Kaczyńscy stali się dyżurnymi europejskimi chłopcami do bicia
Lewicowe elity mogą odetchnąć - zagrożenie jednak istnieje. Upiory populizmu, politycznego ekstremizmu, skrajnej prawicy, fundamentalizmu, braku tolerancji znowu krążą po Europie. Co bystrzejsi dostrzegają, że przebudził się nawet najgorszy z demonów - diabeł antysemityzmu. Można na nowo wygłaszać rytualne formułki, grozić potępieniem, organizować wiece i marsze. W ostateczności można też, jak uczynił to Parlament Europejski, wydawać rezolucje. Co ciekawe, podobne obawy żywi większość zagranicznych korespondentów w Polsce. Tak, europejska prasa z czystym sumieniem może bić na alarm. Bracia Kaczyńscy u władzy i polska prawicowa koalicja to dla niej prawdziwa gratka. Ileż dobrych rad można udzielić Polakom. Ileż okazać niekłamanej, serdecznej troski o demokrację, wolność słowa i dobre obyczaje. Tak, korespondenci światowej prasy i telewizji wreszcie mogą wystąpić w swojej ulubionej roli nauczycieli, autorytetów i przewodników. Mogą przestrzegać, karcić, upominać, wskazywać właściwe kierunki. Tak, Polska nie zostanie samotna, bo ma wielu oddanych przyjaciół, którzy pokażą, na czym polega budowa wspólnego europejskiego domu.
Galeria potworów
Wydawało się, że rola dziennikarzy jako nauczycieli jest skończona. Wszystkie wcześniejsze niebezpieczeństwa zostały zażegnane. Jean-Marie Le Pen, przywódca francuskiego Frontu Narodowego, człowiek niesympatyczny, który doskonale nadaje się, by straszyć nim wszystkie postępowe elity, regularnie zdobywa około 15 proc. poparcia. A system wyborczy jest tak pomyślany, że 15-procentowe poparcie nie daje szans na dojście do władzy.
Niegdysiejszy wróg numer jeden, czyli Jörg Haider, najlepsze lata ma za sobą. Jeszcze sześć lat temu cała europejska prasa widziała w nim skrajne zagrożenie dla demokracji. W 2000 r. tygodnik "Wprost" donosił: "Kilka godzin przed zaprzysiężeniem przez prezydenta Austrii Thomasa Klestila nowego rządu z udziałem Austriackiej Partii Ludowej (ÖVP) i skrajnie prawicowej Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) Wiedeń opuścił ambasador Izraela Nathan Merom. Wcześniej minister spraw zagranicznych Belgii Louis Michel nakazał swym dyplomatom zerwać wszelkie oficjalne kontakty dwustronne z Austrią, a turystom odradził wyjazdy w austriackie Alpy". Dlaczego? Bo Europa nie zamierzała zaakceptować w Wiedniu rządu z udziałem partii posługującej się jawnie ksenofobiczną i rasistowską retoryką. Ba, niektórzy wręcz mówili o brunatnym rządzie, a w Haiderze gotowi byli widzieć czołowego europejskiego neonazistę.
Koronnym dowodem winy Haidera miały być jego słowa poparcia dla polityki zatrudnienia w III Rzeszy, które za pośrednictwem agencji prasowych obiegły świat i wywołały konsternację. Czy słuszną, to inna sprawa. "wczesny lider FPÖ, atakując podczas debaty parlamentarnej politykę społeczną socjalistów, stwierdził, że "nasza polityka zatrudnienia nawet w III Rzeszy była lepsza". Zdanie to wyjęte z kontekstu przestało być przesadzoną metaforą złej polityki socjalistów, a stało się deklaracją nazistowskich ciągot, dowodem, że FPÖ zamierza przywrócić w Austrii hitlerowskie wzorce. Raz wypowiedziane, połączone z innymi barwnymi słowami austriackiego polityka zrobiło z niego niemal współczesnego Hitlera. Od tej pory ilekroć ktokolwiek pisał o Haiderze, zawsze wspominał o jego "pronazistowskiej" wypowiedzi. Nic mu nie pomogło, że szerszej publiczności nie są znane inne dowody winy. Tak, Haider był idealnym wrogiem, tyle że szybko stracił wpływy, a unia po cichu zniosła sankcje.
