Lewica nie uznaje indywidualnego sukcesu ekonomicznego za warunek rozwoju gospodarki
Mikroekonomia czy odpowiedzialność zbiorowa? Pytanie nie jest retoryczne, choć być może dla naszego rządowego establishmentu niezbyt zrozumiałe. Problemem jest to, że rządząca koalicja nie rozumie i chyba programowo nie chce rozumieć, że warunkiem sukcesu makroekonomicznego i przyspieszenia wzrostu gospodarczego są indywidualne sukcesy ekonomiczne jednostek, przedsiębiorstw (oczywiście prywatnych). Sukcesy mające postać wysokich zysków przeznaczanych na inwestycje i innowacje powiększające kapitał. Te inwestycje oznaczają bowiem wzrost popytu i zatrudnienia, realny, a nie wydumany wzrost krajowego produktu. Wielu naszym politykom ciągle jeszcze nie można wytłumaczyć, że właśnie takie sukcesy zapewniają wzrost dochodów budżetu państwa, tyle że nie w wyniku podwyższania podatków, lecz dzięki wzrostowi produkcji.
Po prostu jeśli w wyniku inwestycji i innowacji PKB wzrośnie na przykład o 10 proc., to zmniejszenie stawek podatkowych o 5 proc. spowoduje wzrost, a nie spadek dochodów budżetowych. Ten typ rozumowania jest - niestety - obcy pogrobowcom komunizmu i obrońcom skansenów. Oficjalnie mówi się, że nie można było obniżyć stawki CIT (podatku dochodowego od osób prawnych) z 28 proc. do 24 proc., bo budżet potrzebuje pieniędzy. Inaczej mówiąc, zniechęcanie przedsiębiorstw do inwestycji i osiągania dochodów ma być materialną podstawą wpływów budżetowych i wzrostu gospodarczego.
Zauważmy przy tym, że cały wysiłek establishmentu rządowego w sferze finansów jest nadal skoncentrowany na sprawach podziału, a nie na czynnikach wzrostu produktu społecznego. Przyjmuje się wprawdzie optymistyczne - ale uzasadnione tylko chciejstwem - wskaźniki wzrostu 3,5 proc. czy 5,5 proc. Równocześnie pokazuje się przedsiębiorstwom figę w postaci utrzymania stawek podatkowych na wysokim poziomie, nie wspominając nawet o zamrożeniu progów podatkowych dla uczciwych PIT-owców (nieuczciwi i tak potrafią je obejść!). W tych warunkach, zważywszy na to, że niemal 70 proc. budżetu pochłaniają wydatki sztywne, wypadałoby zapytać, jak sobie rząd w ogóle wyobraża finansowe aspekty i proporcje wzrostu gospodarczego? Może warto po raz kolejny przypomnieć, że jednym z najważniejszych problemów i zadań polityki jest odwrócenie nieefektywnościowego trendu w polskiej gospodarce. Zajęta kłótniami o fatalny budżet polska klasa polityczna zapomina, że jesteśmy w ogóle pod bilansem. Roczne ujemne saldo bilansu obrotów bieżących i roczny przyrost długu publicznego to wielkości znacznie większe od aktualnych i spodziewanych przyrostów PKB, które bynajmniej nie są zyskami netto.
Wypada więc zapytać, z czego mają się wziąć inwestycje, które mają dać 3,5 proc. czy 5,5 proc. wzrostu PKB i zapewnić wzrost zatrudnienia oraz poprawę konkurencyjności. Czyżby rząd liczył wyłącznie na tak przecież nie chciane inwestycje zagraniczne?
A może na zyski Huty Katowice lub Huty Sendzimira? Jak sobie rząd wyobraża przezwyciężenie tych chorób, jeśli nadal zamierza ulegać presji wpływowego lobby wiejskiego i zwiększać wydatki nie mające nic wspólnego z inwestycjami?
