Kazimierz Marcinkiewicz starał się rządzić, Jarosław Kaczyński będzie rzeczywiście rządził
Gdy w czwartek 6 lipca wieczorem Jarosław Kaczyński oglądał TVN 24, usłyszał, że premier Kazimierz Marcinkiewicz spotyka się właśnie z głównym przeciwnikiem jego partii - Donaldem Tuskiem. Kaczyński już w czerwcu zdecydował, że najbardziej popularny polityk w Polsce do końca lipca przestanie być premierem rządu PiS. Ale nie chciał, by to Marcinkiewicz decydował, kiedy to nastąpi. Gdy premier zmierzał do Gdańska, Jarosław Kaczyński spotkał się - jak mówią nasi informatorzy - w Konstancinie, w Domu Promocji, z Romanem Giertychem i Andrzejem Lepperem. Powiedział im, że w następnym tygodniu dojdzie do wymiany szefa rządu. Tylko doprecyzował termin, bo już tydzień wcześniej informował koalicjantów, że premier odejdzie. To dlatego Lepper już 3 lipca mówił o "rekonstrukcji rządu". Marcinkiewicz postanowił uprzedzić wypadki, dlatego spotkał się z Tuskiem. Nie wiedząc o tym, obie strony - Kaczyński i Marcinkiewicz - w tym samym czasie próbowały wpłynąć na bieg wypadków.
Kaczyński jak Piłsudski
Nasi informatorzy w PiS twierdzą, że Kaczyński uprzedził Marcinkiewicza, by po 31 lipca nie umawiał żadnych wizyt, co oznaczało, że w sierpniu nie będzie już szefem rządu. Kaczyński nie sądził tylko, że Marcinkiewicz będzie się próbował ratować. I to przy pomocy Tuska. Z kolei Marcinkiewicz nie spodziewał się, że dojdzie do przyspieszenia wyroku. Jego czwartkowe spotkanie z liderem PO miało być ostrzeżeniem dla PiS: jeśli zrobicie mi krzywdę, mogę pójść do platformy, w dodatku nie sam. Marcinkiewicz spodziewał się wściekłości prezesa PiS, ale liczył, że do decydującej rozgrywki dojdzie dopiero w poniedziałek 10 lipca, kiedy emocje opadną. Dlatego wsiadł do helikoptera w Gdańsku, myśląc, że w Warszawie przesiądzie się do rządowego samolotu, którym poleci do Dubrownika, by się spotkać z premierem Chorwacji. Ale w chwili gdy Marcinkiewicz wsiadał w Gdańsku do śmigłowca, Tusk zorganizował konferencję prasową, na której padło kluczowe zdanie: "Premier nie ukrywał, że jego sytuacja w obozie rządzącym komplikuje się". Jarosław Kaczyński nie mógł pozwolić, by to Marcinkiewicz rozdawał karty.
Kaczyński zachował się tak, jak w II RP zachowywał się Józef Piłsudski: ostatnie zdanie musiało zawsze należeć do komendanta (tak zwracali się do marszałka jego najbliżsi współpracownicy). Kiedy Piłsudski postanowił, że ktoś zostanie ministrem lub przestanie nim być, po prostu to komunikował i nie oczekiwał reakcji, a już w żadnym wypadku sprzeciwu. Tak było na przykład w wypadku gen. Felicjana Sławoja-Składkowskiego, ministra i premiera. Kaczyński, wychowany w kulcie Piłsudskiego, od początku rządzi PiS w stylu komendanta. I Marcinkiewicza potraktował tak, jak marszałek Sławoja-Składkowskiego.
Tusk, zamiast osłabić PiS, ułatwił Jarosławowi Kaczyńskiemu przeprowadzenie wymiany premiera. "Prosimy o niekomentowanie wypowiedzi Tuska do zakończenia Komitetu Politycznego" - tej treści SMS wysłany w piątek o 14.43 przez biuro PiS do wszystkich parlamentarzystów tej partii zakończył karierę Marcinkiewicza na stanowisku premiera.