Również Silvio Berlusconi okazał się nie tak straszny, jak uważano. Mimo pełnej kontroli nad włoskimi mediami, stosowania zamordyzmu i tłumienia wolności słowa, co wytknął mu w kwietniu 2004 r. Parlament Europejski, Berlusconi przegrał. Chociaż nikt nie zarzucał mu sympatii do nazizmu czy faszyzmu, to były premier Włoch przez kilka lat funkcjonował jako skrajny polityk i nieodpowiedzialny populista. Niemiecka prasa nie wahała się nazwać go "ojcem chrzestnym dającym swoje europejskie show". Najbardziej wpływowy tygodnik w Europie, "The Economist", uznał, że ze względu na swoje powiązania z mafią Berlusconi nie ma prawa rządzić we Włoszech. A kiedy tuż przed ostatnimi wyborami Berlusconi skrytykował pracę zachodnich korespondentów, usłyszał, że "nie do premiera demokratycznego państwa należy wyrażanie opinii na temat pracy korespondentów zagranicznych".
Z pewnością premier demokratycznego rządu ma po prostu słuchać, bo od ocen i pouczeń są inni. No, w najgorszym razie może jeszcze odwołać się do sądu. "Jeżeli prezes Rady Ministrów ma jakieś zarzuty, powinien dochodzić swych racji na drodze prawnej" - oświadczył w specjalnej nocie szef stowarzyszenia prasy zagranicznej Antonio Pelayo, korespondent hiszpańskiej telewizji. Tak, to uczciwa propozycja. Aż się prosi, by w podobny sposób jakiś korespondent zachodniej prasy odpowiedział na zarzuty polityków PiS.
Straszni bliźniacy
Obecnie, z braku innych nieposłusznych, oczy całej Europy zwróciły się na Polskę. Polowanie na braci Kaczyńskich dopiero się zaczęło. I tak, choć niemiecka "S?ddeutsche Zeitung" zauważa, że Polsce raczej nie grozi "autorytarny reżim bliźniaków", to przecież go nie wyklucza. Przynajmniej na razie. Zresztą samo sformułowanie "autorytarny reżim" mówi za siebie. A raczej mówi, jakie wyobrażenie na temat polskiej koalicji ma przeciętny czytelnik prasy w Niemczech. Skoro korespondent musi uspokajać, że Polsce raczej nie grozi autorytarny reżim, to znaczy, że w mniemaniu przeciętnego czytelnika właśnie jej to grozi. Inna niemiecka gazeta, "Frankfurter Rundschau", twierdzi, że "awans Kaczyńskiego nie jest dobrą wiadomością dla Europy". Ciekawe, że dziennikarz tej gazety z takim przekonaniem potrafi wypowiadać się w imieniu całej Europy i od razu wie, co jest dla niej dobre. W każdym razie wie, że nie Kaczyński. Nauczyciele z Niemiec nie są zresztą odosobnieni. Jak napisał francuski dziennik "Libération", objęcie funkcji premiera przez Jarosława Kaczyńskiego w sytuacji, kiedy prezydentem jest Lech, "czyni Polskę jeszcze bardziej nieprzewidywalną i jeszcze bardziej izolowaną na scenie europejskiej".
O dziwo, dążąca do wolności myśli, broniąca pluralizmu i ceniąca różnorodność zachodnia prasa w sprawie oceny najpierw wyniku polskich wyborów, później powstania koalicji, a wreszcie osoby nowego premiera jest zaskakująco jednomyślna. Na miejscu wydawców byłbym nawet co nieco zaniepokojony. Jak to się dzieje, że artykuł z "Le Monde" można przekleić do "FAZ", a z "FAZ" do "Le Soir", zaś z "Libération" do "Financial Times Deutschland" i nikt zmiany nie dostrzeże? Wszędzie mamy ten sam katalog zarzutów, te same banalne zwroty o zagrożeniu populizmem, o ultraprawicy, czasem nawet o antysemityzmie.
