Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą ze stanowisk
Kazimierzowi Marcinkiewiczowi można tylko pozazdrościć. Jest świadkiem własnego pogrzebu, wprawdzie tylko politycznego, ale zawsze. Nie wszyscy mają takie szczęście. A tu Marcinkiewicz może sobie z boku patrzeć na kondukt żałobny złożony z polityków opozycji i ekipę płaczek z mediów. "Czemu, Cieniu, odjeżdżasz, ręce złamawszy na pancerz" - niesie się przez pola i łany jęk żałobny. A echo odpowiada, bo mu za to płacą. Nieboszczycy zazwyczaj nie dowiadują się za życia, jacy byli świetni, wybitni, wyjątkowi i jedyni. Przemówienia nad mogiłą już do nich nie docierają. Taki jest przywilej zmarłego podczas ceremonii pochówku. Wszyscy stoją, a ja tylko jeden leżę. Kazimierz Marcinkiewicz podobno też leży, ale wszystko słyszy. Dowiaduje się o sobie najlepszych rzeczy. Że był najlepszy, niezastąpiony, absolutnie wyjątkowy i niezbędny. Bez niego złotówka spadnie, giełda się zachwieje, ozimina nie wzejdzie, a stopa wzrostu gospodarczego, i tak słabsza niż na Łotwie, sięgnie bruku. To akurat może być prawdą, bo kiedy myszy zjadły Popiela, stopa wzrostu gospodarczego w państwie Polan spadła poniżej poziomu Gopła. Opowiadał mi o tym pewien bardzo sędziwy ekonomista.
Nieboszczyk polityczny, ofiara mordu rytualnego, dowiaduje się też, że bez niego reszta Polaków wyemigruje za granicę. Ponieważ za rządów Marcinkiewicza masowo emigrowali młodzi i zdolni, po jego odejściu wyjadą nawet starzy nieudacznicy. Po prostu czarna rozpacz. I oczywiście, ucierpi prestiż Polski w świecie ze szczególnym uwzględnieniem Europy. Polska cieszyła się względnym szacunkiem za granicą tylko ze względu na osobę Marcinkiewicza. Gdy nam jego zabraknie, gdy zabraknie nam jego, zaufanie świata wezmą diabli, przynajmniej do czasu, aż premierem zostanie Szmajdziński. Podobno postępowa młodzież francuska i niemiecka już ma przygotowane transparenty z napisem: "Ale jaja, rządzi Szmaja".
Kazimierz Marcinkiewicz z kozła swego karawanu politycznego ogarniający żałobników dowiaduje się też, że był ukochanym szefem rządu Platformy Obywatelskiej i SLD. Tusk po prostu pił mu z dzióbka. Julia Pitera widziała w nim bat na korupcję ze szczególnym uwzględnieniem mostów warszawskich. Olejniczak dostrzegał w Marcinkiewiczu nadzieję dla Polski, czyli zgodnie z tradycją swego ugrupowania, światełko w tunelu. Może nawet czerwone. Uczeni w piśmie, jak Lena Kolarska-Bobińska czy Ireneusz Krzemiński, obwieścili z płaczem, że wysadzona została w powietrze ostatnia reduta liberalizmu. Jak głaz bodący morze solidaryzmu, socjalizmu i etatyzmu. Publicyści, za życia (politycznego) Marcinkiewicza ubolewający, że to tylko marionetka sterowana z tylnego siedzenia, konik, z drzewa koń na biegunach, którego jedyną zaletą jest miły uśmiech, zachłysnęli się łzami. Samodzielny, suwerenny polityk padł ofiarą skrytobójstwa. Niech lilie rosną wysoko, jak pan leży głęboko.
Po Marcinkiewiczu płaczą nawet ci, którzy nie płakali po papieżu. Marcinkiewicza kochają teraz wszyscy. Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą ze stanowisk. Cóż za wrażliwość, szkoda tylko, że dopiero w czasie pogrzebu. Ja się urodziłem w czasie, gdy premierem był Osóbka-Morawski. Jak mówił pewien ruski oficer polityczny, "u nas otiec odin, Stalin, a u was dwóch. Osóbka i Morawski". Za mojego dotychczasowego życia premierów był legion. Nawet Jaruzelski był premierem, a nie jest.
