Superliberalny Hollywood miał problem z historią konserwatywnego superbohatera
Rodzący się w bólach przez kilkanaście lat "Superman: Powrót" zdaje się częściej twardo stąpać po ziemi, niż unosić w powietrzu - taki przynajmniej wniosek można wysnuć z recenzji, jakie ukazały się po premierze filmu w prasie amerykańskiej. To nie całkiem to, czego po filmie z nadzieją oczekiwali zarówno recenzenci, jak i widzowie, zwłaszcza ci młodsi - wychowani na "Spidermanie" i "X-Menach"- których jeszcze nie było na świecie w 1978 r., gdy na ekrany wszedł "Superman" Richarda Donnera.
Na ten film oraz na wchodzących na ekrany na początku lipca "Piratów z Karaibów: Skrzynia umarlaka" hollywoodzka branża oczekiwała z nadzieją, że ich sukcesy odwrócą negatywne trendy, jakie zarysowały się rok temu: spadek frekwencji w kinach o 14 proc. (w stosunku do roku 2004) i wpływów kasowych o 9 proc., co usiłowano sztukować podwyżką cen biletów. Dotychczasowy bilans wiosennego sezonu wygląda fatalnie. "Mission: Impossible III" został obśmiany jako zdezelowany wehikuł prowadzony przez ogarniętego postępującym zidioceniem Toma Cruise'a, "Posejdon" zatonął szybciej niż tytułowy wycieczkowiec, a "Kod Leonarda da Vinci" rzetelnie zapracował na miano arcygniota XXI wieku. Co ciekawe, ten ostatni tytuł, którego premiera odbyła się pośród medialnej wrzawy nie słyszanej od czasu "Pasji" Mela Gibsona, swój sukces właściwie zawdzięcza zagranicznym widzom. W USA przyniósł bowiem zaledwie 209 mln dolarów wpływów, podczas gdy poza Ameryką zarobił aż 495,3 mln. Warto na ten fakt zwrócić uwagę, bo nie jest on odosobniony. Aż 744 mln dolarów uciułane przez "Opowieści z Narnii" dzielą się według klucza Ameryka - świat w stosunku 291 mln do 452 mln; w wypadku drugiej części "Epoki lodowcowej" przy ogólnej sumie 638,7 mln wpływów te proporcje kształtują się 193 mln do 445 mln. "Mission: Impossible III" od klapy też uratowała zagranica, kupując bilety za 206 mln dolarów, gdy Amerykanie wydali na nie tylko 132 mln.
Nic dziwnego, że w Hollywood zapanowała trwoga. Co się stanie, gdy wciąż wierzący w hollywoodzką markę i magię świat utraci tę wiarę? Tak jak zaczynają ją tracić Amerykanie, którzy coraz częściej narzekają, że od kiedy filmy w starych dobrych czasach należące do kategorii "B" otrzymały niebotyczne budżety i awansowały do kategorii blockbusters, Fabryka Snów utraciła kontakt z zewnętrznym światem i codziennym życiem Amerykanów. Stała się zakładnikiem notowań box office i areną nieustających igrzysk, koncentrujących się na biciu rekordów w dziesiątkach rozmaitych dyscyplin kasowych.
Bohater trącący naftaliną
Jęk zawodu spowodowany przyzwoitym, ale nie rekordowym debiutem "Supermana: Powrotu", który w pierwszych sześciu dniach rozpowszechniania przyniósł "tylko" 84 mln dolarów wpływów, nie był może jakoś szczególnie głośny, ale wyraźnie słyszalny. Poczucie porażki było tym bardziej dojmujące, że doprawdy trudno było sobie wyobrazić większego niż "Superman: Powrót" pewniaka na przebój 2006 r. Stworzony w 1932 r. przez rysownika Joego Shustera i autora Jerry'ego Siegela bohater, którego kolejne przygody wydawane drukiem od 1938 r. przez oficynę Detective Comics (później DC Comics) rozpalały wyobraźnię kilku pokoleń czytelników, stał się integralną częścią mitologii amerykańskiej, gdzie zajął zaszczytne miejsce w narodowej galerii nieskazitelnie prawych, rodzinnych i patriotycznych herosów. Jak wszyscy Amerykanie jest imigrantem (co z tego, że pozaziemskiego pochodzenia), jak większość zacnych obywateli wychował się w sercu konserwatywnej Ameryki, czyli w Kansas, no i odnosi sukces w dużym mieście (Nowy Jork), dokąd przybywa niczym krzyżówka zacnego i zaradnego skauta oraz bohatera z filmów Franka Capry, by - z pomocą swych nadprzyrodzonych mocy - walczyć ze złem toczącym wielkomiejskie życie.
