Ten mundial utrwalił odwieczną hierarchię - w czołówce znalazły się same uznane marki
Świat nie jest piłką footballową, świat się podbija głową, głową!"- tak pokpiwał sobie z piłkarskich pasji młody Antoni Słonimski w jednym z przedwojennych felietonów. Znakomity poeta mylił się. W przeciwieństwie do innych wybitnych literatów - choćby Kazimierza Wierzyńskiego i Ferdynanda Goetla, będących nawet redaktorami "Przeglądu Sportowego" - nie rozumiał kompletnie sportu, który kojarzył mu się z prymitywną rozrywką, niegodną inteligenta. "Ów wierszyk był przy tym popisem ignorancji. Słonimski był najwyraźniej przekonany, że piłkę uderza się wyłącznie nogami. Przyznajmy wszakże, iż w jesieni życia zmienił nastawienie do sportu, znajdując nawet pewne upodobanie w oglądaniu telewizyjnych transmisji piłkarskich.
Cywilizacja piłki
Dziś nikt już nie wątpi, że świat jest piłką "footballową". Dowodem koronnym jest sam kształt kuli ziemskiej. Wśród milionów przysięgłych kibiców można uświadczyć plejadę intelektualistów, artystów, naukowców, nie mówiąc o politykach. Dla tych ostatnich nieobecność na ważnym meczu reprezentacji narodowej byłaby aktem publicznego samobójstwa. Futbol stał się gigantycznym biznesem, przynoszącym krocie i napędzającym gospodarkę. To futbol w wielu dziedzinach dyktuje modę (fryzury Beckhama!) i obyczaj. Współczesne stadiony pełnią funkcję laboratorium nowatorskich rozwiązań architektonicznych. Futbol przyspiesza burzliwy rozwój nauk medycznych (inna sprawa, iż nie zawsze służy to dobrej sprawie - doping!), biologicznych, posuwa naprzód dokonania w zakresie dietetyki etc.
Zarazem futbol coraz mocniej wkracza w sferę imponderabiliów. Już wcześniej stał się bodaj najbardziej wyrazistym znakiem rozpoznawczym narodowych i państwowych tożsamości. Patriotyzm - niestety, niekiedy też nacjonalizm albo zgoła ciasny szowinizm - w sposób niezwykle ekspresyjny manifestuje się w wypełnionych po brzegi, kipiących namiętnością kraterach stadionów, skąd nierzadko wylewa się na ulice miast. Barwy narodowe, flagi, hymny, herby państwowe - owa emblematyka w stopniu niezwykłym pobudza poczucie wspólnoty, na powrót scalając zatomizowanych ludzi w pulsującą w jednym rytmie, zwartą i solidarną społeczność. Wszystkie te zjawiska mogliśmy obserwować również w trakcie niemieckiego mundialu.
Lekcja ulotnej gościnności
Powróćmy do wątku dumy narodowej i uczuć patriotycznych, tak gwałtownie roznieconych za przyczyną kopania piłki. Wielu komentatorów wprost piało z zachwytu, zwłaszcza nad odrodzeniem patriotyzmu niemieckiego, który rozkwitał w atmosferze powszechnego, radosnego święta, z dala od charakterystycznych dla tej nacji, szowinistycznych ciągotek. Chwalono otwartość Niemców, brak resentymentów rasistowskich, serdeczny stosunek do przyjezdnych, ujmującą gościnność. Wszystko to prawda, tyle że niecała.
Okazało się bowiem, że gospodarze byli tak mili, dopóki dobrze im szło. Kiedy napotkali na przeciwników naprawdę groźnych - Argentynę i Włochy - skończyły się uprzejmości. W prasie zaroiło się od szyderstw i uszczypliwości. Włochów publicznie lżono i wyzywano od "leni" i "nierobów". Rzekomo cudowna i arcytolerancyjna publiczność gwizdała podczas wykonania cudzych hymnów, wygrażała znoszonemu z boiska bramkarzowi argentyńskiemu (wcześniej bestialsko zmasakrowanemu przez bandytę o nazwisku Klose), a gdy Włosi wręcz ośmieszali bezradnych niemieckich piłkarzy, na trybunach rozlegało się nienawistne wycie. Szczerze, z właściwą mu dosadnością, rzecz ujął Zbigniew Boniek: "To, co wyprawiali gospodarze, to już nie mieści się w głowie. Takiego chamstwa nie ma chyba nigdzie w Europie. Poniżali nas, poniżali Włochów. Poczuli się już tak pewni siebie, że całą resztę świata mieli za nic. Znów uważają się za nadludzi? Ja nazywam ich ziemniakami".
