Słowo "parlamentarny", w niektórych językach, na przykład w angielskim, wcale nie oznacza poprawnego zachowania, jak w języku polskim. "Parlamentarny" znaczy po prostu stosowany w parlamencie. A do środków parlamentarnych zalicza się zarówno ostre pyskówki, jak i obstrukcję. Gabriel Janowski oraz blokujący sejmową trybunę posłowie Samoobrony nie łamią więc zasad parlamentaryzmu. Oni tylko korzystają z parlamentarnych środków, które w Polsce uważa się za nieparlamentarne, czyli naganne.
Tak kwitnie demokracja
"Mamy do czynienia ze współczesnym liberum veto" - mówił Marek Borowski, marszałek Sejmu. "Dziś Sejm nierządem stoi. Jutro nierządem może stanąć Rzeczpospolita" - napisał w "Rzeczpospolitej" Maciej Rybiński. "Parlament przegrał" - stwierdził Piotr Pacewicz na łamach "Gazety Wyborczej". Skąd ten ton wielkiego dzwonu, gdy chodzi o sprawy dość błahe? Oto dwa tygodnie temu we włoskim parlamencie opozycyjni deputowani odśpiewali "Bella ciao" podczas debaty na temat kodeksu postępowania karnego. Przedstawiciele koalicji odpowiedzieli im hymnem narodowym, a posłowie Ligi Północnej wykonali arię z opery Verdiego. Pieśni tak podochociły deputowanych, że doszło do kilkakrotnego przerwania obrad i wyprowadzenia kilku najbardziej zapalczywych przez straż parlamentarną. Z tego powodu we Włoszech nikt nie mówi o kryzysie demokracji. Przepychanki i szarpaniny tamtejszych parlamentarzystów nie są niczym wyjątkowym.
W czeskim parlamencie lider republikanów Miroslav Sladek po zwróceniu mu uwagi, by nie używał nieparlamentarnych określeń, zdemolował poselską ławę. Obywatele Rosji, Ukrainy, Turcji czy Tajwanu przyzwyczaili się, że ich reprezentanci nie są w parlamencie wyłącznie grzeczni. W 1993 r. debata w parlamencie indyjskiego stanu Uttar Pradesz zaowocowała 50 rannymi deputowanymi, z czego 20 wylądowało w szpitalu. Inwektywami obrzucają się (fakt, że z różnym natężeniem) parlamentarzyści całego demokratycznego świata. Joschka Fischer, obecny minister spraw zagranicznych Niemiec, podczas poselskiego wystąpienia w Bundestagu nazwał ówczesnego prezydenta Richarda von Weizsäckera "dziurą w d...". I demokracja w Niemczech wcale nie przegrała.
W międzywojennej Polsce Sejm często był areną ostrych starć. Herman Lieberman, poseł PPS, tak wspominał swoje wystąpienie w Sejmie w 1929 r.: "Protokół stenograficzny Sejmu nie daje żadnego obrazu huraganu obelg, wyzwisk, okrzyków wściekłości i prowokacji, które padały przeciwko mnie". W tym samym 1929 r. w przedsionku sejmowym zgromadziło się około stu oficerów, którzy mieli wystraszyć przeciwników obozu Józefa Piłsudskiego. Sam naczelnik nazywał deputowanych "publicznymi szmatami", a parlament "wychodkiem". Są oczywiście parlamenty, w których nie dochodzi do ostrych walk i połajanek. Pełna i wysoka kultura panowały na przykład w izbach krajów "obozu socjalistycznego". Nic też nie słychać o przepychankach w parlamentach Kuby czy Iraku.
Posłowie jak wyborcy
Parlament nie jest wyizolowaną wyspą. Posłowie są tacy jak ci, którzy ich wybrali. A zawód parlamentarzysty wcale nie cieszy się wysokim prestiżem (w badaniu OBOP znalazł się na 18. miejscu wśród zawodów prestiżowych). Aż 84 proc. Polaków sądzi, że kandydaci na posłów powinni obowiązkowo przechodzić badania psychiatryczne, a prawie dwie trzecie akceptuje usuwanie siłą posłów łamiących regulamin Sejmu - wynika z badań przeprowadzonych dla "Wprost" przez Pentor. 40-60 proc. wyborców akceptuje poza tym blokowanie dróg, okupacje budynków publicznych i siedzib firm. Gabriel Janowski, który w poprzedniej kadencji w gmachu Sejmu podskakiwał i całował ręce mężczyzn, nie poszedł jednak na obowiązkowe badania psychiatryczne, lecz ponownie został wybrany na posła.