Co tu dużo mówić! Sektor prywatny (nie zaliczajmy do niego karłowatych gospodarstw rolnych!) nigdy nie był i nigdy nie będzie oczkiem w głowie socjaldemokratów. Tyle że przed stu laty Eduard Bernstein wiedział lepiej niż nasi dzisiejsi socjaldemokraci, że najpierw trzeba przebrzydłym kapitalistom umożliwić osiąganie zysków, a dopiero później myśleć o sprawiedliwszym podziale dóbr. U nas jak zawsze odwrotnie - najpierw się dzieli, a potem kombinuje, jak zdobyć pieniądze na pokrycie tego, co na zapas podzielono.
Źródłem tych wszystkich kłopotów jest to, że lewicy ciągle jeszcze nie wypada uznać indywidualnego sukcesu ekonomicznego za warunek rozwoju gospodarki.
Po prostu jeśli w wyniku inwestycji i innowacji PKB wzrośnie na przykład o 10 proc., to zmniejszenie stawek podatkowych o 5 proc. spowoduje wzrost, a nie spadek dochodów budżetowych. Ten typ rozumowania jest - niestety - obcy pogrobowcom komunizmu i obrońcom skansenów. Oficjalnie mówi się, że nie można było obniżyć stawki CIT (podatku dochodowego od osób prawnych) z 28 proc. do 24 proc., bo budżet potrzebuje pieniędzy. Inaczej mówiąc, zniechęcanie przedsiębiorstw do inwestycji i osiągania dochodów ma być materialną podstawą wpływów budżetowych i wzrostu gospodarczego.
Zauważmy przy tym, że cały wysiłek establishmentu rządowego w sferze finansów jest nadal skoncentrowany na sprawach podziału, a nie na czynnikach wzrostu produktu społecznego. Przyjmuje się wprawdzie optymistyczne - ale uzasadnione tylko chciejstwem - wskaźniki wzrostu 3,5 proc. czy 5,5 proc. Równocześnie pokazuje się przedsiębiorstwom figę w postaci utrzymania stawek podatkowych na wysokim poziomie, nie wspominając nawet o zamrożeniu progów podatkowych dla uczciwych PIT-owców (nieuczciwi i tak potrafią je obejść!). W tych warunkach, zważywszy na to, że niemal 70 proc. budżetu pochłaniają wydatki sztywne, wypadałoby zapytać, jak sobie rząd w ogóle wyobraża finansowe aspekty i proporcje wzrostu gospodarczego? Może warto po raz kolejny przypomnieć, że jednym z najważniejszych problemów i zadań polityki jest odwrócenie nieefektywnościowego trendu w polskiej gospodarce. Zajęta kłótniami o fatalny budżet polska klasa polityczna zapomina, że jesteśmy w ogóle pod bilansem. Roczne ujemne saldo bilansu obrotów bieżących i roczny przyrost długu publicznego to wielkości znacznie większe od aktualnych i spodziewanych przyrostów PKB, które bynajmniej nie są zyskami netto.
Wypada więc zapytać, z czego mają się wziąć inwestycje, które mają dać 3,5 proc. czy 5,5 proc. wzrostu PKB i zapewnić wzrost zatrudnienia oraz poprawę konkurencyjności. Czyżby rząd liczył wyłącznie na tak przecież nie chciane inwestycje zagraniczne?
A może na zyski Huty Katowice lub Huty Sendzimira? Jak sobie rząd wyobraża przezwyciężenie tych chorób, jeśli nadal zamierza ulegać presji wpływowego lobby wiejskiego i zwiększać wydatki nie mające nic wspólnego z inwestycjami?
Co tu dużo mówić! Sektor prywatny (nie zaliczajmy do niego karłowatych gospodarstw rolnych!) nigdy nie był i nigdy nie będzie oczkiem w głowie socjaldemokratów. Tyle że przed stu laty Eduard Bernstein wiedział lepiej niż nasi dzisiejsi socjaldemokraci, że najpierw trzeba przebrzydłym kapitalistom umożliwić osiąganie zysków, a dopiero później myśleć o sprawiedliwszym podziale dóbr. U nas jak zawsze odwrotnie - najpierw się dzieli, a potem kombinuje, jak zdobyć pieniądze na pokrycie tego, co na zapas podzielono.
Źródłem tych wszystkich kłopotów jest to, że lewicy ciągle jeszcze nie wypada uznać indywidualnego sukcesu ekonomicznego za warunek rozwoju gospodarki.
Więcej możesz przeczytać w 43/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.