Z punktu widzenia zachodnich korespondentów Polska jawi się jako kraj rządzony przez resentymenty i urazy, strach, niedojrzałość, radykalną retorykę. Dziwne, że podobnych obaw nie wzbudzali byli komuniści. Dziwne, że wtedy nie mówiło się o strachu, groźbie autorytarnego reżimu. Dziwne, że zamiast chwalić próbę naprawy przeżartego korupcją państwa, co z pewnością dobrze służy Unii Europejskiej, pokazuje się braci Kaczyńskich jako antyunijnych, prowincjonalnych zamordystów. Jak napisał inny niemiecki dziennik, "Handelsblatt", w Polsce powstała "feudalna unia personalna", a "Libération" doniósł o "przedsiębiorstwie rodzinnym". Ta sama prasa z równą zaciekłością przestrzegała przed Haiderem i Berlusconim jak teraz przed Kaczyńskimi. A jednak w krytyce Polski jest coś nowego. Z pewnością widać to w komentarzach niemieckich.
Jaja wojenne
Warto przyjrzeć się rzekomej satyrze, którą zamieścił "Taz", a która wywołała niemal ogólnoeuropejską awanturę. Trzeba pamiętać o intencjach autora i redakcji. To przecież miał być żart. Z czego wyśmiewał się autor tekstu Peter Köhler i co ubawiło urodzoną w Polsce redaktor naczelną pisma Baschę Mikę? Otóż autor wyśmiewa się z liczącego "700 stron opracowania dotyczącego dokonanej przez Niemców zagłady polskiej stolicy w czasie II wojny światowej", kpiąc, że "wielu Polaków żywi przez wieki narastającą nieufność wobec wszystkiego, co niepolskie". I to jest właśnie w całej sprawie rzecz najbardziej zdumiewająca. Niemcy nie wstydzą się wyśmiewać polskich cierpień w czasie II wojny. Fakt, że artykuł jest satyrą, potwierdza to spostrzeżenie: nie mamy tu do czynienia z jednostkowym wybrykiem, ale z odwołaniem się do powszechnie uznanej opinii. To, że prezydent przygotował dokument na temat zniszczenia Warszawy, okazuje się śmieszne. Polacy nie są już ofiarami par excellence, są jedynie tymi, którzy pod ofiary się podszywają, a zatem ich ewentualne roszczenia stają się komiczne. Dlatego niemiecki autor może śmiało żartować z Piłsudskiego i z wizji historii, w której komunizm został Polsce narzucony przez Rosję.
To, co w tekście "Taz" najbardziej uderzające, to nie żarty z Kaczyńskich, ale drwina z Polski. Dopiero antypolski stereotyp, do którego odwołuje się Köhler, sprawia, że w oczach niemieckiego czytelnika artykuł może być śmieszny - by się śmiać, trzeba po prostu wcześniej Polską gardzić. Co gorsza, nie wydaje się, by w Niemczech dostrzeżono ten problem. Ośmieleni sytua-cją i złą prasą polskiego rządu w Europie niemieccy komentatorzy coraz częściej piszą to, co naprawdę myślą. Dlatego tygodnik "Der Spiegel" w komentarzu do protestów Lecha Kaczyńskiego wobec publikacji "Taz" - zamiast wykazać zrozumienie dla nadwrażliwości polskiego prezydenta - woli zaatakować rzekomy "narodowy katolicyzm" Kaczyńskich i pouczyć ich, by się "nie dąsali w warszawskim kącie".
