Rozmowa z generałem WESLEYEM CLARKIEM, byłym głównodowodzącym połączonych sił NATO w Europie
Nathan Gardels: Ilu trzeba żołnierzy, by obalić Saddama Husajna? Jak długo potrwa wojna? Jak wiele może być ofiar po stronie amerykańskiej i wśród irackiej ludności cywilnej?
Wesley Clark: Według moich przypuszczeń, wojna zakończy się po dwóch tygodniach. Możemy potrzebować 250 tys. żołnierzy, ale w zależności od tego, jak szybko uda się pokonać armię Saddama, wielu z nich może nawet nie wziąć udziału w walce. Być może pierwszej nocy zrzucimy z samolotów tysiąc pocisków. Dziesięć lub nawet mniej może chybić celu i trafić w irackich cywilów, poza tym niektóre cele wojskowe mogą się znajdować w pobliżu domów mieszkalnych. Ale na początku wojny wielkie straty wśród irackich cywilów nie są prawdopodobne. Nie spodziewam się też wielu ofiar po stronie amerykańskiej ani po pierwszych uderzeniach, ani w całej operacji. Będzie ich być może kilkadziesiąt, to zależy od stopnia nasilenia walk.
Są to jednak oczekiwania zgodne z moim najbardziej optymistycznym scenariuszem. Zakładam, że Irakijczycy nie będą podsycać konfliktu i po naszym uderzeniu z powietrza, kiedy zorientują się, jaką siłę mają ataki, ich opór stopnieje i wywieszą białe flagi, zdając sobie sprawę z nieuchronności klęski. Gdy iraccy żołnierze uświadomią sobie, jak wielkie niebezpieczeństwo zagraża im na froncie, znajdą sposobność, by się poddać.
Przewiduję całkowity rozpad aparatu władzy Saddama. Prawdopodobnie naszym największym problemem w czasie walk będzie radzenie sobie z setkami tysięcy dezerterów i poddających się irackich żołnierzy, uzbrojonych i głodnych.
- Jaki jest wariant pesymistyczny?
- Należy zakładać, że będzie więcej ofiar, jeśli Saddam skieruje przeciw naszym żołnierzom arsenał broni biologicznej i chemicznej, na przykład wąglika, rozpylając go na południe od 33. równoleżnika. Gdy Amerykanie w drodze do Bagdadu przejadą tamtędy, wchłoną cały ten pył. Zakażeni zostaną także Irakijczycy. Saddam będzie usiłował im wmówić, że to my jesteśmy odpowiedzialni za skażenie. Chodzi o 12-14 mln mieszkańców południowego Iraku. Jeśli nawet będziemy mieć na sobie kombinezony ochronne, jak zdołamy się zająć wszystkimi chorymi i umierającymi?
Saddam może też próbować wystrzelić na Izrael tych kilka scudów, które mu zostały. Możliwe, że rakieta z ładunkiem przetrwalników wąglika uderzy w Izrael. Izraelczycy mówią, że w takim wypadku będą zmuszeni uderzyć na Irak, a to może oznaczać dziesiątki tysięcy ofiar wśród ludności cywilnej.
- Wielu przywódców arabskich przestrzega przed destabilizacją polityczną na Bliskim Wschodzie po ataku USA na Irak.
- Istnieje niebezpieczeństwo krótkotrwałej destabilizacji. Na początku kampanii może dojść do rozruchów społecznych, ale jeśli wojna skończy się szybko, to prawdopodobnie tego rodzaju reperkusje będą niewielkie. Gdy w zeszłym roku Arabowie zobaczyli, że siły amerykańskie odniosły w Afganistanie zwycięstwo, opuścili Osamę bin Ladena i talibów. Gdy stwierdzą, że Saddam Husajn przegrał wojnę, też go opuszczą.
Niestety, druzgocąca klęska Saddama może pogłębić poczucie upokorzenia Arabów na Bliskim Wschodzie. Jeśli tak się stanie, zaczną oni traktować zwycięstwo Ameryki i krajów z nią sprzymierzonych jako ponowne narzucenie im kolonializmu. Ci wszyscy, którzy mówią, że możemy zapłacić za wojnę z Irakiem, biorąc miliard baryłek irackiej ropy dziennie, nie pomagają tego zmienić. Taka gadanina jedynie umacnia błędne przekonanie, że Ameryce chodzi wyłącznie o ropę.
Poza tym kiedy Saddama zastąpi inny przywódca, kraj może się stać celem ataku fundamentalistów z Iranu i Arabii Saudyjskiej. I jedni, i drudzy będą apostołami antyzachodniego ekstremizmu. Amerykańscy żołnierze niewiele będą mogli zrobić, by temu zapobiec. Wszystko będzie zależało od tego, jak szybko zostanie powołany skuteczny iracki rząd.
- Strategia propagowana przez administrację Busha jest radykalnym odstępstwem od podejścia Clintona, które można podsumować zdaniem: "Uczynić świat bezpiecznym ze względu na istniejącą w nim współzależność".
