Polityka nie znosi remisów
Wygraliśmy wybory prezydenckie co najmniej z półmilionową przewagą" - deklarował kandydat konserwatywnej Partii Akcji Narodowej Felipe Calderón. Mniej więcej to samo mówił jego oponent z Demokratycznej Partii Rewolucyjnej Andrés Manuel López Obrador. "Nie ustąpię, choćbym miał wygrać jednym głosem" - zapowiedział. I zagroził ulicznymi protestami. 2 lipca wybory w Meksyku miały rozstrzygnąć, czy 103-milionowy kraj Ameryki Łacińskiej powstrzyma rozlewającą się po kontynencie "czerwoną falę", czy zaniesie ją pod granicę USA. Zakończyły się remisem. Po zamknięciu urn antagoniści z lewicy i prawicy ogłosili się zwycięzcami.
Kraj bez prezydenta
Sześciomiesięczną kampanię przed wyborami w Meksyku uznano za najzacieklejszą i najbardziej kosztowną w najnowszych dziejach kraju. Prawica przedstawiała Obradora jako "zagrożenie dla przyszłości Meksyku", lewica pomawiała Calderóna o "służalczość" wobec amerykańskich monopoli. W rzeczywistości, ktokolwiek stanie za sterem państwa, będzie się musiał liczyć z twardymi realiami, które określa gospodarcza współzależność Meksyku i USA w ramach NAFTA. Meksyk kieruje do USA 90 proc. swego eksportu, Stany Zjednoczone potrzebują meksykańskiej ropy i siły roboczej, która odsyła co roku za Rio Grande 20 mld dolarów. Przez propagandowy szum nie przebijały się też komentarze zza miedzy, że USA zależy na wyborze prezydenta Meksyku, który zapewni stabilność państwa.
Dopiero w czwartek wieczorem Federalny Instytut Wyborczy oficjalnie potwierdził zwycięstwo kandydata prawicy. 43-letni Calderón uzyskał 35,89 proc. głosów, o 0,57 proc. więcej od konkurenta z lewicy. Obrador odmówił uznania wyniku, wskazując na rzekome nieprawidłowości w procedurach wyborczych i zapowiadając wystąpienie na drogę sądową. Żąda ponownego przeliczenia głosów kartka po kartce. Meksykanie mogą się pocieszać, że sześć lat wcześniej wyborcy w USA czekali na nazwisko nowego prezydenta aż 36 dni. Tyle czasu zajęło w 2000 r. ogłoszenie werdyktu Sądu Najwyższego, który uznał zwycięstwo George'a W. Busha nad Alem Gore'em. W USA przyczyną zamieszania, czwarty raz w historii, okazał się skomplikowany system wyboru prezydenta, łączący głosowanie bezpośrednie, powszechne z pośrednim, dokonywanym przez Kolegium Elektorskie i premiującym stany o największej liczbie ludności. Może się zdarzyć, że kandydat, który uzyskał największe poparcie w głosowaniu powszechnym, przegra wybory. Ostatecznie prognozy z końca 2000 r. o "zmierzchu demokracji" w USA i "dramatycznym podziale amerykańskiego społeczeństwa" okazały się przesadzone. Wybory w 2004 r. Bush wygrał z kilkumilionową przewagą.