Dobry, bo czerwony
Ośrodek prezydencki i politycy PiS popełnili podwójny błąd. Po pierwsze, reakcja prezydenta była przesadna, zaś pomysł Przemysława Gosiewskiego, by ścigać autora paszkwilu za pomocą europejskiego nakazu aresztowania - absurdalny. Ale drugi błąd jest gorszy. Reakcja polityków PiS robiła wrażenie, jakby chodziło o prywatną sprawę Kaczyńskiego, jego urażoną dumę. Tymczasem w sprawie "Taz" należało protestować z zupełnie innego powodu: polscy politycy mają prawo wyrazić troskę i obawy, kiedy widzą, że niemiecka opinia publiczna przyjmuje za dobrą monetę przejawy głębokich, antypolskich urazów. Zniszczenie Warszawy to nie jest rzecz dowcipna, a już szczególnie nie jest to dobry przedmiot żartów dla Niemców. Nawet zielonych.
Wielu zachodnich korespondentów nawet nie próbuje zrozumieć Polski. Przyjeżdżają tu z gotową wiedzą. Powtarzają jak mantrę kolejne słowa hasła: populizm, katolicyzm, nacjonalizm, ksenofobia. Stają się bojownikami walki z prawicowym zagrożeniem. Są tu, by uczyć. Tak samo jak uczyli Włochów czy Austriaków. Wyznają tę samą polityczną poprawność, która pozwala im atakować Kaczyńskich za wydumane autorytarne ciągoty i jednocześnie przymykać oczy na to, że prezydentem Włoch zostaje były komunista, który w 1956 r. potępił antysowieckie powstanie na Węgrzech.
Polscy politycy nie powinni się godzić ze stosowaniem podwójnych miar. Zamiast się jednak obrażać, powinni cierpliwie tłumaczyć zagranicznym korespondentom swoje stanowisko i nie dać się zepchnąć do narożnika. W końcu nie każde polowanie musi się kończyć schwytaniem zdobyczy.
Ilustracja: D. Krupa
Galeria potworów
Wydawało się, że rola dziennikarzy jako nauczycieli jest skończona. Wszystkie wcześniejsze niebezpieczeństwa zostały zażegnane. Jean-Marie Le Pen, przywódca francuskiego Frontu Narodowego, człowiek niesympatyczny, który doskonale nadaje się, by straszyć nim wszystkie postępowe elity, regularnie zdobywa około 15 proc. poparcia. A system wyborczy jest tak pomyślany, że 15-procentowe poparcie nie daje szans na dojście do władzy.
Niegdysiejszy wróg numer jeden, czyli Jörg Haider, najlepsze lata ma za sobą. Jeszcze sześć lat temu cała europejska prasa widziała w nim skrajne zagrożenie dla demokracji. W 2000 r. tygodnik "Wprost" donosił: "Kilka godzin przed zaprzysiężeniem przez prezydenta Austrii Thomasa Klestila nowego rządu z udziałem Austriackiej Partii Ludowej (ÖVP) i skrajnie prawicowej Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) Wiedeń opuścił ambasador Izraela Nathan Merom. Wcześniej minister spraw zagranicznych Belgii Louis Michel nakazał swym dyplomatom zerwać wszelkie oficjalne kontakty dwustronne z Austrią, a turystom odradził wyjazdy w austriackie Alpy". Dlaczego? Bo Europa nie zamierzała zaakceptować w Wiedniu rządu z udziałem partii posługującej się jawnie ksenofobiczną i rasistowską retoryką. Ba, niektórzy wręcz mówili o brunatnym rządzie, a w Haiderze gotowi byli widzieć czołowego europejskiego neonazistę.
Koronnym dowodem winy Haidera miały być jego słowa poparcia dla polityki zatrudnienia w III Rzeszy, które za pośrednictwem agencji prasowych obiegły świat i wywołały konsternację. Czy słuszną, to inna sprawa. "wczesny lider FPÖ, atakując podczas debaty parlamentarnej politykę społeczną socjalistów, stwierdził, że "nasza polityka zatrudnienia nawet w III Rzeszy była lepsza". Zdanie to wyjęte z kontekstu przestało być przesadzoną metaforą złej polityki socjalistów, a stało się deklaracją nazistowskich ciągot, dowodem, że FPÖ zamierza przywrócić w Austrii hitlerowskie wzorce. Raz wypowiedziane, połączone z innymi barwnymi słowami austriackiego polityka zrobiło z niego niemal współczesnego Hitlera. Od tej pory ilekroć ktokolwiek pisał o Haiderze, zawsze wspominał o jego "pronazistowskiej" wypowiedzi. Nic mu nie pomogło, że szerszej publiczności nie są znane inne dowody winy. Tak, Haider był idealnym wrogiem, tyle że szybko stracił wpływy, a unia po cichu zniosła sankcje.
