Bob Dylan stał się najbardziej wpływowym rockmanem świata
W 1962 r., gdy Elvis Presley nagrał neapolitańską piosenkę "O sole mio" ("It's Now or Never"), ukazał się skromny, debiutancki album z balladami zatytułowany "Bob Dylan". Płyta boskiego Elvisa rozeszła się w milionowym nakładzie, a 20-letni Dylan sprzedał ledwie pięć tysięcy egzemplarzy swego krążka. To jednak Dylan miał się stać głosem zbuntowanego pokolenia lat sześćdziesiątych, przywódcą rockowej rewolucji. Władzą dzielił się tylko z Beatlesami. Obecnie Dylan jest najbardziej wpływowym rockmanem Ameryki i świata, poetą studiowanym na uniwersytetach i od lat kandydatem do literackiej Nagrody Nobla.
Nowy wspaniały świat
Gdy na przełomie lat 50. i 60. Robert Allen Zimmerman (bo tak właściwie nazywa się Bob Dylan) przybył z cichego Hibbing w Minnesocie do Nowego Jorku, poczuł się jak jego starożytni przodkowie przesiedleni do Babilonu. W całej metropolii, a w dzielnicy Greenwich Village w szczególności, czuło się napięcie. Tysiące roznamiętnionych, brodatych postaci perorowało w dziesiątkach coffee shops o potrzebie radykalnych działań, konieczności powrotu do źródeł, do elementarnych ludzkich wartości. Za ostoję tych ostatnich uchodziła amerykańska muzyka ludowa. Ku radości kontestatorów nastąpiła właśnie zmiana warty w Białym Domu - starego Ike'a, czyli gen. Dwighta Eisenhowera, zastąpił młody, przystojny demokrata, John F. Kennedy. Pęknięcie, jakie w okresie powojennej prosperity i eksplozji rock'n'rolla zarysowało się między "buntownikami bez powodu" a pokoleniem ich rodziców, nabrało głębi Wielkiego Kanionu. Ewangeliami generacji buntu lat 60. stały się powieści "W drodze" Jacka Kerouaca i "Buszujący w zbożu" J.D. Salingera, poemat "Skowyt" Allena Ginsberga i eksperymentalna proza Williama Burroughsa. Do tej listy dołączył drugi album Boba Dylana "The Freewheelin' Bob Dylan", ze sztandarowym protest songiem "Blowin' In The Wind" (w polskiej wersji: "Odpowie ci wiatr"), który później wykonywała między innymi Marlena Dietrich.
Talentu Boba Dylana nie przeoczył jego protektor i producent - John Hammond (później odkrywca m.in. Leonarda Cohena i Bruce'a Springsteena, a także polskiego pianisty jazzowego Adama Makowicza). W ciągu roku od debiutu Dylan zrobił ogromny postęp. Jego miarą stały się mroczne, wieszczące nadejście zagłady świata pieśni "Masters Of War" i "A Hard Rain's A-Gonna Fall". Obie powstały nazajutrz po kryzysie kubańskim. Jednak w przeciwieństwie do swych rozpolitykowanych kolegów - agitfolkowców z Greenwich Village, Dylan zwłaszcza temu drugiemu utworowi nadał formę przypowieści jakby wyjętej z biblijnych ksiąg proroków.
