W czerwcu 1956 r. w Poznaniu wybuchło powstanie, a nie bunt czy rewolta
Obchody półwiecza poznańskiego Czerwca wywołały ostry spór terminologiczny. Rozgorzała dyskusja, czy to historyczne wydarzenie może być uznane za powstanie. Tak o nim podczas uroczystości mówili poznańscy kombatanci, widząc w tym rehabilitację zakłamanej w PRL historii. Podobnym językiem posługiwali się politycy i honorowi goście obchodów. Podzielili się natomiast historycy, z których jedynie część opowiedziała się za wersją powstania. Inni za właściwsze określenie uznali bunt czy rewoltę.
Wiele tu zależy od definicji. Jeśli przyjąć, że powstanie to wielkie poruszenie narodowe mające na celu zrzucenie obcego panowania, jak w Polsce w roku 1794, 1830 i 1863, to wydarzeń w Poznaniu nie da się tak nazwać. Ale możliwa jest też inna interpretacja, zgodnie z którą powstanie to każde zbrojne wystąpienie przeciwko obcej władzy odmawiającej prawa do wolności. Ta wersja jest znacznie częściej, wręcz powszechnie stosowana zarówno w potocznej polszczyźnie, jak i w naszej historiografii. W najpoważniejszych podręcznikach i monografiach mówi się, i to bez żadnych dodatkowych uściśleń, na przykład o powstaniu chochołowskim (1846) czy łódzkim (1905), a przecież skalą i zasięgiem nie dorównywały one protestowi poznańskiemu.
Nawet najbardziej precyzyjne definicje nie usuną jednak wszystkich wątpliwości. Tak naprawdę o tym, czy jakieś poruszenie nazwiemy buntem, rewoltą, rebelią czy powstaniem, decydują emocje. Jeśli utożsamiamy się z walczącymi, nigdy nie nazwiemy ich buntownikami czy rebeliantami. W pewnych sytuacjach takie określenia uchodziłyby wręcz za świętokradztwo. Łatwo wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby ktoś spróbował powiedzieć o rewolcie w getcie warszawskim czy buncie warszawskim 1944 r.
A przecież w odniesieniu do wydarzeń poznańskich takie określenia są stosowane, i to przez wybitnych historyków. Skąd więc całe to terminologiczne zamieszanie? Wydaje się, że najbardziej winne jest obciążenie językiem odziedziczonym po PRL. Dla ówczesnych władz i obowiązującej doktryny poznański Czerwiec był nie lada kłopotem. Nie tylko pokazywał, czego naprawdę chcą robotnicy, ale też dowodził brutalności dyktatury. Próbowano to zamaskować sferą niepamięci, a tam, gdzie już milczeć się nie dało, wykręcano się eufemizmami, takimi jak "wydarzenia poznańskie". Powtarzane po wielokroć określenia weszły do potocznego języka i przeżyły epokę, w której powstały. Czas najwyższy, aby definitywnie odesłać je do lamusa. Czymże bowiem jak nie powstaniem był bunt, który ogarnął setki tysięcy ludzi, doprowadził do opanowania z bronią w ręku znacznych połaci wielkiego miasta i zduszony został dzięki interwencji sił zbrojnych, wystarczających do przeprowadzenia wielkiej bitwy? Warto, aby uznali to w końcu wszyscy historycy i nie absorbowali opinii publicznej męczącą kakofonią pojęć.
Wiele tu zależy od definicji. Jeśli przyjąć, że powstanie to wielkie poruszenie narodowe mające na celu zrzucenie obcego panowania, jak w Polsce w roku 1794, 1830 i 1863, to wydarzeń w Poznaniu nie da się tak nazwać. Ale możliwa jest też inna interpretacja, zgodnie z którą powstanie to każde zbrojne wystąpienie przeciwko obcej władzy odmawiającej prawa do wolności. Ta wersja jest znacznie częściej, wręcz powszechnie stosowana zarówno w potocznej polszczyźnie, jak i w naszej historiografii. W najpoważniejszych podręcznikach i monografiach mówi się, i to bez żadnych dodatkowych uściśleń, na przykład o powstaniu chochołowskim (1846) czy łódzkim (1905), a przecież skalą i zasięgiem nie dorównywały one protestowi poznańskiemu.
Nawet najbardziej precyzyjne definicje nie usuną jednak wszystkich wątpliwości. Tak naprawdę o tym, czy jakieś poruszenie nazwiemy buntem, rewoltą, rebelią czy powstaniem, decydują emocje. Jeśli utożsamiamy się z walczącymi, nigdy nie nazwiemy ich buntownikami czy rebeliantami. W pewnych sytuacjach takie określenia uchodziłyby wręcz za świętokradztwo. Łatwo wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby ktoś spróbował powiedzieć o rewolcie w getcie warszawskim czy buncie warszawskim 1944 r.
A przecież w odniesieniu do wydarzeń poznańskich takie określenia są stosowane, i to przez wybitnych historyków. Skąd więc całe to terminologiczne zamieszanie? Wydaje się, że najbardziej winne jest obciążenie językiem odziedziczonym po PRL. Dla ówczesnych władz i obowiązującej doktryny poznański Czerwiec był nie lada kłopotem. Nie tylko pokazywał, czego naprawdę chcą robotnicy, ale też dowodził brutalności dyktatury. Próbowano to zamaskować sferą niepamięci, a tam, gdzie już milczeć się nie dało, wykręcano się eufemizmami, takimi jak "wydarzenia poznańskie". Powtarzane po wielokroć określenia weszły do potocznego języka i przeżyły epokę, w której powstały. Czas najwyższy, aby definitywnie odesłać je do lamusa. Czymże bowiem jak nie powstaniem był bunt, który ogarnął setki tysięcy ludzi, doprowadził do opanowania z bronią w ręku znacznych połaci wielkiego miasta i zduszony został dzięki interwencji sił zbrojnych, wystarczających do przeprowadzenia wielkiej bitwy? Warto, aby uznali to w końcu wszyscy historycy i nie absorbowali opinii publicznej męczącą kakofonią pojęć.
Więcej możesz przeczytać w 28/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.