Dopiero na tym tle można pojąć, jakie znaczenie miał dla Niemiec (ściśle dla NRF) pierwszy tytuł mistrzowski w roku 1954. Kraj był podzielony, do niedawna jeszcze okupowany przez zwycięskich aliantów, wyniszczony wojną, biedny, bo dobrodziejstwa planu Marshalla miały dopiero nadejść. A nade wszystko był potrzaskany moralnie, obolały, upokorzony, nie mający odwagi zmierzyć się z tak nieodległą przecież grozą nazizmu, zmagający się z poczuciem winy i wstydu za niewyobrażalne zbrodnie, a zarazem pragnący się z niego otrząsnąć, zatem żyjący w swoistej schizofrenii; do tego wyklęty przez niedawne ofiary, znienawidzony i pogardzany przez połowę ludzkości.
I oto piłkarska reprezentacja tego kraju zgoła nieoczekiwanie zdobywa w Bernie mistrzostwo świata, w dodatku pokonując w finale fenomenalną, "złotą jedenastkę" węgierską, której w pierwszej turze uległa aż 3:8! Ten "cud Berna" zdjął z Niemców wojenną klątwę, pozwolił szybciej zabliźnić się głębokim ranom w zbiorowej psychice, przywrócił narodową godność. Po raz pierwszy od lat mówiono o Niemcach pozytywnie, z respektem, bowiem wyczyn ich drużyny po wielokroć przekraczał sportową miarę. W kraju zapanował nieopisany wprost entuzjazm, który wyzwolił wielką społeczną energię. Tym bardziej że "cud Berna" sprzągł się z niewiele późniejszym "cudem gospodarczym" Erhardta.
Piłkarska hierarchia narodów
Przywołuję zdarzenia sprzed półwiecza, gdyż ułatwiają one zrozumienie fenomenu sportu, który niekiedy wywiera przemożny wpływ na losy wspólnot, zmienia klimat społeczny, pobudza awans cywilizacyjny narodów i państw. Tak działo się - w różnym czasie - w Finlandii, w Urugwaju, w Holandii, w USA. W Polsce w mniejszym stopniu. Nie wiemy, czy rzeczywiście na Śląsku gwałtowny wzrost wydobycia węgla wiązał się z sukcesami piłkarzy Górnika Zabrze. Wiemy za to z pewnością, że kiedy nasi bokserzy (1953), kolarze (Królak w 1956) czy piłkarze (1957) wygrywali z sowieckimi, ponoć niezwyciężonymi herosami - duch w narodzie rósł, a nastroje patriotyczne, wprawdzie okazywane niejako per procura, sięgały zenitu.
I na tym mundialu były państwa, w których sportowy wynik przełoży się - w jakiejś mierze - na inne dziedziny życia i wywrze wpływ na sferę duchową i społeczną. Tak stanie się niechybnie na Ukrainie, w Ekwadorze, Ghanie i Wybrzeżu Kości Słoniowej, następnie w Portugalii, a wreszcie we Francji i Włoszech, choć to akurat nacje znające słodki smak sportowych triumfów. Odwrotnie będzie w dumnej Serbii, która nie dość, iż doznała upokarzającej klęski 0:6 z Argentyną, to jeszcze oderwała się od niej Czarnogóra - jak to mówią, nieszczęścia chodzą parami.
Jak to wykazałem (przy pomocy Bońka) na przykładzie niemieckim, wbrew szumnym deklaracjom i politurze politycznej poprawności - nacjonalizmy miały się dobrze. Zarazem przecież coś się zmienia. Argentyńczycy grali w zespołach narodowych Meksyku, Włoch, Francji; zaś Brazylijczycy przywdziewali strój reprezentantów Portugalii, Tunezji, Meksyku i Japonii; u Szwedów pojawił się ktoś o typowo skandynawskim nazwisku Ibrahimović; Niemcami i Francuzami byli czarnoskórzy Ghańczycy bądź Senegalczycy, a swojskie brzmienie nazwisk Podolski lub Borowski też nasuwa różne skojarzenia. Cóź, futbolowy świat także kurczy się do rozmiarów globalnej wioski.