Zdrada partii
Chociaż o zmianie szefa rządu mówiło się od tygodni, dla prezesa PiS problemem było przekonanie do tego posunięcia parlamentarzystów tej partii. Potrzebował więc wygodnego pretekstu. Po ujawnieniu tajnego spotkania z Tuskiem Marcinkiewicz w klubie został uznany nieomal za zdrajcę. W takim klimacie premier nie mógł liczyć na wyprowadzenie z klubu PiS kogokolwiek, choć wcześniej spekulowano, że może to być od 20 do 60 osób. Marcinkiewicz nie miał innego wyjścia, jak się ukorzyć przed Jarosławem Kaczyńskim. Dlatego w ostatnią sobotę zrezygnowany wysłuchał wszystkich pretensji i zgodził się na to, by być kandydatem PiS na prezydenta Warszawy.
Oficjalny komunikat po sobotniej radzie politycznej PiS, w którym Marcinkiewicz był chwalony "za lojalność i sukcesy", trudno traktować inaczej niż ironię. Faktycznie rada programowa partii była "sądem nad premierem". Przypisywano mu zdradę partii, a także sojusz z układem, na co dowodem miało być zostawienie postkomunistycznych menedżerów na stanowiskach, m.in. zwlekanie z dymisją byłego prezesa PZU Cezarego Stypułkowskiego czy obecnego szefa Grupy Lotos Pawła Olechnowicza. Marcinkiewicz był także krytykowany za "małą determinację" w reformowaniu tajnych służb. Ten ostatni powód wcale nie był błahym przewinieniem. - "Układ", o którym mówi Jarosław Kaczyński, ma doskonałą zdolność dostosowywania się do zmieniających się warunków. Stara nomenklatura używa dziś argumentów braci Kaczyńskich, aby dyskredytować ich własnych ludzi. Zaś liderzy PiS nie mogąc polegać na służbach, zdają się w decyzjach na plotki - uważa prof. Andrzej Zybertowicz z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, autor książki "W uścisku tajnych służb".
Trzy próby odwołania premiera
Napięcie między prezesem PiS a szefem rządu pojawiło się już kilka tygodni po nominacji Marcinkiewicza. Głównie dlatego, że Marcinkiewicz na stanowisku premiera za szybko się usamodzielnił. Przejawem tego była najpierw nominacja Andrzeja Mikosza na stanowisko ministra skarbu. Jarosław Kaczyński dyplomatycznie mówił wtedy, że w jego rządzie kogoś takiego jak Mikosz by nie było. Później premier zwlekał z dymisją Mikosza, gdy wyszło na jaw, że na przykład w sprawie prywatyzacji PZU może on być nieobiektywny. Kolejnymi dowodami zbytniej samodzielności Marcinkiewicza było zwlekanie z dymisją najbliższych współpracowników Mikosza, wiceministrów w resorcie skarbu Piotra Rozwadowskiego i Macieja Heydla. Dymisje te przez kilka tygodni leżały na biurku Marcinkiewicza. Gdy naciskany premier w końcu je podpisał, uczynił z obu wiceministrów swoich doradców, tworząc przy kancelarii premiera coś w rodzaju małego ministerstwa skarbu.
Po raz pierwszy Marcinkiewicz miał być odwołany pod koniec lutego 2006 r., gdy prezydent Lech Kaczyński zniecierpliwiony biernością rządu przejął inicjatywę w sprawie likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. W połowie maja los premiera znowu wisiał na włosku, gdy jego podsekretarz stanu Ryszard Schnepf nie wykluczał, powołując się na Marcinkiewicza, przystąpienia Polski do budowy Gazociągu Północnego. W obu wypadkach skończyło się na ukorzeniu ze strony Marcinkiewicza. Trzecim pretekstem do odwołania premiera była sprawa Zyty Gilowskiej i błyskawicznej nominacji na jej stanowisko Pawła Wojciechowskiego. Jarosław Kaczyński w rozmowach w Sejmie - jak mówią nasi informatorzy z PiS - obarczał premiera Marcinkiewicza winą za dziwne okoliczności odwołania Gilowskiej.
Na początku maja 2006 r. zawiązała się już prawdziwa koalicja obozów prezydenta i prezesa PiS przeciwko Marcinkiewiczowi. Pierwszym zwycięstwem tej koalicji było przejęcie przez prezydenta kontroli nad polityką zagraniczną. Kolejnym etapem miało być właśnie doprowadzenie do dymisji Marcinkiewicza.
