Realnie płacimy za prąd trzykrotnie więcej niż Brytyjczycy!
Ile można zyskać, oferując tani prąd? Na przykład tyle, ile zyskało amerykańskie miasteczko Quincy w stanie Waszyngton (liczące 5 tys. mieszkańców). Wkrótce stanie się ono siedzibą serwerów największych firm internetowych: Microsoftu i Yahoo!. Według amerykańskich mediów, dołączy do nich także kolejny internetowy gigant - Google. Wszystko za sprawą taniej energii elektrycznej, którą dostarczają tamtejsze elektrownie wodne, a której ogromne ilości zużywają firmy komputerowe (szacuje się, że serwery Microsoftu będą pobierały tyle energii, ile 40-tysięczne miasto). Za kilowatogodzinę firmy zapłacą 2,9 centa - o połowę mniej niż w innych częściach USA i dwa razy mniej, niż zapłaciłyby w Polsce. Za 2 megawatogodziny (MWh) prądu rocznie, a tyle przeciętnie zużywa polskie gospodarstwo domowe, w Londynie płaci się od 970 zł do 1670 zł brutto. To nieco więcej niż w Polsce, ale brytyjska stolica jest zaliczana do najdroższych miast świata. Już w Cambridge prąd jest jednak znacznie tańszy niż w Płocku, Poznaniu, Zamościu, Lublinie czy okolicach Warszawy. W Wielkiej Brytanii siła nabywcza społeczeństwa jest mniej więcej trzy razy wyższa niż w Polsce, czyli realnie płacimy za prąd trzykrotnie więcej niż Brytyjczycy!
Polskie przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe wydają na prąd ponad 30 mld zł rocznie. W ubiegłym roku tylko 35 firm kupowało prąd poza lokalnymi zakładami energetycznymi, płacąc rachunki średnio o 5 proc. niższe. Liczba beneficjantów liberalizacji rynku jest tak mała, bo dystrybutorzy prądu wszelkimi sposobami utrudniają odchodzenie do tańszych konkurentów (na przykład żądają stosowania drogich liczników). Dotychczas ani resort gospodarki, ani regulator rynku energii nie zajęli się poważnie tą sprawą. Gdyby dzięki konkurencji prąd staniał tylko o 3 proc., w kieszeniach obywateli i kasach przedsiębiorców pozostałby miliard złotych. Przy pełnej liberalizacji ceny spadną minimum o 10 proc., a więc zaoszczędzilibyśmy około 3 mld zł. Gdy w 1999 r. w Niemczech zliberalizowano rynek energii, w ciągu kilku miesięcy ceny spadły o 50 proc. (w lipcu 2000 r. kilowatogodzina na giełdzie energetycznej w Lipsku kosztowała 1,5 eurocenta).
Wybór kontrolowany
Słabość polskiego rynku prądu, a więc i wysokie ceny, wynika przede wszystkim z braku wolnego rynku obrotu energii i dominującej pozycji skarbu państwa jako właściciela. Udział sprywatyzowanych zakładów energetycznych (Vattenfall Distribution Poland oraz Stoen) w sprzedaży prądu wynosi około 14 proc. Sześć razy większa pozostała część rynku należy do państwowych spółek. W 2002 r. mieliśmy w Polsce 33 zakłady energetyczne i kilka dużych elektrowni. Mieliśmy je sprywatyzować. Nie sprywatyzowaliśmy, lecz skonsolidowaliśmy, czyli umocniliśmy dotychczasowy monopol. I na tym nie koniec. Program dla elektroenergetyki, przyjęty w marcu 2006 r. przez rząd Kazimierza Marcinkiewicza, idzie jeszcze dalej w zapędach konsolidacyjnych, łącząc wytwórców z dystrybutorami. Realizacja tych zamierzeń upodobni elektroenergetykę do sektora gazowego, gdzie niemal wszystko należy do Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa.