Elektryczny Judasz
Dylan szybko nabrał dystansu do rozpolitykowanej bohemy Nowego Jorku. Znudziła go bolszewicka retoryka toczących się bez końca dysput. W jego tekstach pojawiło się zwątpienie w możliwość naprawy świata za pomocą naiwnego entuzjazmu, dobrych chęci i słowa śpiewanego.Tytułowy utwór z następnego albumu, "The Times They Are A-Changin", stał się hymnem pokoleniowym, ale rozbrat muzyka ze środowiskiem Greenwich Village był tylko kwestią czasu. Nastąpił on w chwili, gdy Dylan - jak sam to określa - zwymiotował tekst "Subterranean Homesick Blues", oprawił go w elektryczne brzmienie i podał ze swadą rapera. Sformułowania "nie idź za przywódcami", "nie potrzebuję faceta od pogody, by wiedzieć skąd wieje wiatr" mówiły wszystko. Na festiwalu muzyki folk w Newport w 1965 r. występ "elektrycznego" Dylana skwitowany został gwizdami. Nazajutrz rozgorzała ogólnonarodowa dyskusja, w której zarzut o judaszową zdradę był jednym z łagodniejszych. Jednak to, co wyglądało na totalną klęskę, rychło okazało się punktem zwrotnym w historii rocka, drugą - po debiucie The Beatles - rewolucją lat 60. Ta pierwsza dała światu muzykę zsynchronizowaną z nową wrażliwością. Dylan zaś sprezentował tej muzyce tekst.
Pasażer Titanica
Na przełomie lata i jesieni 1965 r., gdy na listy przebojów triumfalnie wdarł się singel "Like A Rolling Stone", rock pojmowany jako kronika nastoletnich miłostek i bezmyślny soundtrack prywatek był już trupem. Z dnia na dzień zmieniły się teksty utworów The Beatles, The Rolling Stones, The Kinks, The Who i Beach Boys. Wschodziły wyrastające z muzyki Dylana gwiazdy The Byrds oraz Neila Younga i Stephena Stillsa (Buffalo Springfield). Teksty mistrza studiowali pilnie Jim Morrison (The Doors), Frank Zappa (Mothers Of Invention), Jerry Garcia (Grateful Dead) i Jimi Hendrix.
Trzy genialne albumy z lat 1965-1966 - "Bringing It All Back Home", "Highway 61 Revisted" i "Blonde On Blonde" - otworzyły nowe horyzonty intelektualne dla rocka. Linearna narracja ustąpiła miejsca ciągom luźnych skojarzeń, surrealistycznych metafor oraz zapisom nocnych koszmarów. Mniejsza, o co chodziło, liczyła się sugestywność wizji. Wszystko to świetnie współbrzmiało z nastrojami i odczuciami pokolenia eksperymentującego z narkotykami, które miały być furtką do innych stanów świadomości. Z utworów Dylana nieodmiennie wyłaniał się człowiek szukający rozpaczliwie jakiegoś sensu w życiu, nadaremnie dopatrujący się jakiegoś porządku w coraz mniej zrozumiałym świecie.
Po raz kolejny Dylan był idolem, u którego natchnienia szukał każdy niewydarzony wierszokleta i nawiedzony szarpidrut. To mu pochlebiało, ale jakiś złośliwy chochlik szeptał mu do ucha, że jedynym jego dokonaniem jest zmiana rezerwacji z jednej kabiny na Titanicu na drugą. Titanic zaś już dawno odpłynął: z Ezrą Poundem i T.S. Elliotem, okładającymi się pięściami na mostku kapitańskim - jak śpiewał Dylan w swym majstersztyku psychodelicznego folk-rocka, upiornej kronice karnawału opatrzonej tytułem "Desolation Row". Zamykała ona album "Highway 61 Revisited" akcentem porównywalnym do wizji korowodu śmierci w zakończeniu filmu "Siódma pieczęć" Ingmara Bergmana.
Skarcony arogant
Wypadek motocyklowy w lipcu 1966 r. zakończył najlepszy okres w karierze Dylana. Zmusił go do długiej rekonwalescencji na farmie koło miasteczka Woodstock w stanie Nowy Jork - tego samego, w okolicy którego trzy lata później odbył się najsłynniejszy rockowy festiwal wszech czasów. Wielki odludek nie czuł już wtedy żadnej więzi z hipisowskim stadem. Rosnąca megalomania Dylana, jego arogancja i świeżo odkryte powołanie misjonarskie denerwowały Amerykanów. Media z uciechą wywlekały prawdziwe i sfabrykowane brudy z jego życia: rozwiązłość udokumentowaną co najmniej tuzinem rozsianych po całym świecie bękartów, patologiczne sknerstwo, nadużywanie narkotyków (zwłaszcza amfetaminy) i alkoholu, jawne lekceważenie fanów. Wreszcie padł zarzut najcięższego kalibru: Dylan to złodziej, który całe życie żerował na muzyce biednych, często przymierających głodem artystów ludowych.
