Do Francji i Belgii wracają upiory nie rozliczonej przeszłości
Prezydent Jacques Chirac wezwał niedawno Francuzów do walki z szerzącym się w kraju rasizmem i antysemityzmem. Apel wygłosił na dziedzińcu paryskiej Akademii Wojskowej, gdzie ponad sto lat temu oskarżono o szpiegostwo i zdradę kapitana Alfreda Dreyfusa. Uznano go za winnego dlatego, że był Żydem. Ale Francja ma też obrachunki z nowszą historią. - Historia II wojny światowej jeszcze się nie skończyła - oznajmił francuski eurodeputowany Alain Lipietz i wytoczył tamtejszym kolejom państwowym proces, oskarżając je o to, że w czasie wojny w pośredni sposób przyczyniły się do deportacji i śmierci ponad 76 tys. francuskich Żydów. Wśród nich byli krewni Lipietza. Sąd w Tuluzie wydał bezprecedensowy wyrok - uznał odpowiedzialność kolei, a Lipietzowi przyznał 60 tys. euro odszkodowania. Władze w Paryżu zamarły, bojąc się lawiny podobnych procesów i powrotu dyskusji o odpowiedzialności państwa za Holocaust. Sąsiednia Belgia uprzedziła rozwój wypadków i postanowiła się po cichu rozprawić z demonami przeszłości.
Cień Vichy
Kazus Lipietza jest wyjątkowy, bo to jedyny z kilkuset procesów przeciw Francji zakończony uznaniem państwa za winne. Sprawa podzieliła społeczeństwo na tych, którzy chcą pamiętać, i tych, którzy chcą zapomnieć. - Nie chodzi o pieniądze ani o zemstę, ale o sprawiedliwość. Francja dbała o wizerunek niewinnej, a przecież z nazistami kolaborował nie tylko rząd w Vichy, ale także firmy i zwykli obywatele. Koleje francuskie wystawiały Niemcom faktury za przewożenie Żydów, zapisywały liczbę "pasażerów" i cenę, jaką chciały uzyskać. Liczyły na zwrot kosztów nawet po zakończeniu wojny. Zwłaszcza teraz, kiedy antysemityzm we Francji się odradza, wyrok sądu w Tuluzie ma znaczenie - mówi "Wprost" Lipietz. Arno Klarsfeld, który bronił kolei, uważa, że uznanie winy zbiorowej to niebezpieczna gra (notabene udział w procesie Klarsfelda, którego ojciec był więźniem Auschwitz, wywołał we Francji burzliwą debatę). - Jeśli przyjmiemy, że wszyscy są winni, wtedy nikt nie jest winien. Posługując się taką logiką, można mówić o winie zakładów remontujących pociągi czy urzędników wystawiających faktury - mówi Klarsfeld.
Na państwo francuskie padł blady strach, bo ten precedens z pewnością będzie zachętą dla innych. - Z jednej strony państwo boi się lawiny podobnych procesów, z drugiej - konieczności zrewidowania pamięci historycznej - mówi urzędnik Ministerstwa Sprawiedliwości. Francja niechętnie pozbywa się retuszu historii. Dopiero 11 lat temu prezydent Jacques Chirac publicznie przyznał, że Francja ponosi współodpowiedzialność za Holocaust. Debata nie potoczyła się jednak we właściwym kierunku, gros winy scedowano na rząd w Vichy, beatyfikowano niemal ruch oporu, a zwykłych Francuzów uznano za bohaterskie ofiary nazizmu. Zabrakło głębszej refleksji i szerszego spojrzenia. W ten sposób bezboleśnie dla francuskiej dumy narodowej zamknięto temat. Nie wypłacono kontrybucji wojennych, a procesów doczekali się jedynie polityczni kolaboranci z Vichy.
- Zarówno wtedy, jak i teraz mówi się głównie o skrajnej prawicy jako głównym siewcy antysemityzmu, rola skrajnej lewicy bywa przemilczana - uważa socjolog Alain Finkielkraut. Dziś piętnowany jest jedynie Jean-Marie Le Pen. Rzeczywisty antysemityzm młodych Arabów uważa się za delikatny temat, mimo że tylko w pierwszym kwartale tego roku zanotowano ponad 30 aktów antysemickich (w 2005 r. było ich 90), a władze Izraela wzywają swoich rodaków do opuszczania Francji.
- Dla przybyszów z Maghrebu francuscy Żydzi stali się przyczyną wszelkiego zła i obiektem nienawiści, a część zachodnich elit wciąż powtarza uwagi o polskim antysemityzmie, czyniąc kozła ofiarnego z Polski - mówi eurodeputowany Bogusław Sonik. Finkielkraut dodaje, że antysemityzm we Francji przybiera na sile nie tylko wśród Arabów. - Niezagojone rany z czasów wojny i brak poczucia winy wzmacniają antysemityzm - tłumaczy.
