dokument nie jest bezceremonialnym i jednostronnym udowadnianiem jakiejś tezy. Tu widz nie musi myśleć, bo jest prowadzony na sznureczku. Nie lubię takiego kina - mówi "Wprost" Marcel Łoziński, wybitny polski dokumentalista.
Sukces Michaela Moore'a wynika w jakimś stopniu z tego, że obywatele demokratycznych krajów przez lata, jakie upłynęły od upadku komunizmu, zapomnieli o tym, iż film dokumentalny jest świetnym narzędziem manipulacji. Po prostu przez ostatnie lata ci widzowie nie byli poddawani ordynarnym manipulacjom. Tendencyjny montaż wydaje się im więc tylko nowatorstwem, tak jak wydawał się widzom filmów Eisensteina czy Riefenstahl.
Przyjaciel wrogów demokracji
Michael Moore ma w swoim dorobku nagrodę Emmy, Oscara i Złotą Palmę, nie jest więc artystą tuzinkowym. "Otrzymałeś tę nagrodę, bo zrobiłeś świetny film. Mówię ci to jak reżyser reżyserowi" - powiedział Moore'owi przewodniczący jury w Cannes Quentin Tarantino. Rzeczywiście Moore zrobił świetny wredny film, który dla Al-Kaidy może być znakomitym uzasadnieniem dla kolejnych ataków terrorystycznych na Amerykę i jej sojuszników. Filmy Eisensteina i Riefenstahl umacniały totalitarne dyktatury, więc ich twórcom - mimo świetnego warsztatu - honoru nie przynoszą. Można ich jednak jakoś zrozumieć, bo żyli w totalitarnym systemie. Moore korzysta zaś ze wszystkich dobrodziejstw demokracji, a odpłaca się jej, dostarczając argumentów jej największym wrogom. I nie spotkają go za to żadne szykany.
Więcej możesz przeczytać w 23/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.