Zaprogramowany konflikt
Konflikt między Marcinkiewiczem a Jarosławem Kaczyńskim nie wynikał tylko z różnic interesów i politycznych temperamentów. Rząd Marcinkiewicza nie działał i nie mógł sprawnie działać, bo blokował go układ, w którym faktyczną władzę sprawowali jednocześnie premier i nadpremier. A swoje trzy grosze wtrącał też prezydent. Kolejne wydarzenia dostarczały dowodów, że nie sprawdza się układ, w którym rządem nie kieruje szef najważniejszej partii. I teraz wreszcie się to zmieni. Wrócimy do normalności, od której odeszliśmy po dymisji w maju 2004 r. premiera Leszka Millera.
Rząd Marcinkiewicza cierpiał na syndrom wiecznego buksowania. Najpierw powodował to brak większościowego zaplecza w Sejmie. Potem były ciągłe awantury z uczestnikami paktu stabilizacyjnego. W końcu koalicja powstała, ale problemy pojawiały się bez przerwy, na przykład nienasycony apetyt Leppera na stanowiska czy kolejne pomysły Giertycha. I rząd znowu buksował. Wszystko wskazuje na to, że główny powód inercji władzy leżał w konstrukcji układu trzech ośrodków władzy, w trójkącie premier - prezydent - szef partii rządzącej. Dokładając do tego problemy z koalicjantami (choć są one innej natury), sytuacja zaczynała przypominać czasy AWS.
Czy można się dziwić Marcinkiewiczowi, że czuł się źle, gdy dowiadywał się, że szefami najpoważniejszych spółek skarbu państwa będą ludzie, o których nie słyszał? Nominacja Jaromira Netzla na prezesa PZU odbyła się poza premierem, czego ten specjalnie nie ukrywał. Premier chciał Netzla odwołać, ale najwyraźniej - mimo fatalnych prasowych publikacji na temat szefa PZU - dopóki nie miał twardych dowodów przeciwko Netzlowi, nie mógł tego zrobić. Powołując zespół, który miał weryfikować decyzje personalne ministra skarbu, Marcinkiewicz powiedział de facto: nie ufam wyborom tego ministra, a ponieważ sam nie mam politycznej siły, by blokować jego decyzje, powołam oficjalne ciało, którego nie będzie mógł ominąć. Znając poglądy premiera, trudno też sądzić, że był on zachwycony wstrzymaniem prywatyzacji przez Wojciecha Jasińskiego.
Desperacja ostatnich działań Marcinkiewicza była obroną resztek niezależności. A był przecież szefem rządu. A te desperackie działania wywoływały równą desperację u prezesa PiS, który czuł, że szef jego rządu jest wobec niego coraz mniej lojalny. Taki układ był od początku skazany na niepowodzenie.
Nasz premier, nasi prezydenci
Teraz sytuacja będzie przynajmniej czytelna. I dla Kaczyńskiego, i dla wyborców. Na nikogo już nie da się zwalić winy. Na pewno Jarosław Kaczyński nie będzie premierem malowanym. Jego problemem jest jednak totalna nieufność i brak umiejętności delegowania zadań na innych. Ufa sobie, bratu i tylko jeszcze kilku osobom. Jeśli kryterium zaufania nadal będzie jedynym przy kierowaniu rządem, wówczas nowy gabinet szybko wpadnie na rafy.
Marcinkiewicz stracił wiele. Spotkanie z Tuskiem nie uchroniło przed upadkiem, ale nieco ten upadek zamortyzowało. Bo funkcja prezydenta Warszawy może w dłuższej perspektywie dać mu znowu mocną pozycję. Jeśli wygra wybory i uda mu się dobrze rządzić, za cztery lata może być dużo mocniejszym politykiem niż dziś. I wtedy znów stanie się zagrożeniem dla braci Kaczyńskich.