Coś jednak w najnowszej ekranizacji przygód Supermana nie zadziałało do końca. Może to jego biografia okazała się obciążeniem. Bo przecież był klasycznym produktem epoki Nowego Ładu, który zmagał się z patologiami ery Wielkiego Kryzysu. Po face liftingu w latach 50. w serialu "Przygody Supermana" brał udział w zimnej wojnie, by w 1978 r., gdy nadeszła trwająca po dziś dzień post szczękowa epoka blockbusters, stać się wzorcowym bohaterem stworzonym na komiksach kina akcji. W latach 90., po klęsce czwartej części z 1987 r., Superman zniknął z kin, ale zaraz odnalazł się w bardziej mu przyjaznej telewizji, gdzie najpierw pojawił się w serialu "Lois i Clark: Nowe przygody Supermana" (1993-1997), a od 2001 r. wspomina swe młodzieńcze czasy w prowincjonalnym Kansas w popularnym cyklu "Smallville". Pod jego długą nieobecność kinem zawładnęli rozmaici Spidermani, X-Meni i Iniemamocni, lepiej przystosowani do nowych czasów, którzy - jak się okazało - wcale się nie kwapią, by ustąpić miejsca swemu krzepkiemu, choć już lekko trącącemu naftaliną przodkowi.
Superman kontra SpiderMan
Nieco rozczarowujące wyniki kasowe "Supermana: Powrotu" mogą mieć też inną przyczynę. Film od początku był wycelowany w stronę starszej, nostalgicznie nastrojonej publiczności pamiętającej dwie pierwsze ekranizacje (o dwóch następnych lepiej zapomnieć) i dlatego stanowi bezpośrednią kontynuację "Supermana 2". Hollywood nie potrafił się powstrzymać od poddania staruszka kolejnej, niekoniecznie potrzebnej operacji plastycznej. Co bardziej subtelni analitycy dopatrują się w nowym "Supermanie" akcentów mesjanistycznych i gejowskich. Wprawdzie jedno z drugim zdaje się kłócić jak zapach kadzidła z odorem siarki, ale - gdy spojrzymy na to z punktu widzenia sukcesów "Pasji" Mela Gibsona i "Tajemnicy Brokeback Mountain" Anga Lee - widać w tym jakąś rozpaczliwą logikę.
Reżyserowi Bryanowi Singerowi - utalentowanemu twórcy "Zwykłych podejrzanych" i obu pierwszych, nadzwyczaj udanych części filmu "X-Men" - który otwarcie przyznaje się do swej orientacji seksualnej, może to odpowiada. Jednak decydenci z Warner Bros., nauczeni już raz klęską "Batmana i Robina", powinni mieć co do gejowskich podtekstów stosunek bardziej ostrożny. W tym przecież wypadku chodziło o spiżowy amerykański mit o zdecydowanie konserwatywnym zabarwieniu. Być może więcej by zyskali - i zarobili - gdyby postawili na młodocianą, spragnioną akcji, fajerwerków i porywających efektów specjalnych widownię, jaka tłumnie ustawiała się w kolejkach przed premierami obu części filmów "Spidermana" i "X-Men", a nie liczyli na wiedzioną sentymentem bardziej dorosłą widownię, dla której przynętą miały być liczne odniesienia do wcześniejszych części "Supermana". A tak wyprodukowany za 210 mln dolarów film (włączywszy w to koszty reklamy i marketingu - za prawie 300 mln) zarobił tylko nieco ponad połowę tego, co przed dwoma laty "Spiderman 2", który w porównywalnym okresie przyniósł 152 mln dolarów wpływów.