Komisja ds. przeszłości
Inaczej niż we Francji dyskusja toczy się w sąsiedniej Belgii. Choć dopiero obecny premier Guy Verhofstadt cztery lata temu przyznał, że władze jego kraju w czasie wojny były współodpowiedzialne za Holocaust, Belgowie sami zrobili remanent pamięci tuż po wojnie. Namówili do abdykacji króla Leopolda III ze względu na jego dwuznaczną rolę podczas wojny. Król oddał koronę swojemu synowi z pierwszego małżeństwa, a sam zamieszkał z drugą żoną Liliane w podbrukselskim pałacu. Właśnie Liliane, której ojciec - burmistrz Antwerpii - dał się poznać jako zdeklarowany nazista, wyrosła na czarną owcę rodziny królewskiej. Pamięć o tym jest żywa do dziś, dzieci królewskiej pary są uznawane za persona non grata, a po śmierci Liliane władze pozwoliły pałacykowi popaść w ruinę. W ten sposób jednak rozliczenie sięgnęło jedynie wierzchołka góry lodowej. A przecież w czasie wojny działało kilka legionów, głównie flamandzkich, złożonych z ochotników chcących walczyć po stronie Wehrmachtu.
Spośród 25 tys. Żydów deportowanych do obozów koncentracyjnych, przeżyło zaledwie 700 i niemała w tym "zasługa" Belgii. - Wielu Belgów, niestety, współpracowało z nazistami - powiedział Verhofstadt. Konsekwencją tego wyznania było porozumienie zawarte między rządem, bankami i towarzystwami ubezpieczeniowymi, na mocy którego potomkowie ofiar otrzymali 142 mln euro rekompensaty. Parlament belgijski powołał też komisję badającą udział administracji belgijskiej w Holocauście. Raport opublikowany kilka miesięcy temu nie wystawia Belgii chlubnego świadectwa. Choć władze lokalne w Brukseli odmówiły nakazu wprowadzenia żółtych gwiazd Dawida dla Żydów, wielu urzędników dobrowolnie denuncjowało kolegów żydowskiego pochodzenia.
Po wkroczeniu Wehrmachtu do Belgii w maju 1940 r. władze kraju aresztowały 5 tys. Żydów, którzy chcieli uciec do Francji. Wielu zostało wywiezionych do Auschwitz. Komisja zajęła się też postawą sędziów belgijskich, z których część po wojnie odmówiła potępienia represji przeciw Żydom. Frank Seberechts z belgijskiego Centre d'Etudes et de Documentation Guerre et Sociétés Contemporaines, które opracowało raport, ma mieszane uczucia. - Faktycznie wielu sędziów w procesach tuż po wojnie uniewinniało osoby wspierające Holocaust. Co z tego jednak, skoro większość z nich już nie żyje. Do kogo mamy się odwoływać? Do trupów? To, że udało nam się opublikować i rozpropagować raport, uważam za sukces - mówi. Gesty polityków niewiele mają jednak wspólnego ze sposobem myślenia zwykłych obywateli. Połowa belgijskich uczniów nie wie nawet, czym był proces norymberski, a prawie tyle samo sądzi, że Oskar Schindler był współpracownikiem Hitlera.
Początek oczyszczania
- Europa potrzebuje refleksji nad swoją historią, ale refleksji pogłębionej i nieobarczonej polityczną poprawnością. Refleksji nie da się zastąpić prymitywnym podziałem na złą prawicę i dobrą lewicę albo dobrych Francuzów i złych Niemców. To bolesny, ale niezbędny proces. Bez tego antysemityzm znów ukaże swoje mordercze oblicze - uważa filozof George Weigl. We Francji i Belgii to dopiero początek procesu oczyszczania. Znamienne, że toczy się on równolegle do dyskusji o błędach kolonializmu i grzechach powojennych. Belgia przoduje w braniu na siebie odpowiedzialności, premier Verhofstadt dostrzegł belgijską winę w rzezi w Ruandzie - grzech obojętności. Francja zaczyna się rozliczać z cieniem wojny w Algierii. A kandydat na prezydenta Francji Nicolas Sarkozy (węgierski Żyd) zapowiada bezpardonową walkę z antysemityzmem.