Gdy zanosiło się na spektakl przypominający demontaż pomnika Dzierżyńskiego na warszawskim placu Bankowym, Dylan ocknął się z twórczego letargu. Wznowił działalność koncertową, a w 1975 r. cisnął w twarz wszystkim krytykom jeden z najlepszych albumów w swej karierze "Blood On The Tracks". Cztery lata później zbulwersował fanów swym nagłym przejściem na chrześcijaństwo, czego kroniką stała się płyta "Slow Train Coming". W połowie lat 80. zaskoczył wszystkich przyłączeniem się do trupy Traveling Wilburys George'a Harrisona, Roya Orbisona, Toma Petty'ego i Jeffa Lynne'a. Potem urzekł pięknym albumem "Oh Mercy" (1989 r.), zmroził pesymizmem "Time Out Of Mind" (1997 r.). A wreszcie - z właściwą sobie arogancją i przewrotnością - przyznał na najnowszej płycie "Love And Theft", że rzeczywiście jest złodziejem - od 40 lat okrada skarbiec folkloru amerykańskiego, z niego czerpie pomysły i siły witalne.
Złodziej z miłości
Jak na ironię, w złodziejskim świecie współczesnej popkultury daremnie by szukać innego artysty, którego dorobek byłby plagiatowany w sposób bardziej bezpardonowy i metodyczny jak Dylana. Żaden wykonawca nie odcisnął tak silnego piętna na muzyce popularnej drugiej połowy XX wieku. Inspirował wszystkich - od Beatlesów i Neila Younga, przez Springsteena, Dire Straits i Stinga, po młodych wykonawców nurtu alt.country przełomu wieków. Dylan tym różnił się od młodszych adeptów złodziejskiego rzemiosła, że proceder swój uprawiał nie dla zysku i poklasku, lecz z miłości. I nigdy tej swojej pierwszej miłości nie zdradził.
Nowy wspaniały świat
Gdy na przełomie lat 50. i 60. Robert Allen Zimmerman (bo tak właściwie nazywa się Bob Dylan) przybył z cichego Hibbing w Minnesocie do Nowego Jorku, poczuł się jak jego starożytni przodkowie przesiedleni do Babilonu. W całej metropolii, a w dzielnicy Greenwich Village w szczególności, czuło się napięcie. Tysiące roznamiętnionych, brodatych postaci perorowało w dziesiątkach coffee shops o potrzebie radykalnych działań, konieczności powrotu do źródeł, do elementarnych ludzkich wartości. Za ostoję tych ostatnich uchodziła amerykańska muzyka ludowa. Ku radości kontestatorów nastąpiła właśnie zmiana warty w Białym Domu - starego Ike'a, czyli gen. Dwighta Eisenhowera, zastąpił młody, przystojny demokrata, John F. Kennedy. Pęknięcie, jakie w okresie powojennej prosperity i eksplozji rock'n'rolla zarysowało się między "buntownikami bez powodu" a pokoleniem ich rodziców, nabrało głębi Wielkiego Kanionu. Ewangeliami generacji buntu lat 60. stały się powieści "W drodze" Jacka Kerouaca i "Buszujący w zbożu" J.D. Salingera, poemat "Skowyt" Allena Ginsberga i eksperymentalna proza Williama Burroughsa. Do tej listy dołączył drugi album Boba Dylana "The Freewheelin' Bob Dylan", ze sztandarowym protest songiem "Blowin' In The Wind" (w polskiej wersji: "Odpowie ci wiatr"), który później wykonywała między innymi Marlena Dietrich.