Kaczyński jak Piłsudski
Nasi informatorzy w PiS twierdzą, że Kaczyński uprzedził Marcinkiewicza, by po 31 lipca nie umawiał żadnych wizyt, co oznaczało, że w sierpniu nie będzie już szefem rządu. Kaczyński nie sądził tylko, że Marcinkiewicz będzie się próbował ratować. I to przy pomocy Tuska. Z kolei Marcinkiewicz nie spodziewał się, że dojdzie do przyspieszenia wyroku. Jego czwartkowe spotkanie z liderem PO miało być ostrzeżeniem dla PiS: jeśli zrobicie mi krzywdę, mogę pójść do platformy, w dodatku nie sam. Marcinkiewicz spodziewał się wściekłości prezesa PiS, ale liczył, że do decydującej rozgrywki dojdzie dopiero w poniedziałek 10 lipca, kiedy emocje opadną. Dlatego wsiadł do helikoptera w Gdańsku, myśląc, że w Warszawie przesiądzie się do rządowego samolotu, którym poleci do Dubrownika, by się spotkać z premierem Chorwacji. Ale w chwili gdy Marcinkiewicz wsiadał w Gdańsku do śmigłowca, Tusk zorganizował konferencję prasową, na której padło kluczowe zdanie: "Premier nie ukrywał, że jego sytuacja w obozie rządzącym komplikuje się". Jarosław Kaczyński nie mógł pozwolić, by to Marcinkiewicz rozdawał karty.
Kaczyński zachował się tak, jak w II RP zachowywał się Józef Piłsudski: ostatnie zdanie musiało zawsze należeć do komendanta (tak zwracali się do marszałka jego najbliżsi współpracownicy). Kiedy Piłsudski postanowił, że ktoś zostanie ministrem lub przestanie nim być, po prostu to komunikował i nie oczekiwał reakcji, a już w żadnym wypadku sprzeciwu. Tak było na przykład w wypadku gen. Felicjana Sławoja-Składkowskiego, ministra i premiera. Kaczyński, wychowany w kulcie Piłsudskiego, od początku rządzi PiS w stylu komendanta. I Marcinkiewicza potraktował tak, jak marszałek Sławoja-Składkowskiego.
Tusk, zamiast osłabić PiS, ułatwił Jarosławowi Kaczyńskiemu przeprowadzenie wymiany premiera. "Prosimy o niekomentowanie wypowiedzi Tuska do zakończenia Komitetu Politycznego" - tej treści SMS wysłany w piątek o 14.43 przez biuro PiS do wszystkich parlamentarzystów tej partii zakończył karierę Marcinkiewicza na stanowisku premiera.
Zdrada partii
Chociaż o zmianie szefa rządu mówiło się od tygodni, dla prezesa PiS problemem było przekonanie do tego posunięcia parlamentarzystów tej partii. Potrzebował więc wygodnego pretekstu. Po ujawnieniu tajnego spotkania z Tuskiem Marcinkiewicz w klubie został uznany nieomal za zdrajcę. W takim klimacie premier nie mógł liczyć na wyprowadzenie z klubu PiS kogokolwiek, choć wcześniej spekulowano, że może to być od 20 do 60 osób. Marcinkiewicz nie miał innego wyjścia, jak się ukorzyć przed Jarosławem Kaczyńskim. Dlatego w ostatnią sobotę zrezygnowany wysłuchał wszystkich pretensji i zgodził się na to, by być kandydatem PiS na prezydenta Warszawy.
Oficjalny komunikat po sobotniej radzie politycznej PiS, w którym Marcinkiewicz był chwalony "za lojalność i sukcesy", trudno traktować inaczej niż ironię. Faktycznie rada programowa partii była "sądem nad premierem". Przypisywano mu zdradę partii, a także sojusz z układem, na co dowodem miało być zostawienie postkomunistycznych menedżerów na stanowiskach, m.in. zwlekanie z dymisją byłego prezesa PZU Cezarego Stypułkowskiego czy obecnego szefa Grupy Lotos Pawła Olechnowicza. Marcinkiewicz był także krytykowany za "małą determinację" w reformowaniu tajnych służb. Ten ostatni powód wcale nie był błahym przewinieniem. - "Układ", o którym mówi Jarosław Kaczyński, ma doskonałą zdolność dostosowywania się do zmieniających się warunków. Stara nomenklatura używa dziś argumentów braci Kaczyńskich, aby dyskredytować ich własnych ludzi. Zaś liderzy PiS nie mogąc polegać na służbach, zdają się w decyzjach na plotki - uważa prof. Andrzej Zybertowicz z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, autor książki "W uścisku tajnych służb".