Na ten film oraz na wchodzących na ekrany na początku lipca "Piratów z Karaibów: Skrzynia umarlaka" hollywoodzka branża oczekiwała z nadzieją, że ich sukcesy odwrócą negatywne trendy, jakie zarysowały się rok temu: spadek frekwencji w kinach o 14 proc. (w stosunku do roku 2004) i wpływów kasowych o 9 proc., co usiłowano sztukować podwyżką cen biletów. Dotychczasowy bilans wiosennego sezonu wygląda fatalnie. "Mission: Impossible III" został obśmiany jako zdezelowany wehikuł prowadzony przez ogarniętego postępującym zidioceniem Toma Cruise'a, "Posejdon" zatonął szybciej niż tytułowy wycieczkowiec, a "Kod Leonarda da Vinci" rzetelnie zapracował na miano arcygniota XXI wieku. Co ciekawe, ten ostatni tytuł, którego premiera odbyła się pośród medialnej wrzawy nie słyszanej od czasu "Pasji" Mela Gibsona, swój sukces właściwie zawdzięcza zagranicznym widzom. W USA przyniósł bowiem zaledwie 209 mln dolarów wpływów, podczas gdy poza Ameryką zarobił aż 495,3 mln. Warto na ten fakt zwrócić uwagę, bo nie jest on odosobniony. Aż 744 mln dolarów uciułane przez "Opowieści z Narnii" dzielą się według klucza Ameryka - świat w stosunku 291 mln do 452 mln; w wypadku drugiej części "Epoki lodowcowej" przy ogólnej sumie 638,7 mln wpływów te proporcje kształtują się 193 mln do 445 mln. "Mission: Impossible III" od klapy też uratowała zagranica, kupując bilety za 206 mln dolarów, gdy Amerykanie wydali na nie tylko 132 mln.
Nic dziwnego, że w Hollywood zapanowała trwoga. Co się stanie, gdy wciąż wierzący w hollywoodzką markę i magię świat utraci tę wiarę? Tak jak zaczynają ją tracić Amerykanie, którzy coraz częściej narzekają, że od kiedy filmy w starych dobrych czasach należące do kategorii "B" otrzymały niebotyczne budżety i awansowały do kategorii blockbusters, Fabryka Snów utraciła kontakt z zewnętrznym światem i codziennym życiem Amerykanów. Stała się zakładnikiem notowań box office i areną nieustających igrzysk, koncentrujących się na biciu rekordów w dziesiątkach rozmaitych dyscyplin kasowych.
Bohater trącący naftaliną
Jęk zawodu spowodowany przyzwoitym, ale nie rekordowym debiutem "Supermana: Powrotu", który w pierwszych sześciu dniach rozpowszechniania przyniósł "tylko" 84 mln dolarów wpływów, nie był może jakoś szczególnie głośny, ale wyraźnie słyszalny. Poczucie porażki było tym bardziej dojmujące, że doprawdy trudno było sobie wyobrazić większego niż "Superman: Powrót" pewniaka na przebój 2006 r. Stworzony w 1932 r. przez rysownika Joego Shustera i autora Jerry'ego Siegela bohater, którego kolejne przygody wydawane drukiem od 1938 r. przez oficynę Detective Comics (później DC Comics) rozpalały wyobraźnię kilku pokoleń czytelników, stał się integralną częścią mitologii amerykańskiej, gdzie zajął zaszczytne miejsce w narodowej galerii nieskazitelnie prawych, rodzinnych i patriotycznych herosów. Jak wszyscy Amerykanie jest imigrantem (co z tego, że pozaziemskiego pochodzenia), jak większość zacnych obywateli wychował się w sercu konserwatywnej Ameryki, czyli w Kansas, no i odnosi sukces w dużym mieście (Nowy Jork), dokąd przybywa niczym krzyżówka zacnego i zaradnego skauta oraz bohatera z filmów Franka Capry, by - z pomocą swych nadprzyrodzonych mocy - walczyć ze złem toczącym wielkomiejskie życie.