Talentu Boba Dylana nie przeoczył jego protektor i producent - John Hammond (później odkrywca m.in. Leonarda Cohena i Bruce'a Springsteena, a także polskiego pianisty jazzowego Adama Makowicza). W ciągu roku od debiutu Dylan zrobił ogromny postęp. Jego miarą stały się mroczne, wieszczące nadejście zagłady świata pieśni "Masters Of War" i "A Hard Rain's A-Gonna Fall". Obie powstały nazajutrz po kryzysie kubańskim. Jednak w przeciwieństwie do swych rozpolitykowanych kolegów - agitfolkowców z Greenwich Village, Dylan zwłaszcza temu drugiemu utworowi nadał formę przypowieści jakby wyjętej z biblijnych ksiąg proroków.
Elektryczny Judasz
Dylan szybko nabrał dystansu do rozpolitykowanej bohemy Nowego Jorku. Znudziła go bolszewicka retoryka toczących się bez końca dysput. W jego tekstach pojawiło się zwątpienie w możliwość naprawy świata za pomocą naiwnego entuzjazmu, dobrych chęci i słowa śpiewanego.Tytułowy utwór z następnego albumu, "The Times They Are A-Changin", stał się hymnem pokoleniowym, ale rozbrat muzyka ze środowiskiem Greenwich Village był tylko kwestią czasu. Nastąpił on w chwili, gdy Dylan - jak sam to określa - zwymiotował tekst "Subterranean Homesick Blues", oprawił go w elektryczne brzmienie i podał ze swadą rapera. Sformułowania "nie idź za przywódcami", "nie potrzebuję faceta od pogody, by wiedzieć skąd wieje wiatr" mówiły wszystko. Na festiwalu muzyki folk w Newport w 1965 r. występ "elektrycznego" Dylana skwitowany został gwizdami. Nazajutrz rozgorzała ogólnonarodowa dyskusja, w której zarzut o judaszową zdradę był jednym z łagodniejszych. Jednak to, co wyglądało na totalną klęskę, rychło okazało się punktem zwrotnym w historii rocka, drugą - po debiucie The Beatles - rewolucją lat 60. Ta pierwsza dała światu muzykę zsynchronizowaną z nową wrażliwością. Dylan zaś sprezentował tej muzyce tekst.
Pasażer Titanica
Na przełomie lata i jesieni 1965 r., gdy na listy przebojów triumfalnie wdarł się singel "Like A Rolling Stone", rock pojmowany jako kronika nastoletnich miłostek i bezmyślny soundtrack prywatek był już trupem. Z dnia na dzień zmieniły się teksty utworów The Beatles, The Rolling Stones, The Kinks, The Who i Beach Boys. Wschodziły wyrastające z muzyki Dylana gwiazdy The Byrds oraz Neila Younga i Stephena Stillsa (Buffalo Springfield). Teksty mistrza studiowali pilnie Jim Morrison (The Doors), Frank Zappa (Mothers Of Invention), Jerry Garcia (Grateful Dead) i Jimi Hendrix.
Trzy genialne albumy z lat 1965-1966 - "Bringing It All Back Home", "Highway 61 Revisted" i "Blonde On Blonde" - otworzyły nowe horyzonty intelektualne dla rocka. Linearna narracja ustąpiła miejsca ciągom luźnych skojarzeń, surrealistycznych metafor oraz zapisom nocnych koszmarów. Mniejsza, o co chodziło, liczyła się sugestywność wizji. Wszystko to świetnie współbrzmiało z nastrojami i odczuciami pokolenia eksperymentującego z narkotykami, które miały być furtką do innych stanów świadomości. Z utworów Dylana nieodmiennie wyłaniał się człowiek szukający rozpaczliwie jakiegoś sensu w życiu, nadaremnie dopatrujący się jakiegoś porządku w coraz mniej zrozumiałym świecie.