Kto się pomylił
Polityka nie znosi remisów. A tych w dzisiejszych zmaganiach wyborczych, wyrównanych i sięgających po coraz bardziej wyrafinowane metody walki, przybywa. O preferencjach wyborców rozstrzygają coraz częściej względy pozamerytoryczne. Konfuzję potęguje kryzys tradycyjnych partii, zacieranie się ideologicznych podziałów między lewicą i prawicą, sprzyjające ruchliwości grup wyborców. Mistrzem politycznej akrobatyki okazał się brytyjski premier Tony Blair, który zamkniętą w marksistowskich dogmatach Partię Pracy przeistoczył w partię faworyzującą prywatny kapitał i zamożne warstwy średnie, faktyczną kontynuatorkę polityki Margaret Thatcher, a sam doszedł do pozycji zwolennika kar cielesnych dla dzieci i usuwania z mieszkań obywateli, którzy narażą się sąsiadom głośnym zachowaniem. "Konserwatysta Blair", jak ochrzciły go media, ma coraz słabsze notowana m.in. za sprawą prawdziwego konserwatysty, przywódcy torysów Davida Camerona. O nim mówi się, iż stoi na "lewo od Blaira", głosząc potrzebę "równoważenia rynku sprawiedliwością i wrażliwością społeczną". Za kanałem La Manche dogmaty podważa socjalistka Ségol?ne Royal, prawdopodobna kandydatka swej partii w przyszłorocznych wyborach prezydenckich we Francji. Po fali zamieszek na przedmieściach Paryża w końcu maja opowiedziała się za "powrotem do polityki twardej ręki", w tym poddaniem dyscyplinie wojskowej naruszających prawo ludzi w wieku 16-18 lat i umieszczaniem ich w zamkniętych ośrodkach. Prawicowy kontrkandydat do fotela prezydenta Nicolas Sarkozy, który już wcześniej głosił podobne poglądy, nie ukrywał zaskoczenia nową retoryką lewicowej rywalki.
Jeśli więc za rok wybory nad Sekwaną wygra Royal, to bardziej jako socjalistka czy też osoba nawrócona na konserwatywne idee swego prawicowego oponenta? A może Sarkozy odstąpi nieco od własnych pryncypiów i wykaże wrażliwość na lęki nie tylko zamożnego elektoratu? Albo też wyborcy, dostrzegając podobieństwa, obdzielą głównych antagonistów wyrównanym poparciem? Czy powtórzy się sytuacja, w której "wszyscy zwyciężą" albo raczej przegrają? Po wyborach ubiegłej jesieni w Niemczech, które nie przyniosły wyraźnego zwycięzcy, liderka CDU Angela Merkel ogłosiła "klęskę koalicji czerwono-zielonej", co odchodzący kanclerz Gerhard Schröder skontrował słowami: "Fatalnie pomylili się ci, którzy walczyli o zmianę u steru rządu". Oboje byli wówczas przekonani o swojej racji, dając asumpt do rozważań o głębokich podziałach w niemieckim społeczeństwie. Nie na tyle głębokich, by przeszkodziły w powstaniu nad Łabą, po kilku tygodniach impasu, czarno-czerwonej wielkiej koalicji. Na takie rozwiązanie nie mógł liczyć poprzedni premier Włoch Silvio Berlusconi, który kampanię przed kwietniowymi wyborami oparł na bezpardonowej konfrontacji z przeciwnikami z lewicy. Mimo że wsparty potęgą niemal wszystkich kanałów telewizji, które jednocześnie skąpiły faworów opozycji, Il Cavaliere przegrał, ale różnicą zaledwie 0,1 proc. głosów. Z tego powodu długo nie chciał się podać do dymisji i jeszcze miesiąc po wyborach rozsyłał listy do światowych przywódców z zapewnieniem, że wkrótce powróci do rządu po ponownym sprawdzeniu głosów. Nie zmienia to faktu, że połowa włoskiego społeczeństwa pozostała głucha na apele wrogich Berlusconiemu elit. Czy dlatego, że jak sugerowały włoskie media, "w gruncie rzeczy chodziło o to samo"?
Niepolityczne jest piękne
Kampania wyborcza we Włoszech i jej finał wprawiły w konsternację politologów i ekspertów prawa UE. Powinno to odejmować kompleksów naszym południowym sąsiadom, którzy miesiąc po wyborach wciąż nie mają nowego rządu. Czerwcową elekcję w Czechach po ostrej kampanii formalnie wygrała prawica, ale po podliczeniu mandatów okazało się, że tyle samo (100) ma ich lewa strona parlamentu. Premier JirŃi Paroubek, który na początku odmawiał podania się do dymisji, teraz bardzo chce to zrobić, ale nie może, gdyż nie pozwala mu na to konstytucja i prezydent. Wszyscy wygrali. Kto przegrał? Podobno instytucje, w przyszłości może gospodarka, czyli państwo. "Niepolityczne jest piękne" - głosi hasło coraz bardziej popularne wśród wyborców u innego sąsiada, w Szwecji. Przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi rośnie tam poparcie dla ugrupowań spoza tradycyjnej polityki, w rodzaju Partii Opieki Medycznej, walczącej m.in. o skrócenie czasu oczekiwania na operację w szpitalach. Wygrają jednak, albo co gorsza zremisują, inni. I będzie mniej pięknie.
