Kazimierz Marcinkiewicz powiela losy przedwojennego premiera Kazimierza Bartla
Jarosław Kaczyński porównywany jest do Józefa Piłsudskiego. Zdymisjonowanie przez niego Kazimierza Marcinkiewicza i sięgnięcie po funkcję premiera po raz kolejny potwierdza tę analogię. Także Piłsudski bezpośrednio po zdobyciu władzy w maju 1926 r. nie chciał zajmować najwyższych stanowisk państwowych. Nie przyjął wyboru na prezydenta, dokonanego przez Zgromadzenie Narodowe, a w rządzie zadowolił się funkcją ministra spraw wojskowych.
Na prezesa Rady Ministrów wyznaczył Kazimierza Bartla, którego z premierem Marcinkiewiczem łączy nie tylko imię. Bartel - podobnie jak jego PiS-owski sobowtór - nie był wcześniej postacią z pierwszych stron gazet, choć dysponował sporym doświadczeniem politycznym. Był już ministrem i posłem, dosyć bezbarwnym, ale kompetentnym, co należało wiązać z jego ścisłym wykształceniem. Tak jak Marcinkiewicz, początków kariery nie zawdzięczał późniejszemu promotorowi, lecz samodzielnym dokonaniom politycznym i zawodowym. Obie postaci łączą też liberalne poglądy, stawiając je w pewnej opozycji wobec własnych obozów, zafascynowanych silnym państwem.
Oba awanse miały kokietować wizją aksamitnego rządzenia, w sytuacji gdy opinia publiczna łączyła zmianę władzy z groźbą niebezpiecznego eksperymentu ustrojowego. Oba też wywołały niezadowolenie obozowych ortodoksów, uważających, że władza powinna się znaleźć w rękach autentycznego lidera, bez maskowania jego roli parawanem liberalnego premiera. W obydwu wypadkach takie odsłonięcie politycznej przyłbicy uważano za niezbędny warunek dokonania przełomu, głośno zapowiadanego w okresie ubiegania się o władzę.
W tej sytuacji dobrze radzący sobie z rządzeniem Bartel został po kilku miesiącach zdymisjonowany i zastąpiony przez Piłsudskiego. Degradacja miała luksusowe opakowanie - Bartla pozostawiono w rządzie w charakterze jedynego wicepremiera. Nie był zresztą wicepremierem malowanym, bo Piłsudskiego męczyły i nudziły codzienne obowiązki szefa rządu i chętnie składał je na barki zastępcy. Dawało to Bartlowi dużą władzę, z której korzystał dyskretnie, pozostając w cieniu marszałka. Najwyraźniej dobrze zrozumiał lekcję pokory, jaką była dymisja.
Premierostwo Piłsudskiego nie spełniło oczekiwań radykałów. Marszałek nie zdecydował się na rewolucyjne zmiany. Po dwóch latach miał już dosyć "zużywania się" w urzędowaniu i zrzekł się funkcji premiera. Objął ją na powrót Bartel, co opinia publiczna uznała za dowód złagodzenia kursu.
Dzisiaj otwarte pozostaje pytanie, czy Kazimierz Marcinkiewicz skopiuje i ten etap kariery swojego imiennika. Niewykluczone, że kiedy PiS i Kaczyński popadną w kłopoty, właśnie jemu przypadnie rola nowego zderzaka, analogiczna do tej, jaką Bartlowi, i to kilkakrotnie, wyznaczał Piłsudski. Stanie się tak z całą pewnością, jeśli porównanie Kaczyńskiego do marszałka nie jest chybione. Pożyjemy, zobaczymy.
Na prezesa Rady Ministrów wyznaczył Kazimierza Bartla, którego z premierem Marcinkiewiczem łączy nie tylko imię. Bartel - podobnie jak jego PiS-owski sobowtór - nie był wcześniej postacią z pierwszych stron gazet, choć dysponował sporym doświadczeniem politycznym. Był już ministrem i posłem, dosyć bezbarwnym, ale kompetentnym, co należało wiązać z jego ścisłym wykształceniem. Tak jak Marcinkiewicz, początków kariery nie zawdzięczał późniejszemu promotorowi, lecz samodzielnym dokonaniom politycznym i zawodowym. Obie postaci łączą też liberalne poglądy, stawiając je w pewnej opozycji wobec własnych obozów, zafascynowanych silnym państwem.
Oba awanse miały kokietować wizją aksamitnego rządzenia, w sytuacji gdy opinia publiczna łączyła zmianę władzy z groźbą niebezpiecznego eksperymentu ustrojowego. Oba też wywołały niezadowolenie obozowych ortodoksów, uważających, że władza powinna się znaleźć w rękach autentycznego lidera, bez maskowania jego roli parawanem liberalnego premiera. W obydwu wypadkach takie odsłonięcie politycznej przyłbicy uważano za niezbędny warunek dokonania przełomu, głośno zapowiadanego w okresie ubiegania się o władzę.
W tej sytuacji dobrze radzący sobie z rządzeniem Bartel został po kilku miesiącach zdymisjonowany i zastąpiony przez Piłsudskiego. Degradacja miała luksusowe opakowanie - Bartla pozostawiono w rządzie w charakterze jedynego wicepremiera. Nie był zresztą wicepremierem malowanym, bo Piłsudskiego męczyły i nudziły codzienne obowiązki szefa rządu i chętnie składał je na barki zastępcy. Dawało to Bartlowi dużą władzę, z której korzystał dyskretnie, pozostając w cieniu marszałka. Najwyraźniej dobrze zrozumiał lekcję pokory, jaką była dymisja.
Premierostwo Piłsudskiego nie spełniło oczekiwań radykałów. Marszałek nie zdecydował się na rewolucyjne zmiany. Po dwóch latach miał już dosyć "zużywania się" w urzędowaniu i zrzekł się funkcji premiera. Objął ją na powrót Bartel, co opinia publiczna uznała za dowód złagodzenia kursu.
Dzisiaj otwarte pozostaje pytanie, czy Kazimierz Marcinkiewicz skopiuje i ten etap kariery swojego imiennika. Niewykluczone, że kiedy PiS i Kaczyński popadną w kłopoty, właśnie jemu przypadnie rola nowego zderzaka, analogiczna do tej, jaką Bartlowi, i to kilkakrotnie, wyznaczał Piłsudski. Stanie się tak z całą pewnością, jeśli porównanie Kaczyńskiego do marszałka nie jest chybione. Pożyjemy, zobaczymy.
Więcej możesz przeczytać w 30/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.