Po raz kolejny Dylan był idolem, u którego natchnienia szukał każdy niewydarzony wierszokleta i nawiedzony szarpidrut. To mu pochlebiało, ale jakiś złośliwy chochlik szeptał mu do ucha, że jedynym jego dokonaniem jest zmiana rezerwacji z jednej kabiny na Titanicu na drugą. Titanic zaś już dawno odpłynął: z Ezrą Poundem i T.S. Elliotem, okładającymi się pięściami na mostku kapitańskim - jak śpiewał Dylan w swym majstersztyku psychodelicznego folk-rocka, upiornej kronice karnawału opatrzonej tytułem "Desolation Row". Zamykała ona album "Highway 61 Revisited" akcentem porównywalnym do wizji korowodu śmierci w zakończeniu filmu "Siódma pieczęć" Ingmara Bergmana.
Skarcony arogant
Wypadek motocyklowy w lipcu 1966 r. zakończył najlepszy okres w karierze Dylana. Zmusił go do długiej rekonwalescencji na farmie koło miasteczka Woodstock w stanie Nowy Jork - tego samego, w okolicy którego trzy lata później odbył się najsłynniejszy rockowy festiwal wszech czasów. Wielki odludek nie czuł już wtedy żadnej więzi z hipisowskim stadem. Rosnąca megalomania Dylana, jego arogancja i świeżo odkryte powołanie misjonarskie denerwowały Amerykanów. Media z uciechą wywlekały prawdziwe i sfabrykowane brudy z jego życia: rozwiązłość udokumentowaną co najmniej tuzinem rozsianych po całym świecie bękartów, patologiczne sknerstwo, nadużywanie narkotyków (zwłaszcza amfetaminy) i alkoholu, jawne lekceważenie fanów. Wreszcie padł zarzut najcięższego kalibru: Dylan to złodziej, który całe życie żerował na muzyce biednych, często przymierających głodem artystów ludowych.
Gdy zanosiło się na spektakl przypominający demontaż pomnika Dzierżyńskiego na warszawskim placu Bankowym, Dylan ocknął się z twórczego letargu. Wznowił działalność koncertową, a w 1975 r. cisnął w twarz wszystkim krytykom jeden z najlepszych albumów w swej karierze "Blood On The Tracks". Cztery lata później zbulwersował fanów swym nagłym przejściem na chrześcijaństwo, czego kroniką stała się płyta "Slow Train Coming". W połowie lat 80. zaskoczył wszystkich przyłączeniem się do trupy Traveling Wilburys George'a Harrisona, Roya Orbisona, Toma Petty'ego i Jeffa Lynne'a. Potem urzekł pięknym albumem "Oh Mercy" (1989 r.), zmroził pesymizmem "Time Out Of Mind" (1997 r.). A wreszcie - z właściwą sobie arogancją i przewrotnością - przyznał na najnowszej płycie "Love And Theft", że rzeczywiście jest złodziejem - od 40 lat okrada skarbiec folkloru amerykańskiego, z niego czerpie pomysły i siły witalne.
Złodziej z miłości
Jak na ironię, w złodziejskim świecie współczesnej popkultury daremnie by szukać innego artysty, którego dorobek byłby plagiatowany w sposób bardziej bezpardonowy i metodyczny jak Dylana. Żaden wykonawca nie odcisnął tak silnego piętna na muzyce popularnej drugiej połowy XX wieku. Inspirował wszystkich - od Beatlesów i Neila Younga, przez Springsteena, Dire Straits i Stinga, po młodych wykonawców nurtu alt.country przełomu wieków. Dylan tym różnił się od młodszych adeptów złodziejskiego rzemiosła, że proceder swój uprawiał nie dla zysku i poklasku, lecz z miłości. I nigdy tej swojej pierwszej miłości nie zdradził.
Kanon buntownika |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 43/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.