Kraj bez prezydenta
Sześciomiesięczną kampanię przed wyborami w Meksyku uznano za najzacieklejszą i najbardziej kosztowną w najnowszych dziejach kraju. Prawica przedstawiała Obradora jako "zagrożenie dla przyszłości Meksyku", lewica pomawiała Calderóna o "służalczość" wobec amerykańskich monopoli. W rzeczywistości, ktokolwiek stanie za sterem państwa, będzie się musiał liczyć z twardymi realiami, które określa gospodarcza współzależność Meksyku i USA w ramach NAFTA. Meksyk kieruje do USA 90 proc. swego eksportu, Stany Zjednoczone potrzebują meksykańskiej ropy i siły roboczej, która odsyła co roku za Rio Grande 20 mld dolarów. Przez propagandowy szum nie przebijały się też komentarze zza miedzy, że USA zależy na wyborze prezydenta Meksyku, który zapewni stabilność państwa.
Dopiero w czwartek wieczorem Federalny Instytut Wyborczy oficjalnie potwierdził zwycięstwo kandydata prawicy. 43-letni Calderón uzyskał 35,89 proc. głosów, o 0,57 proc. więcej od konkurenta z lewicy. Obrador odmówił uznania wyniku, wskazując na rzekome nieprawidłowości w procedurach wyborczych i zapowiadając wystąpienie na drogę sądową. Żąda ponownego przeliczenia głosów kartka po kartce. Meksykanie mogą się pocieszać, że sześć lat wcześniej wyborcy w USA czekali na nazwisko nowego prezydenta aż 36 dni. Tyle czasu zajęło w 2000 r. ogłoszenie werdyktu Sądu Najwyższego, który uznał zwycięstwo George'a W. Busha nad Alem Gore'em. W USA przyczyną zamieszania, czwarty raz w historii, okazał się skomplikowany system wyboru prezydenta, łączący głosowanie bezpośrednie, powszechne z pośrednim, dokonywanym przez Kolegium Elektorskie i premiującym stany o największej liczbie ludności. Może się zdarzyć, że kandydat, który uzyskał największe poparcie w głosowaniu powszechnym, przegra wybory. Ostatecznie prognozy z końca 2000 r. o "zmierzchu demokracji" w USA i "dramatycznym podziale amerykańskiego społeczeństwa" okazały się przesadzone. Wybory w 2004 r. Bush wygrał z kilkumilionową przewagą.
Kto się pomylił
Polityka nie znosi remisów. A tych w dzisiejszych zmaganiach wyborczych, wyrównanych i sięgających po coraz bardziej wyrafinowane metody walki, przybywa. O preferencjach wyborców rozstrzygają coraz częściej względy pozamerytoryczne. Konfuzję potęguje kryzys tradycyjnych partii, zacieranie się ideologicznych podziałów między lewicą i prawicą, sprzyjające ruchliwości grup wyborców. Mistrzem politycznej akrobatyki okazał się brytyjski premier Tony Blair, który zamkniętą w marksistowskich dogmatach Partię Pracy przeistoczył w partię faworyzującą prywatny kapitał i zamożne warstwy średnie, faktyczną kontynuatorkę polityki Margaret Thatcher, a sam doszedł do pozycji zwolennika kar cielesnych dla dzieci i usuwania z mieszkań obywateli, którzy narażą się sąsiadom głośnym zachowaniem. "Konserwatysta Blair", jak ochrzciły go media, ma coraz słabsze notowana m.in. za sprawą prawdziwego konserwatysty, przywódcy torysów Davida Camerona. O nim mówi się, iż stoi na "lewo od Blaira", głosząc potrzebę "równoważenia rynku sprawiedliwością i wrażliwością społeczną". Za kanałem La Manche dogmaty podważa socjalistka Ségol?ne Royal, prawdopodobna kandydatka swej partii w przyszłorocznych wyborach prezydenckich we Francji. Po fali zamieszek na przedmieściach Paryża w końcu maja opowiedziała się za "powrotem do polityki twardej ręki", w tym poddaniem dyscyplinie wojskowej naruszających prawo ludzi w wieku 16-18 lat i umieszczaniem ich w zamkniętych ośrodkach. Prawicowy kontrkandydat do fotela prezydenta Nicolas Sarkozy, który już wcześniej głosił podobne poglądy, nie ukrywał zaskoczenia nową retoryką lewicowej rywalki.