Trzy próby odwołania premiera
Napięcie między prezesem PiS a szefem rządu pojawiło się już kilka tygodni po nominacji Marcinkiewicza. Głównie dlatego, że Marcinkiewicz na stanowisku premiera za szybko się usamodzielnił. Przejawem tego była najpierw nominacja Andrzeja Mikosza na stanowisko ministra skarbu. Jarosław Kaczyński dyplomatycznie mówił wtedy, że w jego rządzie kogoś takiego jak Mikosz by nie było. Później premier zwlekał z dymisją Mikosza, gdy wyszło na jaw, że na przykład w sprawie prywatyzacji PZU może on być nieobiektywny. Kolejnymi dowodami zbytniej samodzielności Marcinkiewicza było zwlekanie z dymisją najbliższych współpracowników Mikosza, wiceministrów w resorcie skarbu Piotra Rozwadowskiego i Macieja Heydla. Dymisje te przez kilka tygodni leżały na biurku Marcinkiewicza. Gdy naciskany premier w końcu je podpisał, uczynił z obu wiceministrów swoich doradców, tworząc przy kancelarii premiera coś w rodzaju małego ministerstwa skarbu.
Po raz pierwszy Marcinkiewicz miał być odwołany pod koniec lutego 2006 r., gdy prezydent Lech Kaczyński zniecierpliwiony biernością rządu przejął inicjatywę w sprawie likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. W połowie maja los premiera znowu wisiał na włosku, gdy jego podsekretarz stanu Ryszard Schnepf nie wykluczał, powołując się na Marcinkiewicza, przystąpienia Polski do budowy Gazociągu Północnego. W obu wypadkach skończyło się na ukorzeniu ze strony Marcinkiewicza. Trzecim pretekstem do odwołania premiera była sprawa Zyty Gilowskiej i błyskawicznej nominacji na jej stanowisko Pawła Wojciechowskiego. Jarosław Kaczyński w rozmowach w Sejmie - jak mówią nasi informatorzy z PiS - obarczał premiera Marcinkiewicza winą za dziwne okoliczności odwołania Gilowskiej.
Na początku maja 2006 r. zawiązała się już prawdziwa koalicja obozów prezydenta i prezesa PiS przeciwko Marcinkiewiczowi. Pierwszym zwycięstwem tej koalicji było przejęcie przez prezydenta kontroli nad polityką zagraniczną. Kolejnym etapem miało być właśnie doprowadzenie do dymisji Marcinkiewicza.
Zaprogramowany konflikt
Konflikt między Marcinkiewiczem a Jarosławem Kaczyńskim nie wynikał tylko z różnic interesów i politycznych temperamentów. Rząd Marcinkiewicza nie działał i nie mógł sprawnie działać, bo blokował go układ, w którym faktyczną władzę sprawowali jednocześnie premier i nadpremier. A swoje trzy grosze wtrącał też prezydent. Kolejne wydarzenia dostarczały dowodów, że nie sprawdza się układ, w którym rządem nie kieruje szef najważniejszej partii. I teraz wreszcie się to zmieni. Wrócimy do normalności, od której odeszliśmy po dymisji w maju 2004 r. premiera Leszka Millera.
Rząd Marcinkiewicza cierpiał na syndrom wiecznego buksowania. Najpierw powodował to brak większościowego zaplecza w Sejmie. Potem były ciągłe awantury z uczestnikami paktu stabilizacyjnego. W końcu koalicja powstała, ale problemy pojawiały się bez przerwy, na przykład nienasycony apetyt Leppera na stanowiska czy kolejne pomysły Giertycha. I rząd znowu buksował. Wszystko wskazuje na to, że główny powód inercji władzy leżał w konstrukcji układu trzech ośrodków władzy, w trójkącie premier - prezydent - szef partii rządzącej. Dokładając do tego problemy z koalicjantami (choć są one innej natury), sytuacja zaczynała przypominać czasy AWS.
Czy można się dziwić Marcinkiewiczowi, że czuł się źle, gdy dowiadywał się, że szefami najpoważniejszych spółek skarbu państwa będą ludzie, o których nie słyszał? Nominacja Jaromira Netzla na prezesa PZU odbyła się poza premierem, czego ten specjalnie nie ukrywał. Premier chciał Netzla odwołać, ale najwyraźniej - mimo fatalnych prasowych publikacji na temat szefa PZU - dopóki nie miał twardych dowodów przeciwko Netzlowi, nie mógł tego zrobić. Powołując zespół, który miał weryfikować decyzje personalne ministra skarbu, Marcinkiewicz powiedział de facto: nie ufam wyborom tego ministra, a ponieważ sam nie mam politycznej siły, by blokować jego decyzje, powołam oficjalne ciało, którego nie będzie mógł ominąć. Znając poglądy premiera, trudno też sądzić, że był on zachwycony wstrzymaniem prywatyzacji przez Wojciecha Jasińskiego.