- Wizję Busha można wyrazić w zdaniu: "Jesteśmy tak potężni, że już nigdy więcej nie dopuścimy do tego, by ktokolwiek nam zagroził". Tak jakbyśmy byli nowym Rzymem.
Niektórzy uważają, że to arogancja. Być może jest ona skutkiem naszego wojskowego doświadczenia. Podczas wojny w zatoce, interwencji w Panamie, Kosowie i Afganistanie okazaliśmy się przecież nadzwyczaj skuteczni. Dlatego niektórzy ludzie zdają się sądzić, że przy naszej niezrównanej potędze i nowoczesnej technologii potrafimy sobie poradzić z Irakiem czy jakimkolwiek innym krajem. Tymczasem mamy do czynienia z nową demonstracją siły Ameryki, ale jest ona motywowana obawami, nawet jeśli dla innych wygląda to na przejaw arogancji. Ataki z 11 września wywarły znaczący wpływ na ludzi. Rozumiem troskę o bezpieczeństwo Ameryki, ale nie musimy być tak agresywni, by budzić urazę i przysparzać sobie wrogów.
Waszyngton musi zrozumieć, że chociaż amerykańskie siły zbrojne są bardzo sprawne, zasadniczo są siłami na czas pokoju. Młodzi ludzie, zwykle mający żony i dzieci, zostają żołnierzami z wyboru, a nie z przymusu. Nie są przygotowywani do tego, by akceptować długi pobyt na froncie i dużą liczbę ofiar, a to nieodłącznie wiąże się z wojną konwencjonalną. Ponadto nasze siły zbrojne w coraz mniejszym stopniu reprezentują społeczeństwo, któremu służą. Dlatego słychać głosy, że konieczne jest przywrócenie poboru do wojska, gdyby miały trwać intensywne działania wojenne. Ci, którzy chcą dzierżyć miecz, muszą zrozumieć, że choć jest on twardy i ostry, okazuje się kruchy, jeśli nie jest właściwie używany. Musimy pokonać strach i obawy nękające nas po 11 września. Oczywiście, powinniśmy być silni i czasami podejmować działania uprzedzające oraz eliminujące bezpośrednie zagrożenia. Powinniśmy jednak uznać również, że bezpieczeństwo zapewni nam raczej wspieranie przyjaciół i wzmacnianie tych, którzy podzielają wyznawane przez nas wartości, a nie zabijanie przeciwników i obalanie ich reżimów.
Wesley Clark: Według moich przypuszczeń, wojna zakończy się po dwóch tygodniach. Możemy potrzebować 250 tys. żołnierzy, ale w zależności od tego, jak szybko uda się pokonać armię Saddama, wielu z nich może nawet nie wziąć udziału w walce. Być może pierwszej nocy zrzucimy z samolotów tysiąc pocisków. Dziesięć lub nawet mniej może chybić celu i trafić w irackich cywilów, poza tym niektóre cele wojskowe mogą się znajdować w pobliżu domów mieszkalnych. Ale na początku wojny wielkie straty wśród irackich cywilów nie są prawdopodobne. Nie spodziewam się też wielu ofiar po stronie amerykańskiej ani po pierwszych uderzeniach, ani w całej operacji. Będzie ich być może kilkadziesiąt, to zależy od stopnia nasilenia walk.
Są to jednak oczekiwania zgodne z moim najbardziej optymistycznym scenariuszem. Zakładam, że Irakijczycy nie będą podsycać konfliktu i po naszym uderzeniu z powietrza, kiedy zorientują się, jaką siłę mają ataki, ich opór stopnieje i wywieszą białe flagi, zdając sobie sprawę z nieuchronności klęski. Gdy iraccy żołnierze uświadomią sobie, jak wielkie niebezpieczeństwo zagraża im na froncie, znajdą sposobność, by się poddać.
Przewiduję całkowity rozpad aparatu władzy Saddama. Prawdopodobnie naszym największym problemem w czasie walk będzie radzenie sobie z setkami tysięcy dezerterów i poddających się irackich żołnierzy, uzbrojonych i głodnych.
- Jaki jest wariant pesymistyczny?
- Należy zakładać, że będzie więcej ofiar, jeśli Saddam skieruje przeciw naszym żołnierzom arsenał broni biologicznej i chemicznej, na przykład wąglika, rozpylając go na południe od 33. równoleżnika. Gdy Amerykanie w drodze do Bagdadu przejadą tamtędy, wchłoną cały ten pył. Zakażeni zostaną także Irakijczycy. Saddam będzie usiłował im wmówić, że to my jesteśmy odpowiedzialni za skażenie. Chodzi o 12-14 mln mieszkańców południowego Iraku. Jeśli nawet będziemy mieć na sobie kombinezony ochronne, jak zdołamy się zająć wszystkimi chorymi i umierającymi?