Populiści i awanturnicy w Sejmie to skandal! - alarmują politycy i komentatorzy. Tymczasem populistycznie nastawiona jest duża część społeczeństwa. Wedle badań CBOS, 52 proc. Polaków uważa, że należy powtórnie upaństwowić sprywatyzowane przedsiębiorstwa, którym zagraża upadłość. Wielu Polaków uważa za normalne to, że płace w nierentownych państwowych przedsiębiorstwach powinny wzrastać. Wyższych płac i kolejnych dotacji domagali się m.in. w ubiegłym tygodniu uzbrojeni w styliska górnicy. Hutnicy, kolejarze, stoczniowcy, górnicy, pracownicy zbrojeniówki od lat szantażują kolejne rządy. To oni głosują na Janowskiego i Leppera.
Obecny polski parlament prawdopodobnie najlepiej z dotychczasowych odzwierciedla układ sił w społeczeństwie. Tymczasem prezydent Aleksander Kwaśniewski stwierdził, że po ostatnich wydarzeniach w Sejmie być może trzeba będzie pomyśleć o przyspieszeniu wyborów. Czyżby uważał, że w nowych wyborach nie wezmą udziału miliony zwolenników Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin?
Wysokie napięcie - Pozbywamy się najcenniejszych aktywów, czyli rynku wraz z 800 tys. klientów - mówi o sprzedaży warszawskiego Stoenu prof. Roman Ney z Polskiej Akademii Nauk. Stoen, kontrolujący 5 proc. polskiego rynku, dostarcza prąd do niemal wszystkich gospodarstw domowych i firm w Warszawie, a niedługo zacznie oferować dostęp do Internetu przez gniazdka elektryczne. Przedsiębiorstwo za 1,5 mld zł kupił niemiecki koncern RWE Plus należący do Grupy RWE z Essen. To druga w Europie firma energetyczna pod względem produkcji prądu i trzecia pod względem wielkości sprzedaży (255 mld kWh rocznie). 35 proc. akcji firmy z Essen należy do około stu niemieckich gmin. RWE Plus kontroluje również zakłady energetyczne VSE na Słowacji, ELMU oraz ELMASZ na Węgrzech, jest również właścicielem 15 proc. akcji czeskiego PRE. Łącznie RWE Plus ma około 4,5 mln odbiorców w Europie Środkowej. Grupa RWE zajmuje się nie tylko produkcją i dystrybucją prądu, ale też m.in. sprzedaje gaz oraz dostarcza wodę. W Niemczech uchodzi za bezwzględnego gracza. Pod jej naciskiem koalicja SPD i Zielonych zrezygnowała z szybkiego zamknięcia niemieckich elektrowni jądrowych. - Rząd sprzedał 85 proc. akcji Stoenu, by domknąć budżet - mówi prof. Roman Ney. W budżecie na 2002 r. zapisano wpływy z prywatyzacji w wysokości 6,7 mld zł, a dotychczas udało się zgromadzić tylko jedną szóstą zaplanowanej sumy. Minister Wiesław Kaczmarek zdaje sobie sprawę z tego, że najpierw należało sprzedać elektrownie, a dopiero potem firmy zajmujące się dystrybucją, ale na te pierwsze na razie nie ma nabywców, a jeśli są, oferują sumy, których minister skarbu nie akceptuje. Kaczmarek chciałby najpierw sprzedać elektrownie należące do tzw. grupy G-8 oraz skupione w Południowym Koncernie Energetycznym, a na końcu elektrownię Bełchatów, wytwarzającą najtańszy w Polsce prąd. Absurdem polskiego rynku energetycznego jest to, że do 2005 r. elektrownie są związane kontraktami, na mocy których ceny prądu są uśredniane, co powoduje, że nie ma prawdziwej konkurencji, a prąd jest drogi. To może zdecydować o tym, że nowy właściciel Stoenu zrezygnuje z kupowania prądu w Polsce, a będzie go przesyłał do Warszawy z własnych elektrowni w Niemczech. Krzysztof Trębski |
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.