Desperacja ostatnich działań Marcinkiewicza była obroną resztek niezależności. A był przecież szefem rządu. A te desperackie działania wywoływały równą desperację u prezesa PiS, który czuł, że szef jego rządu jest wobec niego coraz mniej lojalny. Taki układ był od początku skazany na niepowodzenie.
Nasz premier, nasi prezydenci
Teraz sytuacja będzie przynajmniej czytelna. I dla Kaczyńskiego, i dla wyborców. Na nikogo już nie da się zwalić winy. Na pewno Jarosław Kaczyński nie będzie premierem malowanym. Jego problemem jest jednak totalna nieufność i brak umiejętności delegowania zadań na innych. Ufa sobie, bratu i tylko jeszcze kilku osobom. Jeśli kryterium zaufania nadal będzie jedynym przy kierowaniu rządem, wówczas nowy gabinet szybko wpadnie na rafy.
Marcinkiewicz stracił wiele. Spotkanie z Tuskiem nie uchroniło przed upadkiem, ale nieco ten upadek zamortyzowało. Bo funkcja prezydenta Warszawy może w dłuższej perspektywie dać mu znowu mocną pozycję. Jeśli wygra wybory i uda mu się dobrze rządzić, za cztery lata może być dużo mocniejszym politykiem niż dziś. I wtedy znów stanie się zagrożeniem dla braci Kaczyńskich.
ŚWIAT WEDŁUG JAROSŁAWA KACZYŃSKIEGO |
---|
O sprawowaniu władzy Okropnie nie lubię tego wszystkiego, co łączy się z władzą, co jest tą otoczką - wstęg, powitań, straszliwie tego nie lubię. Unikałbym tego, jakbym tylko mógł. "Przekrój", 13 września 2005 Jestem szefem zwycięskiej partii, ale to nieprawda, że to ja przechwyciłem całą władzę w Polsce. Marcinkiewicz został z mojej ręki premierem, ale jednoznacznie zapowiedziałem mu, że nie jestem Marianem Krzaklewskim. To był warunek, pod którym on przyjął premierostwo. Ale będę mówił, co uważam za dobre, co za złe, bo niepowodzenie rządu oznacza niepowodzenie całej partii. Ojczyzna.pl, 29 listopada 2005 O ambicjach Nie ma problemu osobistych ambicji Jarosława Kaczyńskiego. Zdecydowanie najbardziej odpowiadałby mi resort sprawiedliwości. Nie tęsknię natomiast za funkcją marszałka Sejmu, wolałbym robić coś konkretnego. Bardziej odpowiadałaby mi praca w rządzie. Sytuację, w której miałbym dalej być szefem partii - także akceptuję. Nie mam wybujałych ambicji. "Nowy Przemysł", 8 stycznia 2005 O premierze Jeśli my wygramy, to oczywiście my będziemy mieli premiera. Pytanie tylko, czy ja nim będę, czy to nie będzie dla społeczeństwa trudne do zaakceptowania. Dwóch podobnych do siebie facetów o tym samym nazwisku i tej samej dacie urodzenia. Radio Zet, 20 czerwca 2005 O układzie Krótko mówiąc, trzeba w Polsce dokonać wielkich zmian, także zmian personalnych. Bo układ, o którym ciągle mówimy, sieci różnego rodzaju patologicznych związków, trzeba rozbić. A ludzi z tym układem związanych wyeliminować z aparatu państwowego. Albo się na to decydujemy i wtedy polskie państwo, gospodarka ma ogromny ciężar zrzucony z pleców, szanse rozwojowe ogromnie rosną, jest nieporównanie sprawiedliwiej i uczciwiej. Albo pozostaje to, co jest. "Gazeta Wyborcza", 4-5 lutego 2006 O państwie W porządku przyczynowo--skutkowym widzimy rzecz tak: najpierw trzeba państwo oczyścić, bo w państwie działa, że tak powiem, alternatywny system kierowania, który trzeba rozbić. To jest system czysto patologiczny, który prowadzi do olbrzymich strat czysto finansowych. Jeden tylko nurt afery paliwowej... "Przekrój", 23 stycznia 