Również Silvio Berlusconi okazał się nie tak straszny, jak uważano. Mimo pełnej kontroli nad włoskimi mediami, stosowania zamordyzmu i tłumienia wolności słowa, co wytknął mu w kwietniu 2004 r. Parlament Europejski, Berlusconi przegrał. Chociaż nikt nie zarzucał mu sympatii do nazizmu czy faszyzmu, to były premier Włoch przez kilka lat funkcjonował jako skrajny polityk i nieodpowiedzialny populista. Niemiecka prasa nie wahała się nazwać go "ojcem chrzestnym dającym swoje europejskie show". Najbardziej wpływowy tygodnik w Europie, "The Economist", uznał, że ze względu na swoje powiązania z mafią Berlusconi nie ma prawa rządzić we Włoszech. A kiedy tuż przed ostatnimi wyborami Berlusconi skrytykował pracę zachodnich korespondentów, usłyszał, że "nie do premiera demokratycznego państwa należy wyrażanie opinii na temat pracy korespondentów zagranicznych".
Z pewnością premier demokratycznego rządu ma po prostu słuchać, bo od ocen i pouczeń są inni. No, w najgorszym razie może jeszcze odwołać się do sądu. "Jeżeli prezes Rady Ministrów ma jakieś zarzuty, powinien dochodzić swych racji na drodze prawnej" - oświadczył w specjalnej nocie szef stowarzyszenia prasy zagranicznej Antonio Pelayo, korespondent hiszpańskiej telewizji. Tak, to uczciwa propozycja. Aż się prosi, by w podobny sposób jakiś korespondent zachodniej prasy odpowiedział na zarzuty polityków PiS.
Straszni bliźniacy
Obecnie, z braku innych nieposłusznych, oczy całej Europy zwróciły się na Polskę. Polowanie na braci Kaczyńskich dopiero się zaczęło. I tak, choć niemiecka "S?ddeutsche Zeitung" zauważa, że Polsce raczej nie grozi "autorytarny reżim bliźniaków", to przecież go nie wyklucza. Przynajmniej na razie. Zresztą samo sformułowanie "autorytarny reżim" mówi za siebie. A raczej mówi, jakie wyobrażenie na temat polskiej koalicji ma przeciętny czytelnik prasy w Niemczech. Skoro korespondent musi uspokajać, że Polsce raczej nie grozi autorytarny reżim, to znaczy, że w mniemaniu przeciętnego czytelnika właśnie jej to grozi. Inna niemiecka gazeta, "Frankfurter Rundschau", twierdzi, że "awans Kaczyńskiego nie jest dobrą wiadomością dla Europy". Ciekawe, że dziennikarz tej gazety z takim przekonaniem potrafi wypowiadać się w imieniu całej Europy i od razu wie, co jest dla niej dobre. W każdym razie wie, że nie Kaczyński. Nauczyciele z Niemiec nie są zresztą odosobnieni. Jak napisał francuski dziennik "Libération", objęcie funkcji premiera przez Jarosława Kaczyńskiego w sytuacji, kiedy prezydentem jest Lech, "czyni Polskę jeszcze bardziej nieprzewidywalną i jeszcze bardziej izolowaną na scenie europejskiej".
O dziwo, dążąca do wolności myśli, broniąca pluralizmu i ceniąca różnorodność zachodnia prasa w sprawie oceny najpierw wyniku polskich wyborów, później powstania koalicji, a wreszcie osoby nowego premiera jest zaskakująco jednomyślna. Na miejscu wydawców byłbym nawet co nieco zaniepokojony. Jak to się dzieje, że artykuł z "Le Monde" można przekleić do "FAZ", a z "FAZ" do "Le Soir", zaś z "Libération" do "Financial Times Deutschland" i nikt zmiany nie dostrzeże? Wszędzie mamy ten sam katalog zarzutów, te same banalne zwroty o zagrożeniu populizmem, o ultraprawicy, czasem nawet o antysemityzmie.