Ten mundial utrwalił odwieczną hierarchię. W czołowej ósemce - poza debiutującą Ukrainą - znalazły się same uznane marki. Najwyżej zaszli Francuzi i Włosi. Ale mnie i tak najbardziej podobała się Argentyna.
Cywilizacja piłki
Dziś nikt już nie wątpi, że świat jest piłką "footballową". Dowodem koronnym jest sam kształt kuli ziemskiej. Wśród milionów przysięgłych kibiców można uświadczyć plejadę intelektualistów, artystów, naukowców, nie mówiąc o politykach. Dla tych ostatnich nieobecność na ważnym meczu reprezentacji narodowej byłaby aktem publicznego samobójstwa. Futbol stał się gigantycznym biznesem, przynoszącym krocie i napędzającym gospodarkę. To futbol w wielu dziedzinach dyktuje modę (fryzury Beckhama!) i obyczaj. Współczesne stadiony pełnią funkcję laboratorium nowatorskich rozwiązań architektonicznych. Futbol przyspiesza burzliwy rozwój nauk medycznych (inna sprawa, iż nie zawsze służy to dobrej sprawie - doping!), biologicznych, posuwa naprzód dokonania w zakresie dietetyki etc.
Zarazem futbol coraz mocniej wkracza w sferę imponderabiliów. Już wcześniej stał się bodaj najbardziej wyrazistym znakiem rozpoznawczym narodowych i państwowych tożsamości. Patriotyzm - niestety, niekiedy też nacjonalizm albo zgoła ciasny szowinizm - w sposób niezwykle ekspresyjny manifestuje się w wypełnionych po brzegi, kipiących namiętnością kraterach stadionów, skąd nierzadko wylewa się na ulice miast. Barwy narodowe, flagi, hymny, herby państwowe - owa emblematyka w stopniu niezwykłym pobudza poczucie wspólnoty, na powrót scalając zatomizowanych ludzi w pulsującą w jednym rytmie, zwartą i solidarną społeczność. Wszystkie te zjawiska mogliśmy obserwować również w trakcie niemieckiego mundialu.
Lekcja ulotnej gościnności
Powróćmy do wątku dumy narodowej i uczuć patriotycznych, tak gwałtownie roznieconych za przyczyną kopania piłki. Wielu komentatorów wprost piało z zachwytu, zwłaszcza nad odrodzeniem patriotyzmu niemieckiego, który rozkwitał w atmosferze powszechnego, radosnego święta, z dala od charakterystycznych dla tej nacji, szowinistycznych ciągotek. Chwalono otwartość Niemców, brak resentymentów rasistowskich, serdeczny stosunek do przyjezdnych, ujmującą gościnność. Wszystko to prawda, tyle że niecała.
Okazało się bowiem, że gospodarze byli tak mili, dopóki dobrze im szło. Kiedy napotkali na przeciwników naprawdę groźnych - Argentynę i Włochy - skończyły się uprzejmości. W prasie zaroiło się od szyderstw i uszczypliwości. Włochów publicznie lżono i wyzywano od "leni" i "nierobów". Rzekomo cudowna i arcytolerancyjna publiczność gwizdała podczas wykonania cudzych hymnów, wygrażała znoszonemu z boiska bramkarzowi argentyńskiemu (wcześniej bestialsko zmasakrowanemu przez bandytę o nazwisku Klose), a gdy Włosi wręcz ośmieszali bezradnych niemieckich piłkarzy, na trybunach rozlegało się nienawistne wycie. Szczerze, z właściwą mu dosadnością, rzecz ujął Zbigniew Boniek: "To, co wyprawiali gospodarze, to już nie mieści się w głowie. Takiego chamstwa nie ma chyba nigdzie w Europie. Poniżali nas, poniżali Włochów. Poczuli się już tak pewni siebie, że całą resztę świata mieli za nic. Znów uważają się za nadludzi? Ja nazywam ich ziemniakami".