Obecnie możemy (podobnie jak klienci Forda na początku XX wieku, którzy mogli kupić auto w dowolnym kolorze, byle był to czarny) nabywać prąd od dowolnego sprzedawcy, pod warunkiem że jest nim lokalny zakład energetyczny. A to oznacza, że i odbiorcy indywidualni, i przedsiębiorcy przepłacają. Naiwnością jest oczekiwanie, że monopoliści świadczą usługi najwyższej jakości po najniższej cenie. W energetyce - tak jak w całej gospodarce - nie ma lepszego mechanizmu optymalizującego ceny i wymuszającego efektywność niż konkurencja. Jej brak prawie zawsze prowadzi do patologii. Kłopot w tym, że konkurencję nie wszędzie można wprowadzić. Jednym z takich obszarów jest infrastruktura sieciowa. Co prawda jest w Stanach Zjednocznych miasto, w którym istnieją dwie niezależne sieci energetyczne, ale to wyjątek na skalę światową. Normą jest jedna sieć dystrybucyjna na danym obszarze - elektroenergetyczna, gazowa czy telefoniczna. Budowa niezależnej infrastruktury się po prostu nie opłaca.
Koszmarny sen o wolnym rynku
W Wielkiej Brytanii, Niemczech czy krajach skandynawskich każdy może przebierać w ofertach, mając do wyboru umowy terminowe z gwarancją stałej ceny (niektóre obowiązują do 2009 r.). Polskie prawo teoretycznie już od 1997 r. umożliwia wolny obrót energią elektryczną. Tyle że prawie 70 proc. prądu kupowane jest w ramach długoterminowych kontraktów (KDT), które państwowa spółka PSE zawarła w połowie lat 90. z elektrowniami. Te umowy zawarto po to, aby elektrownie nie musiały konkurować z sobą o klienta. Tym sposobem nasze rachunki zostały zawyżone rocznie o mniej więcej 3,5 mld zł (na każdego pracującego Polaka przypada prawie po 300 zł). Dyrektywa Unii Europejskiej wymaga, aby od 1 lipca 2007 r. nastąpiło pełne uwolnienie rynku energii we wszystkich państwach członkowskich. KDT powinny zatem zostać rozwiązane. Szacunkowy koszt tej operacji wynosi około 14 mld zł, które skarb państwa będzie musiał zapłacić "poszkodowanym" elektrowniom.
Wolny rynek to koszmarny sen dla zarządzających polskimi elektrowniami. Przynajmniej jedna trzecia naszego rachunku za prąd to haracz pobierany przez Polskie Sieci Elektroenergetyczne, finansujące w ten sposób przerost zatrudnienia w sektorze energetycznym (około 60 tys. osób), koszty węgla, o 15 proc. wyższe niż na świecie, oraz zawyżone ceny transportu (monopol PKP). Liberalizacja oznacza większą konkurencję, a więc mniejsze dochody. Jak wynika z raportu Roland Berger Strategy Consultants, tylko w Holandii w latach 2010-2013 po przyszłorocznej liberalizacji może zniknąć od 10 tys. do 14 tys. z 23 tys. miejsc pracy w tym sektorze. Już dziś energetyczne lobby stara się zapobiec skutkom uwolnienia rynku.
Drożyźniany status quo
Od 1 lipca 2006 r. rozliczenia odbiorców prądu po wyborze nowego sprzedawcy - dzięki zmianie przepisów - miały zostać uproszczone i stać się mniej kosztowne. Ale się nie stały. Zrobiono tylko mały krok w tym kierunku: prezes URE zatwierdził tzw. instrukcję ruchu i eksploatacji sieci przesyłowej. W ślad za nią dystrybutorzy prądu (jest ich obecnie 14) przedstawili regulatorowi do zatwierdzenia instrukcje dla swoich sieci. Niestety, zapał większości do działania na rzecz liberalizacji rynku uleciał. Tylko Zakład Energetyczny Białystok oraz Vattenfall Distribution Poland (dawniej Górnośląski Zakład Elektroenergetyczny) wstępnie zgodziły się na stosowanie korzystnych prognoz zużycia prądu w rozliczeniach klientów zmieniających sprzedawcę.
Co zrobi prezes Urzędu Regulacji Energetyki, który ma zatwierdzić instrukcje wszystkich dystrybutorów? Prędzej nakaże tym, którzy się wychylają, dorównanie do antyliberalnego standardu większości dystrybutorów, niż pójdzie z nimi na wojnę, dążąc do wprowadzenia korzystniejszych dla odbiorców rozliczeń na podstawie prognoz. Ten drugi scenariusz jest mało prawdopodobny, tym bardziej że większość dystrybutorów uznała, iż najlepszą obroną jest atak, i zaczęła blokować wejście w życie bardziej liberalnych instrukcji operatora i dystrybutorów. Nazywają to dążeniem do wyrównania szans wszystkich uczestników rynku. W rzeczywistości chodzi o utrzymanie status quo, czyli lokalnych monopoli.