Saddam może też próbować wystrzelić na Izrael tych kilka scudów, które mu zostały. Możliwe, że rakieta z ładunkiem przetrwalników wąglika uderzy w Izrael. Izraelczycy mówią, że w takim wypadku będą zmuszeni uderzyć na Irak, a to może oznaczać dziesiątki tysięcy ofiar wśród ludności cywilnej.
- Wielu przywódców arabskich przestrzega przed destabilizacją polityczną na Bliskim Wschodzie po ataku USA na Irak.
- Istnieje niebezpieczeństwo krótkotrwałej destabilizacji. Na początku kampanii może dojść do rozruchów społecznych, ale jeśli wojna skończy się szybko, to prawdopodobnie tego rodzaju reperkusje będą niewielkie. Gdy w zeszłym roku Arabowie zobaczyli, że siły amerykańskie odniosły w Afganistanie zwycięstwo, opuścili Osamę bin Ladena i talibów. Gdy stwierdzą, że Saddam Husajn przegrał wojnę, też go opuszczą.
Niestety, druzgocąca klęska Saddama może pogłębić poczucie upokorzenia Arabów na Bliskim Wschodzie. Jeśli tak się stanie, zaczną oni traktować zwycięstwo Ameryki i krajów z nią sprzymierzonych jako ponowne narzucenie im kolonializmu. Ci wszyscy, którzy mówią, że możemy zapłacić za wojnę z Irakiem, biorąc miliard baryłek irackiej ropy dziennie, nie pomagają tego zmienić. Taka gadanina jedynie umacnia błędne przekonanie, że Ameryce chodzi wyłącznie o ropę.
Poza tym kiedy Saddama zastąpi inny przywódca, kraj może się stać celem ataku fundamentalistów z Iranu i Arabii Saudyjskiej. I jedni, i drudzy będą apostołami antyzachodniego ekstremizmu. Amerykańscy żołnierze niewiele będą mogli zrobić, by temu zapobiec. Wszystko będzie zależało od tego, jak szybko zostanie powołany skuteczny iracki rząd.
- Strategia propagowana przez administrację Busha jest radykalnym odstępstwem od podejścia Clintona, które można podsumować zdaniem: "Uczynić świat bezpiecznym ze względu na istniejącą w nim współzależność".
- Wizję Busha można wyrazić w zdaniu: "Jesteśmy tak potężni, że już nigdy więcej nie dopuścimy do tego, by ktokolwiek nam zagroził". Tak jakbyśmy byli nowym Rzymem.
Niektórzy uważają, że to arogancja. Być może jest ona skutkiem naszego wojskowego doświadczenia. Podczas wojny w zatoce, interwencji w Panamie, Kosowie i Afganistanie okazaliśmy się przecież nadzwyczaj skuteczni. Dlatego niektórzy ludzie zdają się sądzić, że przy naszej niezrównanej potędze i nowoczesnej technologii potrafimy sobie poradzić z Irakiem czy jakimkolwiek innym krajem. Tymczasem mamy do czynienia z nową demonstracją siły Ameryki, ale jest ona motywowana obawami, nawet jeśli dla innych wygląda to na przejaw arogancji. Ataki z 11 września wywarły znaczący wpływ na ludzi. Rozumiem troskę o bezpieczeństwo Ameryki, ale nie musimy być tak agresywni, by budzić urazę i przysparzać sobie wrogów.
Waszyngton musi zrozumieć, że chociaż amerykańskie siły zbrojne są bardzo sprawne, zasadniczo są siłami na czas pokoju. Młodzi ludzie, zwykle mający żony i dzieci, zostają żołnierzami z wyboru, a nie z przymusu. Nie są przygotowywani do tego, by akceptować długi pobyt na froncie i dużą liczbę ofiar, a to nieodłącznie wiąże się z wojną konwencjonalną. Ponadto nasze siły zbrojne w coraz mniejszym stopniu reprezentują społeczeństwo, któremu służą. Dlatego słychać głosy, że konieczne jest przywrócenie poboru do wojska, gdyby miały trwać intensywne działania wojenne. Ci, którzy chcą dzierżyć miecz, muszą zrozumieć, że choć jest on twardy i ostry, okazuje się kruchy, jeśli nie jest właściwie używany. Musimy pokonać strach i obawy nękające nas po 11 września. Oczywiście, powinniśmy być silni i czasami podejmować działania uprzedzające oraz eliminujące bezpośrednie zagrożenia. Powinniśmy jednak uznać również, że bezpieczeństwo zapewni nam raczej wspieranie przyjaciół i wzmacnianie tych, którzy podzielają wyznawane przez nas wartości, a nie zabijanie przeciwników i obalanie ich reżimów.
Generał Wesley Clark był w latach 1997-2000 głównodowodzącym połączonych sił NATO w Europie. Stojąc na czele amerykańsko-europejskiego dowództwa NATO, nadzorował m.in. przebieg ataku bombowego na Serbię. |
Więcej możesz przeczytać w 43/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.