Coś jednak w najnowszej ekranizacji przygód Supermana nie zadziałało do końca. Może to jego biografia okazała się obciążeniem. Bo przecież był klasycznym produktem epoki Nowego Ładu, który zmagał się z patologiami ery Wielkiego Kryzysu. Po face liftingu w latach 50. w serialu "Przygody Supermana" brał udział w zimnej wojnie, by w 1978 r., gdy nadeszła trwająca po dziś dzień post szczękowa epoka blockbusters, stać się wzorcowym bohaterem stworzonym na komiksach kina akcji. W latach 90., po klęsce czwartej części z 1987 r., Superman zniknął z kin, ale zaraz odnalazł się w bardziej mu przyjaznej telewizji, gdzie najpierw pojawił się w serialu "Lois i Clark: Nowe przygody Supermana" (1993-1997), a od 2001 r. wspomina swe młodzieńcze czasy w prowincjonalnym Kansas w popularnym cyklu "Smallville". Pod jego długą nieobecność kinem zawładnęli rozmaici Spidermani, X-Meni i Iniemamocni, lepiej przystosowani do nowych czasów, którzy - jak się okazało - wcale się nie kwapią, by ustąpić miejsca swemu krzepkiemu, choć już lekko trącącemu naftaliną przodkowi.
Superman kontra SpiderMan
Nieco rozczarowujące wyniki kasowe "Supermana: Powrotu" mogą mieć też inną przyczynę. Film od początku był wycelowany w stronę starszej, nostalgicznie nastrojonej publiczności pamiętającej dwie pierwsze ekranizacje (o dwóch następnych lepiej zapomnieć) i dlatego stanowi bezpośrednią kontynuację "Supermana 2". Hollywood nie potrafił się powstrzymać od poddania staruszka kolejnej, niekoniecznie potrzebnej operacji plastycznej. Co bardziej subtelni analitycy dopatrują się w nowym "Supermanie" akcentów mesjanistycznych i gejowskich. Wprawdzie jedno z drugim zdaje się kłócić jak zapach kadzidła z odorem siarki, ale - gdy spojrzymy na to z punktu widzenia sukcesów "Pasji" Mela Gibsona i "Tajemnicy Brokeback Mountain" Anga Lee - widać w tym jakąś rozpaczliwą logikę.
Reżyserowi Bryanowi Singerowi - utalentowanemu twórcy "Zwykłych podejrzanych" i obu pierwszych, nadzwyczaj udanych części filmu "X-Men" - który otwarcie przyznaje się do swej orientacji seksualnej, może to odpowiada. Jednak decydenci z Warner Bros., nauczeni już raz klęską "Batmana i Robina", powinni mieć co do gejowskich podtekstów stosunek bardziej ostrożny. W tym przecież wypadku chodziło o spiżowy amerykański mit o zdecydowanie konserwatywnym zabarwieniu. Być może więcej by zyskali - i zarobili - gdyby postawili na młodocianą, spragnioną akcji, fajerwerków i porywających efektów specjalnych widownię, jaka tłumnie ustawiała się w kolejkach przed premierami obu części filmów "Spidermana" i "X-Men", a nie liczyli na wiedzioną sentymentem bardziej dorosłą widownię, dla której przynętą miały być liczne odniesienia do wcześniejszych części "Supermana". A tak wyprodukowany za 210 mln dolarów film (włączywszy w to koszty reklamy i marketingu - za prawie 300 mln) zarobił tylko nieco ponad połowę tego, co przed dwoma laty "Spiderman 2", który w porównywalnym okresie przyniósł 152 mln dolarów wpływów.
Więcej możesz przeczytać w 28/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.