Coraz więcej monopolu
Negatywne dla klientów skutki będzie miało wdrożenie rządowego planu konsolidacji sektora energetycznego. Przy poprzedniej konsolidacji załogom firm energetycznych udało się wynegocjować wieloletnie (w ENION nawet 11-letnie!) gwarancje zatrudnienia. Proponowane przez rząd nowe przekształcenia będą zapewne dobrą okazją do ich przedłużenia. A polska energetyka już teraz jest mało wydajna i zatrudnia zbyt wielu pracowników. Na przykład w koncernie BOT GiE pracuje ponaddwukrotnie więcej osób niż w najefektywniejszych elektrowniach węglowych w Europie i pięć razy więcej niż u rekordzistów w USA. Pięciokrotnie mniejszą wydajność niż zachodni mają również polscy górnicy węgla brunatnego. Zarządzona konsolidacja na lata zakonserwuje niewydolne i drogie struktury.
Jacek Jaśkiewicz, dyrektor Departamentu Globalnych Problemów Środowiska i Zmian Klimatu w Ministerstwie Środowiska, uważa, że do 2012 r. ceny energii elektrycznej w Polsce mogą wzrosnąć nawet o 100 proc. Powodem podwyżki mają być ekologiczne wymagania Unii Europejskiej. Tak naprawdę jest to przygotowywanie gruntu pod konserwację monopolu. Przedsiębiorcy nie płacą jednak za spełnianie światowych norm, lecz za nieliczenie się z realiami rynkowymi zarządów państwowych firm energetycznych, kopalni i kolei. We Francji amerykański Smithfield, największy producent mięsa i przetworów wieprzowych na świecie, właściciel producenta wędlin Animex, płaci za kilowatogodzinę prawie o jedną trzecią mniej niż w zakładach w Polsce. To nie wyjątek.
Strach przed demonopolizacją
Harmonogram otwierania rynku prądu i gazu w Polsce był nawet znacznie ambitniejszy niż unijne zalecenia. Wystarczyła jednak ubiegłoroczna nowelizacja prawa energetycznego, by z 1 stycznia 2006 r. do 1 lipca 2007 r. przesunąć termin, od którego wszyscy odbiorcy będą mogli zmieniać sprzedawcę. Zyskali na tym przede wszystkim lokalni monopoliści, czyli zakłady energetyczne. Polaków to nie zbulwersowało, bo niewiele wiedzą o możliwościach znalezienia tańszego prądu. Leszek Juchniewicz, prezes Urzędu Regulacji Energetyki, który powinien nas edukować, jak obniżać ceny prądu, narzeka, że nie ma skarg od odbiorców, więc nie może interweniować w wypadkach utrudniania zmiany sprzedawcy prądu przez zakłady energetyczne. A odbiorcy się nie skarżą, bo nie wierzą, że może to być skuteczne.
Jak bardzo nieefektywna jest polska energetyka, pokazuje przykład Wielkiej Brytanii, gdzie więcej niż trzecia część prądu jest produkowana z gazu, a ten w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy bardzo podrożał. Odbiło się to również na cenach prądu. U nas jednak zaledwie 3 proc. energii elektrycznej jest produkowane z gazu, dlatego jego podwyżki nieznacznie wpływają na wysokość rachunków za prąd. Co oznacza, że wysokie ceny generują przede wszystkim nasi energetycy.