Mój ojciec jest ode mnie znacznie starszy - to u nas taka tradycja rodzinna - bo urodził się, kiedy premierem był Paderewski. Też przeżył swoje: Piłsudskiego, Witosa, Sławoja, ale też Świtalskiego czy Kozłowskiego. Taki los. Za każdym razem był kryzys, wstrząs, przesilenie, zgroza za granicą, płacz i zgrzytanie zębów na miejscu i na wynos. Pamiętam, że jak dymisjonowano Jaroszewicza, pobiegłem do kolejki, kupować świece, zapałki, konserwy rybne i wódkę. W sobotę też pobiegłem, a tu żadnych kolejek. Ludzie, owszem, zdenerwowani, roztrzęsieni, krążą plotki, że wszyscy byli premierzy podpiszą list protestacyjny, co wrażliwsze jednostki płaczą, bardziej świadome załamują ręce, co też świat o nas powie i co napiszą w "Tageszeitung". Ale świec nikt nie kupuje. Może jednak wbrew żałobnym pozorom jesteśmy normalnym państwem zwykłej demokracji. "I o to święte proszę, które noszą,/ Grzebień z płomieni, i łzę mają w oku,/ I z Weroniką od łkań się zanoszą,/ Na purpurowym obłoku".
Autor jest publicystą "Dziennika" i "Faktu"
Nieboszczyk polityczny, ofiara mordu rytualnego, dowiaduje się też, że bez niego reszta Polaków wyemigruje za granicę. Ponieważ za rządów Marcinkiewicza masowo emigrowali młodzi i zdolni, po jego odejściu wyjadą nawet starzy nieudacznicy. Po prostu czarna rozpacz. I oczywiście, ucierpi prestiż Polski w świecie ze szczególnym uwzględnieniem Europy. Polska cieszyła się względnym szacunkiem za granicą tylko ze względu na osobę Marcinkiewicza. Gdy nam jego zabraknie, gdy zabraknie nam jego, zaufanie świata wezmą diabli, przynajmniej do czasu, aż premierem zostanie Szmajdziński. Podobno postępowa młodzież francuska i niemiecka już ma przygotowane transparenty z napisem: "Ale jaja, rządzi Szmaja".
Kazimierz Marcinkiewicz z kozła swego karawanu politycznego ogarniający żałobników dowiaduje się też, że był ukochanym szefem rządu Platformy Obywatelskiej i SLD. Tusk po prostu pił mu z dzióbka. Julia Pitera widziała w nim bat na korupcję ze szczególnym uwzględnieniem mostów warszawskich. Olejniczak dostrzegał w Marcinkiewiczu nadzieję dla Polski, czyli zgodnie z tradycją swego ugrupowania, światełko w tunelu. Może nawet czerwone. Uczeni w piśmie, jak Lena Kolarska-Bobińska czy Ireneusz Krzemiński, obwieścili z płaczem, że wysadzona została w powietrze ostatnia reduta liberalizmu. Jak głaz bodący morze solidaryzmu, socjalizmu i etatyzmu. Publicyści, za życia (politycznego) Marcinkiewicza ubolewający, że to tylko marionetka sterowana z tylnego siedzenia, konik, z drzewa koń na biegunach, którego jedyną zaletą jest miły uśmiech, zachłysnęli się łzami. Samodzielny, suwerenny polityk padł ofiarą skrytobójstwa. Niech lilie rosną wysoko, jak pan leży głęboko.
Po Marcinkiewiczu płaczą nawet ci, którzy nie płakali po papieżu. Marcinkiewicza kochają teraz wszyscy. Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą ze stanowisk. Cóż za wrażliwość, szkoda tylko, że dopiero w czasie pogrzebu. Ja się urodziłem w czasie, gdy premierem był Osóbka-Morawski. Jak mówił pewien ruski oficer polityczny, "u nas otiec odin, Stalin, a u was dwóch. Osóbka i Morawski". Za mojego dotychczasowego życia premierów był legion. Nawet Jaruzelski był premierem, a nie jest.
Mój ojciec jest ode mnie znacznie starszy - to u nas taka tradycja rodzinna - bo urodził się, kiedy premierem był Paderewski. Też przeżył swoje: Piłsudskiego, Witosa, Sławoja, ale też Świtalskiego czy Kozłowskiego. Taki los. Za każdym razem był kryzys, wstrząs, przesilenie, zgroza za granicą, płacz i zgrzytanie zębów na miejscu i na wynos. Pamiętam, że jak dymisjonowano Jaroszewicza, pobiegłem do kolejki, kupować świece, zapałki, konserwy rybne i wódkę. W sobotę też pobiegłem, a tu żadnych kolejek. Ludzie, owszem, zdenerwowani, roztrzęsieni, krążą plotki, że wszyscy byli premierzy podpiszą list protestacyjny, co wrażliwsze jednostki płaczą, bardziej świadome załamują ręce, co też świat o nas powie i co napiszą w "Tageszeitung". Ale świec nikt nie kupuje. Może jednak wbrew żałobnym pozorom jesteśmy normalnym państwem zwykłej demokracji. "I o to święte proszę, które noszą,/ Grzebień z płomieni, i łzę mają w oku,/ I z Weroniką od łkań się zanoszą,/ Na purpurowym obłoku".
Autor jest publicystą "Dziennika" i "Faktu"
Więcej możesz przeczytać w 28/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.