Dopiero na tym tle można pojąć, jakie znaczenie miał dla Niemiec (ściśle dla NRF) pierwszy tytuł mistrzowski w roku 1954. Kraj był podzielony, do niedawna jeszcze okupowany przez zwycięskich aliantów, wyniszczony wojną, biedny, bo dobrodziejstwa planu Marshalla miały dopiero nadejść. A nade wszystko był potrzaskany moralnie, obolały, upokorzony, nie mający odwagi zmierzyć się z tak nieodległą przecież grozą nazizmu, zmagający się z poczuciem winy i wstydu za niewyobrażalne zbrodnie, a zarazem pragnący się z niego otrząsnąć, zatem żyjący w swoistej schizofrenii; do tego wyklęty przez niedawne ofiary, znienawidzony i pogardzany przez połowę ludzkości.
I oto piłkarska reprezentacja tego kraju zgoła nieoczekiwanie zdobywa w Bernie mistrzostwo świata, w dodatku pokonując w finale fenomenalną, "złotą jedenastkę" węgierską, której w pierwszej turze uległa aż 3:8! Ten "cud Berna" zdjął z Niemców wojenną klątwę, pozwolił szybciej zabliźnić się głębokim ranom w zbiorowej psychice, przywrócił narodową godność. Po raz pierwszy od lat mówiono o Niemcach pozytywnie, z respektem, bowiem wyczyn ich drużyny po wielokroć przekraczał sportową miarę. W kraju zapanował nieopisany wprost entuzjazm, który wyzwolił wielką społeczną energię. Tym bardziej że "cud Berna" sprzągł się z niewiele późniejszym "cudem gospodarczym" Erhardta.
Piłkarska hierarchia narodów
Przywołuję zdarzenia sprzed półwiecza, gdyż ułatwiają one zrozumienie fenomenu sportu, który niekiedy wywiera przemożny wpływ na losy wspólnot, zmienia klimat społeczny, pobudza awans cywilizacyjny narodów i państw. Tak działo się - w różnym czasie - w Finlandii, w Urugwaju, w Holandii, w USA. W Polsce w mniejszym stopniu. Nie wiemy, czy rzeczywiście na Śląsku gwałtowny wzrost wydobycia węgla wiązał się z sukcesami piłkarzy Górnika Zabrze. Wiemy za to z pewnością, że kiedy nasi bokserzy (1953), kolarze (Królak w 1956) czy piłkarze (1957) wygrywali z sowieckimi, ponoć niezwyciężonymi herosami - duch w narodzie rósł, a nastroje patriotyczne, wprawdzie okazywane niejako per procura, sięgały zenitu.
I na tym mundialu były państwa, w których sportowy wynik przełoży się - w jakiejś mierze - na inne dziedziny życia i wywrze wpływ na sferę duchową i społeczną. Tak stanie się niechybnie na Ukrainie, w Ekwadorze, Ghanie i Wybrzeżu Kości Słoniowej, następnie w Portugalii, a wreszcie we Francji i Włoszech, choć to akurat nacje znające słodki smak sportowych triumfów. Odwrotnie będzie w dumnej Serbii, która nie dość, iż doznała upokarzającej klęski 0:6 z Argentyną, to jeszcze oderwała się od niej Czarnogóra - jak to mówią, nieszczęścia chodzą parami.
Jak to wykazałem (przy pomocy Bońka) na przykładzie niemieckim, wbrew szumnym deklaracjom i politurze politycznej poprawności - nacjonalizmy miały się dobrze. Zarazem przecież coś się zmienia. Argentyńczycy grali w zespołach narodowych Meksyku, Włoch, Francji; zaś Brazylijczycy przywdziewali strój reprezentantów Portugalii, Tunezji, Meksyku i Japonii; u Szwedów pojawił się ktoś o typowo skandynawskim nazwisku Ibrahimović; Niemcami i Francuzami byli czarnoskórzy Ghańczycy bądź Senegalczycy, a swojskie brzmienie nazwisk Podolski lub Borowski też nasuwa różne skojarzenia. Cóź, futbolowy świat także kurczy się do rozmiarów globalnej wioski.
Ten mundial utrwalił odwieczną hierarchię. W czołowej ósemce - poza debiutującą Ukrainą - znalazły się same uznane marki. Najwyżej zaszli Francuzi i Włosi. Ale mnie i tak najbardziej podobała się Argentyna.
Więcej możesz przeczytać w 28/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.