Krzysztof Golachowski jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Świat Energii"
Ilustracja: D. Krupa
Polskie przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe wydają na prąd ponad 30 mld zł rocznie. W ubiegłym roku tylko 35 firm kupowało prąd poza lokalnymi zakładami energetycznymi, płacąc rachunki średnio o 5 proc. niższe. Liczba beneficjantów liberalizacji rynku jest tak mała, bo dystrybutorzy prądu wszelkimi sposobami utrudniają odchodzenie do tańszych konkurentów (na przykład żądają stosowania drogich liczników). Dotychczas ani resort gospodarki, ani regulator rynku energii nie zajęli się poważnie tą sprawą. Gdyby dzięki konkurencji prąd staniał tylko o 3 proc., w kieszeniach obywateli i kasach przedsiębiorców pozostałby miliard złotych. Przy pełnej liberalizacji ceny spadną minimum o 10 proc., a więc zaoszczędzilibyśmy około 3 mld zł. Gdy w 1999 r. w Niemczech zliberalizowano rynek energii, w ciągu kilku miesięcy ceny spadły o 50 proc. (w lipcu 2000 r. kilowatogodzina na giełdzie energetycznej w Lipsku kosztowała 1,5 eurocenta).
Wybór kontrolowany
Słabość polskiego rynku prądu, a więc i wysokie ceny, wynika przede wszystkim z braku wolnego rynku obrotu energii i dominującej pozycji skarbu państwa jako właściciela. Udział sprywatyzowanych zakładów energetycznych (Vattenfall Distribution Poland oraz Stoen) w sprzedaży prądu wynosi około 14 proc. Sześć razy większa pozostała część rynku należy do państwowych spółek. W 2002 r. mieliśmy w Polsce 33 zakłady energetyczne i kilka dużych elektrowni. Mieliśmy je sprywatyzować. Nie sprywatyzowaliśmy, lecz skonsolidowaliśmy, czyli umocniliśmy dotychczasowy monopol. I na tym nie koniec. Program dla elektroenergetyki, przyjęty w marcu 2006 r. przez rząd Kazimierza Marcinkiewicza, idzie jeszcze dalej w zapędach konsolidacyjnych, łącząc wytwórców z dystrybutorami. Realizacja tych zamierzeń upodobni elektroenergetykę do sektora gazowego, gdzie niemal wszystko należy do Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa.
Obecnie możemy (podobnie jak klienci Forda na początku XX wieku, którzy mogli kupić auto w dowolnym kolorze, byle był to czarny) nabywać prąd od dowolnego sprzedawcy, pod warunkiem że jest nim lokalny zakład energetyczny. A to oznacza, że i odbiorcy indywidualni, i przedsiębiorcy przepłacają. Naiwnością jest oczekiwanie, że monopoliści świadczą usługi najwyższej jakości po najniższej cenie. W energetyce - tak jak w całej gospodarce - nie ma lepszego mechanizmu optymalizującego ceny i wymuszającego efektywność niż konkurencja. Jej brak prawie zawsze prowadzi do patologii. Kłopot w tym, że konkurencję nie wszędzie można wprowadzić. Jednym z takich obszarów jest infrastruktura sieciowa. Co prawda jest w Stanach Zjednocznych miasto, w którym istnieją dwie niezależne sieci energetyczne, ale to wyjątek na skalę światową. Normą jest jedna sieć dystrybucyjna na danym obszarze - elektroenergetyczna, gazowa czy telefoniczna. Budowa niezależnej infrastruktury się po prostu nie opłaca.
Koszmarny sen o wolnym rynku
W Wielkiej Brytanii, Niemczech czy krajach skandynawskich każdy może przebierać w ofertach, mając do wyboru umowy terminowe z gwarancją stałej ceny (niektóre obowiązują do 2009 r.). Polskie prawo teoretycznie już od 1997 r. umożliwia wolny obrót energią elektryczną. Tyle że prawie 70 proc. prądu kupowane jest w ramach długoterminowych kontraktów (KDT), które państwowa spółka PSE zawarła w połowie lat 90. z elektrowniami. Te umowy zawarto po to, aby elektrownie nie musiały konkurować z sobą o klienta. Tym sposobem nasze rachunki zostały zawyżone rocznie o mniej więcej 3,5 mld zł (na każdego pracującego Polaka przypada prawie po 300 zł). Dyrektywa Unii Europejskiej wymaga, aby od 1 lipca 2007 r. nastąpiło pełne uwolnienie rynku energii we wszystkich państwach członkowskich. KDT powinny zatem zostać rozwiązane. Szacunkowy koszt tej operacji wynosi około 14 mld zł, które skarb państwa będzie musiał zapłacić "poszkodowanym" elektrowniom.