Jeśli więc za rok wybory nad Sekwaną wygra Royal, to bardziej jako socjalistka czy też osoba nawrócona na konserwatywne idee swego prawicowego oponenta? A może Sarkozy odstąpi nieco od własnych pryncypiów i wykaże wrażliwość na lęki nie tylko zamożnego elektoratu? Albo też wyborcy, dostrzegając podobieństwa, obdzielą głównych antagonistów wyrównanym poparciem? Czy powtórzy się sytuacja, w której "wszyscy zwyciężą" albo raczej przegrają? Po wyborach ubiegłej jesieni w Niemczech, które nie przyniosły wyraźnego zwycięzcy, liderka CDU Angela Merkel ogłosiła "klęskę koalicji czerwono-zielonej", co odchodzący kanclerz Gerhard Schröder skontrował słowami: "Fatalnie pomylili się ci, którzy walczyli o zmianę u steru rządu". Oboje byli wówczas przekonani o swojej racji, dając asumpt do rozważań o głębokich podziałach w niemieckim społeczeństwie. Nie na tyle głębokich, by przeszkodziły w powstaniu nad Łabą, po kilku tygodniach impasu, czarno-czerwonej wielkiej koalicji. Na takie rozwiązanie nie mógł liczyć poprzedni premier Włoch Silvio Berlusconi, który kampanię przed kwietniowymi wyborami oparł na bezpardonowej konfrontacji z przeciwnikami z lewicy. Mimo że wsparty potęgą niemal wszystkich kanałów telewizji, które jednocześnie skąpiły faworów opozycji, Il Cavaliere przegrał, ale różnicą zaledwie 0,1 proc. głosów. Z tego powodu długo nie chciał się podać do dymisji i jeszcze miesiąc po wyborach rozsyłał listy do światowych przywódców z zapewnieniem, że wkrótce powróci do rządu po ponownym sprawdzeniu głosów. Nie zmienia to faktu, że połowa włoskiego społeczeństwa pozostała głucha na apele wrogich Berlusconiemu elit. Czy dlatego, że jak sugerowały włoskie media, "w gruncie rzeczy chodziło o to samo"?
Niepolityczne jest piękne
Kampania wyborcza we Włoszech i jej finał wprawiły w konsternację politologów i ekspertów prawa UE. Powinno to odejmować kompleksów naszym południowym sąsiadom, którzy miesiąc po wyborach wciąż nie mają nowego rządu. Czerwcową elekcję w Czechach po ostrej kampanii formalnie wygrała prawica, ale po podliczeniu mandatów okazało się, że tyle samo (100) ma ich lewa strona parlamentu. Premier JirŃi Paroubek, który na początku odmawiał podania się do dymisji, teraz bardzo chce to zrobić, ale nie może, gdyż nie pozwala mu na to konstytucja i prezydent. Wszyscy wygrali. Kto przegrał? Podobno instytucje, w przyszłości może gospodarka, czyli państwo. "Niepolityczne jest piękne" - głosi hasło coraz bardziej popularne wśród wyborców u innego sąsiada, w Szwecji. Przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi rośnie tam poparcie dla ugrupowań spoza tradycyjnej polityki, w rodzaju Partii Opieki Medycznej, walczącej m.in. o skrócenie czasu oczekiwania na operację w szpitalach. Wygrają jednak, albo co gorsza zremisują, inni. I będzie mniej pięknie.
Więcej możesz przeczytać w 28/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.