2006 O PiS Nie jesteśmy zbyt radykalni, aczkolwiek w pewnym stopniu jesteśmy radykalni, bo Polska pewnego radykalizmu, jeżeli chodzi o zmiany i oczyszczenie, potrzebuje. Radio Zet, 18 listopada 2003 O kłamstwie W życiu, a tym bardziej w polityce, nie zawsze daje się mówić prawdę. Ograniczeń jest mnóstwo. Zawsze można zastosować tzw. białe kłamstwo - nie mówić wszystkiego, co się wie. Ja o różnych rzeczach nie mówię, nie tylko publicznie, ale także w rozmowach prywatnych. I staram się nie kłamać. "Gość Niedzielny", 16 kwietnia 2006 O lustracji Dzisiaj niektórzy domagają się, żeby wszystkie teczki ujawnić. Po co? To może dotyczyć polityków, ludzi odgrywających jakąś rolę społeczną, bo oni poddani są ostrzejszym wymaganiom, zawodów zaufania publicznego, jak dziennikarze. Ale po co komu taka wiedza, że ksiądz powiedział coś niepochlebnego o biskupie, zwłaszcza że nie wiadomo, czy w ogóle to powiedział. "Nasz Dziennik", 1 lipca 2006 O Rosji Zdaję sobie sprawę, iż Rosjanie nie są w stanie zaakceptować tego, że Polska to suwerenny kraj. Okazuje się, że w Rosji syndrom imperialny jest bardzo mocno zakorzeniony. Może nowe pokolenie Rosjan zaakceptuje to, że Polskę trzeba traktować jako partnera. "Nowy Przemysł", 8 stycznia 2005 O cenzurze Ratowanie cywilizacji będzie wymagało wprowadzenia w przyszłości czegoś w rodzaju obyczajowej cenzury. PAP, 6 czerwca 2005 O mediach W Polsce tak naprawdę wolnych mediów nie ma. Jest pewien układ i dziennikarze, których pozycja jest bardzo trudna. konferencja prasowa w Krakowie, 27 lutego 2005 O NBP Na początku przyszłego roku dokona się fundamentalna zmiana w NBP. Nie sądzę, aby mój brat po raz kolejny wysunął Balcerowicza na szefa. Bank centralny to dzisiaj eksterytorialna instytucja. Potężny układ zostanie przynajmniej naruszony, a w ślad za tym i kraj będzie inny. "Nasz Dziennik", 1 lipca 2006 O Trybunale Stanu Jako polityk, ale też prawnik, uważam, że w wielu swoich orzeczeniach Trybunał przekracza swoje kompetencje. Interpretuje prawo w sposób, który petryfikuje układ społeczny wywodzący się z PRL. Ten, który trzeba zmienić. Wątpliwości budzą też prawne decyzje w niektórych sprawach. Mam prawo go za to krytykować. "Życie Warszawy", 27 kwietnia 2006 O wolnym rynku Jesteśmy zdecydowanymi zwolennikami wolnego rynku, ale nie rynku układów. Bo na razie w Polsce funkcjonuje ten drugi i my go chcemy zlikwidować. "Nowy Przemysł", 10 stycznia 2005 O karze śmierci Jestem na przykład zwolennikiem kary śmierci, mimo że zdaję sobie sprawę, że w krajach cywilizowanych jest to środek bardzo reglamentowany. Ktoś, kto uważa, że cel uświęca środki, mógłby uznać, że karę śmierci można stosować nie w wyjątkowych wypadkach, ale często dążyć do eliminacji notorycznych przestępców. To przecież mogłoby być skuteczne, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, by to proponować. "Gość Niedzielny", 16 kwietnia 2006 O Platformie Decyzja Donalda Tuska o zerwaniu współpracy z nami była fatalna. Znów zmarnowano szanse na rządy formacji wywodzących się z Solidarności przy wsparciu solidarnościowego prezydenta. W jej efekcie, Platforma Obywatelska stała się Sojuszem Lewicy Demokratycznej Anno Domini 2006. "Życie Warszawy", 27 kwietnia 2006 |
Więcej możesz przeczytać w 28/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.