Z punktu widzenia zachodnich korespondentów Polska jawi się jako kraj rządzony przez resentymenty i urazy, strach, niedojrzałość, radykalną retorykę. Dziwne, że podobnych obaw nie wzbudzali byli komuniści. Dziwne, że wtedy nie mówiło się o strachu, groźbie autorytarnego reżimu. Dziwne, że zamiast chwalić próbę naprawy przeżartego korupcją państwa, co z pewnością dobrze służy Unii Europejskiej, pokazuje się braci Kaczyńskich jako antyunijnych, prowincjonalnych zamordystów. Jak napisał inny niemiecki dziennik, "Handelsblatt", w Polsce powstała "feudalna unia personalna", a "Libération" doniósł o "przedsiębiorstwie rodzinnym". Ta sama prasa z równą zaciekłością przestrzegała przed Haiderem i Berlusconim jak teraz przed Kaczyńskimi. A jednak w krytyce Polski jest coś nowego. Z pewnością widać to w komentarzach niemieckich.
Jaja wojenne
Warto przyjrzeć się rzekomej satyrze, którą zamieścił "Taz", a która wywołała niemal ogólnoeuropejską awanturę. Trzeba pamiętać o intencjach autora i redakcji. To przecież miał być żart. Z czego wyśmiewał się autor tekstu Peter Köhler i co ubawiło urodzoną w Polsce redaktor naczelną pisma Baschę Mikę? Otóż autor wyśmiewa się z liczącego "700 stron opracowania dotyczącego dokonanej przez Niemców zagłady polskiej stolicy w czasie II wojny światowej", kpiąc, że "wielu Polaków żywi przez wieki narastającą nieufność wobec wszystkiego, co niepolskie". I to jest właśnie w całej sprawie rzecz najbardziej zdumiewająca. Niemcy nie wstydzą się wyśmiewać polskich cierpień w czasie II wojny. Fakt, że artykuł jest satyrą, potwierdza to spostrzeżenie: nie mamy tu do czynienia z jednostkowym wybrykiem, ale z odwołaniem się do powszechnie uznanej opinii. To, że prezydent przygotował dokument na temat zniszczenia Warszawy, okazuje się śmieszne. Polacy nie są już ofiarami par excellence, są jedynie tymi, którzy pod ofiary się podszywają, a zatem ich ewentualne roszczenia stają się komiczne. Dlatego niemiecki autor może śmiało żartować z Piłsudskiego i z wizji historii, w której komunizm został Polsce narzucony przez Rosję.
To, co w tekście "Taz" najbardziej uderzające, to nie żarty z Kaczyńskich, ale drwina z Polski. Dopiero antypolski stereotyp, do którego odwołuje się Köhler, sprawia, że w oczach niemieckiego czytelnika artykuł może być śmieszny - by się śmiać, trzeba po prostu wcześniej Polską gardzić. Co gorsza, nie wydaje się, by w Niemczech dostrzeżono ten problem. Ośmieleni sytua-cją i złą prasą polskiego rządu w Europie niemieccy komentatorzy coraz częściej piszą to, co naprawdę myślą. Dlatego tygodnik "Der Spiegel" w komentarzu do protestów Lecha Kaczyńskiego wobec publikacji "Taz" - zamiast wykazać zrozumienie dla nadwrażliwości polskiego prezydenta - woli zaatakować rzekomy "narodowy katolicyzm" Kaczyńskich i pouczyć ich, by się "nie dąsali w warszawskim kącie".