Wolny rynek to koszmarny sen dla zarządzających polskimi elektrowniami. Przynajmniej jedna trzecia naszego rachunku za prąd to haracz pobierany przez Polskie Sieci Elektroenergetyczne, finansujące w ten sposób przerost zatrudnienia w sektorze energetycznym (około 60 tys. osób), koszty węgla, o 15 proc. wyższe niż na świecie, oraz zawyżone ceny transportu (monopol PKP). Liberalizacja oznacza większą konkurencję, a więc mniejsze dochody. Jak wynika z raportu Roland Berger Strategy Consultants, tylko w Holandii w latach 2010-2013 po przyszłorocznej liberalizacji może zniknąć od 10 tys. do 14 tys. z 23 tys. miejsc pracy w tym sektorze. Już dziś energetyczne lobby stara się zapobiec skutkom uwolnienia rynku.
CENA ZA MONOPOL Roczne koszty zakupu 2 MWh prądu w Polsce (w zł brutto) |
Drożyźniany status quo
Od 1 lipca 2006 r. rozliczenia odbiorców prądu po wyborze nowego sprzedawcy - dzięki zmianie przepisów - miały zostać uproszczone i stać się mniej kosztowne. Ale się nie stały. Zrobiono tylko mały krok w tym kierunku: prezes URE zatwierdził tzw. instrukcję ruchu i eksploatacji sieci przesyłowej. W ślad za nią dystrybutorzy prądu (jest ich obecnie 14) przedstawili regulatorowi do zatwierdzenia instrukcje dla swoich sieci. Niestety, zapał większości do działania na rzecz liberalizacji rynku uleciał. Tylko Zakład Energetyczny Białystok oraz Vattenfall Distribution Poland (dawniej Górnośląski Zakład Elektroenergetyczny) wstępnie zgodziły się na stosowanie korzystnych prognoz zużycia prądu w rozliczeniach klientów zmieniających sprzedawcę.
Co zrobi prezes Urzędu Regulacji Energetyki, który ma zatwierdzić instrukcje wszystkich dystrybutorów? Prędzej nakaże tym, którzy się wychylają, dorównanie do antyliberalnego standardu większości dystrybutorów, niż pójdzie z nimi na wojnę, dążąc do wprowadzenia korzystniejszych dla odbiorców rozliczeń na podstawie prognoz. Ten drugi scenariusz jest mało prawdopodobny, tym bardziej że większość dystrybutorów uznała, iż najlepszą obroną jest atak, i zaczęła blokować wejście w życie bardziej liberalnych instrukcji operatora i dystrybutorów. Nazywają to dążeniem do wyrównania szans wszystkich uczestników rynku. W rzeczywistości chodzi o utrzymanie status quo, czyli lokalnych monopoli.
Coraz więcej monopolu
Negatywne dla klientów skutki będzie miało wdrożenie rządowego planu konsolidacji sektora energetycznego. Przy poprzedniej konsolidacji załogom firm energetycznych udało się wynegocjować wieloletnie (w ENION nawet 11-letnie!) gwarancje zatrudnienia. Proponowane przez rząd nowe przekształcenia będą zapewne dobrą okazją do ich przedłużenia. A polska energetyka już teraz jest mało wydajna i zatrudnia zbyt wielu pracowników. Na przykład w koncernie BOT GiE pracuje ponaddwukrotnie więcej osób niż w najefektywniejszych elektrowniach węglowych w Europie i pięć razy więcej niż u rekordzistów w USA. Pięciokrotnie mniejszą wydajność niż zachodni mają również polscy górnicy węgla brunatnego. Zarządzona konsolidacja na lata zakonserwuje niewydolne i drogie struktury.
Jacek Jaśkiewicz, dyrektor Departamentu Globalnych Problemów Środowiska i Zmian Klimatu w Ministerstwie Środowiska, uważa, że do 2012 r. ceny energii elektrycznej w Polsce mogą wzrosnąć nawet o 100 proc. Powodem podwyżki mają być ekologiczne wymagania Unii Europejskiej. Tak naprawdę jest to przygotowywanie gruntu pod konserwację monopolu. Przedsiębiorcy nie płacą jednak za spełnianie światowych norm, lecz za nieliczenie się z realiami rynkowymi zarządów państwowych firm energetycznych, kopalni i kolei. We Francji amerykański Smithfield, największy producent mięsa i przetworów wieprzowych na świecie, właściciel producenta wędlin Animex, płaci za kilowatogodzinę prawie o jedną trzecią mniej niż w zakładach w Polsce. To nie wyjątek.