Dobry, bo czerwony
Ośrodek prezydencki i politycy PiS popełnili podwójny błąd. Po pierwsze, reakcja prezydenta była przesadna, zaś pomysł Przemysława Gosiewskiego, by ścigać autora paszkwilu za pomocą europejskiego nakazu aresztowania - absurdalny. Ale drugi błąd jest gorszy. Reakcja polityków PiS robiła wrażenie, jakby chodziło o prywatną sprawę Kaczyńskiego, jego urażoną dumę. Tymczasem w sprawie "Taz" należało protestować z zupełnie innego powodu: polscy politycy mają prawo wyrazić troskę i obawy, kiedy widzą, że niemiecka opinia publiczna przyjmuje za dobrą monetę przejawy głębokich, antypolskich urazów. Zniszczenie Warszawy to nie jest rzecz dowcipna, a już szczególnie nie jest to dobry przedmiot żartów dla Niemców. Nawet zielonych.
Wielu zachodnich korespondentów nawet nie próbuje zrozumieć Polski. Przyjeżdżają tu z gotową wiedzą. Powtarzają jak mantrę kolejne słowa hasła: populizm, katolicyzm, nacjonalizm, ksenofobia. Stają się bojownikami walki z prawicowym zagrożeniem. Są tu, by uczyć. Tak samo jak uczyli Włochów czy Austriaków. Wyznają tę samą polityczną poprawność, która pozwala im atakować Kaczyńskich za wydumane autorytarne ciągoty i jednocześnie przymykać oczy na to, że prezydentem Włoch zostaje były komunista, który w 1956 r. potępił antysowieckie powstanie na Węgrzech.
Polscy politycy nie powinni się godzić ze stosowaniem podwójnych miar. Zamiast się jednak obrażać, powinni cierpliwie tłumaczyć zagranicznym korespondentom swoje stanowisko i nie dać się zepchnąć do narożnika. W końcu nie każde polowanie musi się kończyć schwytaniem zdobyczy.
NIEMIECKA PRASA O BRACIACH KACZYŃSKICH |
---|
"Marionetka braci Kaczyńskich" Premier Polski Marcinkiewicz był bliźniakom przydatny. Kiedy jednak zaczął odnosić zbyt duże sukcesy, musiał odejść. "Frankfurter Allgemeine Zeitung", 9 lipca 2006 "Bezlitosny" Nowy premier Polski Jarosław Kaczyński jest samotnym człowiekiem władzy. (...) Walka o IV RP już się zaczęła. Jarosław Kaczyński walczy tak, jak go życie nauczyło: twardo, z przekonaniem o swojej władzy, czasem bezwzględnie. "Frankfurter Allgemeine Zeitung", 16 lipca 2006 "Wojna kartoflana" Prezydent Kaczyński czuje się obrażony niemiecką satyrą i oczekuje przeprosin od Berlina. Bliźniacy Kaczyńscy prowadzą swój kraj w ślepą uliczkę. Ale przyszłość Polski leży w Europie, a nie w warszawskim kąciku obrażalskich. "Spiegel Online", 11 lipca 2006 "Panowanie bliźniaków" Bracia Kaczyńscy chcą uwolnić swój kraj od poczucia niższości. Ale kim właściwie oni są - tępymi nacjonalistami czy poważnymi reformatorami? "Der Spiegel", nr 29/2006 "Podwójni moraliści" Kupują takie same garnitury, spędzają razem urlopy, kochają koty i mówią jednym głosem, że są "dożywotnimi katolikami". (...) Bracia wydają się tak sobie bliscy, że Jarosław psuje swój pierwszy krok w kontaktach z Berlinem, ponieważ Lech czuje się obrażony satyrą, która ukazała się w niemieckiej gazecie. "Focus", nr 29/2006 "Dwaj krzykliwi bracia chcą ustanowić porządek" To nie satyry z niemieckich gazet są problemem Polski. To wojowniczość Lecha i Jarosława Kaczyńskich dzieli kraj. (...) Polska to nie Ameryka, z którą ze względu na jej siłę trzeba rozmawiać. Polska jest dla większości Niemców zagadką, której rozwiązanie ich nie interesuje. "Die Zeit", 20 lipca 2006 |
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 30/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.