Strach przed demonopolizacją
Harmonogram otwierania rynku prądu i gazu w Polsce był nawet znacznie ambitniejszy niż unijne zalecenia. Wystarczyła jednak ubiegłoroczna nowelizacja prawa energetycznego, by z 1 stycznia 2006 r. do 1 lipca 2007 r. przesunąć termin, od którego wszyscy odbiorcy będą mogli zmieniać sprzedawcę. Zyskali na tym przede wszystkim lokalni monopoliści, czyli zakłady energetyczne. Polaków to nie zbulwersowało, bo niewiele wiedzą o możliwościach znalezienia tańszego prądu. Leszek Juchniewicz, prezes Urzędu Regulacji Energetyki, który powinien nas edukować, jak obniżać ceny prądu, narzeka, że nie ma skarg od odbiorców, więc nie może interweniować w wypadkach utrudniania zmiany sprzedawcy prądu przez zakłady energetyczne. A odbiorcy się nie skarżą, bo nie wierzą, że może to być skuteczne.
Jak bardzo nieefektywna jest polska energetyka, pokazuje przykład Wielkiej Brytanii, gdzie więcej niż trzecia część prądu jest produkowana z gazu, a ten w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy bardzo podrożał. Odbiło się to również na cenach prądu. U nas jednak zaledwie 3 proc. energii elektrycznej jest produkowane z gazu, dlatego jego podwyżki nieznacznie wpływają na wysokość rachunków za prąd. Co oznacza, że wysokie ceny generują przede wszystkim nasi energetycy.
Krzysztof Golachowski jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Świat Energii"
MIASTA UNPLUGGED |
---|
Opóźnienia lotów samolotów, wyłączona sygnalizacja świetlna, pozamykane oddziały banków i niektórych sklepów, zamykane w pośpiechu firmy - tak wyglądała Warszawa i północno-wschodnia Polska 27 czerwca 2006 r. Chociaż w stolicy przerwa w dostawach prądu trwała tylko 3 godziny, koszty awarii są szacowane nawet na 100 mln zł. Odszkodowań nikt jednak nie wypłaci, bowiem zgodnie z rozporządzeniem ministra gospodarki z 21 października 1998 r. użytkownicy mogą się domagać odszkodowania, jeśli nie mieli prądu... co najmniej przez dwa dni. Aby spowodować ten "mały Armagedon", wystarczała awaria zaledwie dwóch generatorów prądu w elektrowni w Ostrołęce. Tuż potem "wypadł" blok energetyczny w elektrowni w Kozienicach. Gdyby awaria potrwała kilka godzin dłużej, zaczęłyby szwankować również telefony komórkowe (operatorzy korzystali z awaryjnego zasilania). W Polsce codziennie dochodzi przynajmniej do jednej poważnej awarii energetycznej, pogrążającej w ciemnościach dziesiątki tysięcy ludzi, nie mówiąc o setkach awarii w mniejszych miejscowościach. Wyłączenie prądu w połowie kraju może się zdarzyć w każdej chwili - uważa prof. Andrzej Wiszniewski z Instytutu Energoelektryki Politechniki Wrocławskiej, jeden z największych w Polsce autorytetów w dziedzinie elektroenergetyki. Awaria może być nawet podobna do tej z 15 sierpnia 2003 r., gdy w USA na ponad dobę zostało pozbawionych prądu około 50 mln mieszkańców Ameryki Północnej, od Nowego Jorku po Detroit i Toronto w Kanadzie. Zdaniem prof. Wiszniewskiego, polska energetyka potrzebuje powołania operatora, który miałby uprawnienia pozwalające na kontrolowanie całego systemu energetycznego Polski (Krajowa Dyspozycja Mocy, tzw. operator systemu, odpowiedzialna za bezpieczeństwo energetyczne kraju, nie ma takich uprawnień). Polska sieć przesyłowa energii elektrycznej jest w znacznie gorszym stanie technicznym niż amerykańska, szwedzka czy włoska. W tych właśnie państwach w 2003 r. nastąpiła seria wyłączeń prądu, które kosztowały setki milionów dolarów. |
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 28/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.