Cień Vichy
Kazus Lipietza jest wyjątkowy, bo to jedyny z kilkuset procesów przeciw Francji zakończony uznaniem państwa za winne. Sprawa podzieliła społeczeństwo na tych, którzy chcą pamiętać, i tych, którzy chcą zapomnieć. - Nie chodzi o pieniądze ani o zemstę, ale o sprawiedliwość. Francja dbała o wizerunek niewinnej, a przecież z nazistami kolaborował nie tylko rząd w Vichy, ale także firmy i zwykli obywatele. Koleje francuskie wystawiały Niemcom faktury za przewożenie Żydów, zapisywały liczbę "pasażerów" i cenę, jaką chciały uzyskać. Liczyły na zwrot kosztów nawet po zakończeniu wojny. Zwłaszcza teraz, kiedy antysemityzm we Francji się odradza, wyrok sądu w Tuluzie ma znaczenie - mówi "Wprost" Lipietz. Arno Klarsfeld, który bronił kolei, uważa, że uznanie winy zbiorowej to niebezpieczna gra (notabene udział w procesie Klarsfelda, którego ojciec był więźniem Auschwitz, wywołał we Francji burzliwą debatę). - Jeśli przyjmiemy, że wszyscy są winni, wtedy nikt nie jest winien. Posługując się taką logiką, można mówić o winie zakładów remontujących pociągi czy urzędników wystawiających faktury - mówi Klarsfeld.
Na państwo francuskie padł blady strach, bo ten precedens z pewnością będzie zachętą dla innych. - Z jednej strony państwo boi się lawiny podobnych procesów, z drugiej - konieczności zrewidowania pamięci historycznej - mówi urzędnik Ministerstwa Sprawiedliwości. Francja niechętnie pozbywa się retuszu historii. Dopiero 11 lat temu prezydent Jacques Chirac publicznie przyznał, że Francja ponosi współodpowiedzialność za Holocaust. Debata nie potoczyła się jednak we właściwym kierunku, gros winy scedowano na rząd w Vichy, beatyfikowano niemal ruch oporu, a zwykłych Francuzów uznano za bohaterskie ofiary nazizmu. Zabrakło głębszej refleksji i szerszego spojrzenia. W ten sposób bezboleśnie dla francuskiej dumy narodowej zamknięto temat. Nie wypłacono kontrybucji wojennych, a procesów doczekali się jedynie polityczni kolaboranci z Vichy.
- Zarówno wtedy, jak i teraz mówi się głównie o skrajnej prawicy jako głównym siewcy antysemityzmu, rola skrajnej lewicy bywa przemilczana - uważa socjolog Alain Finkielkraut. Dziś piętnowany jest jedynie Jean-Marie Le Pen. Rzeczywisty antysemityzm młodych Arabów uważa się za delikatny temat, mimo że tylko w pierwszym kwartale tego roku zanotowano ponad 30 aktów antysemickich (w 2005 r. było ich 90), a władze Izraela wzywają swoich rodaków do opuszczania Francji.
- Dla przybyszów z Maghrebu francuscy Żydzi stali się przyczyną wszelkiego zła i obiektem nienawiści, a część zachodnich elit wciąż powtarza uwagi o polskim antysemityzmie, czyniąc kozła ofiarnego z Polski - mówi eurodeputowany Bogusław Sonik. Finkielkraut dodaje, że antysemityzm we Francji przybiera na sile nie tylko wśród Arabów. - Niezagojone rany z czasów wojny i brak poczucia winy wzmacniają antysemityzm - tłumaczy.
Komisja ds. przeszłości
Inaczej niż we Francji dyskusja toczy się w sąsiedniej Belgii. Choć dopiero obecny premier Guy Verhofstadt cztery lata temu przyznał, że władze jego kraju w czasie wojny były współodpowiedzialne za Holocaust, Belgowie sami zrobili remanent pamięci tuż po wojnie. Namówili do abdykacji króla Leopolda III ze względu na jego dwuznaczną rolę podczas wojny. Król oddał koronę swojemu synowi z pierwszego małżeństwa, a sam zamieszkał z drugą żoną Liliane w podbrukselskim pałacu. Właśnie Liliane, której ojciec - burmistrz Antwerpii - dał się poznać jako zdeklarowany nazista, wyrosła na czarną owcę rodziny królewskiej. Pamięć o tym jest żywa do dziś, dzieci królewskiej pary są uznawane za persona non grata, a po śmierci Liliane władze pozwoliły pałacykowi popaść w ruinę. W ten sposób jednak rozliczenie sięgnęło jedynie wierzchołka góry lodowej. A przecież w czasie wojny działało kilka legionów, głównie flamandzkich, złożonych z ochotników chcących walczyć po stronie Wehrmachtu.
Spośród 25 tys. Żydów deportowanych do obozów koncentracyjnych, przeżyło zaledwie 700 i niemała w tym "zasługa" Belgii. - Wielu Belgów, niestety, współpracowało z nazistami - powiedział Verhofstadt. Konsekwencją tego wyznania było porozumienie zawarte między rządem, bankami i towarzystwami ubezpieczeniowymi, na mocy którego potomkowie ofiar otrzymali 142 mln euro rekompensaty. Parlament belgijski powołał też komisję badającą udział administracji belgijskiej w Holocauście. Raport opublikowany kilka miesięcy temu nie wystawia Belgii chlubnego świadectwa. Choć władze lokalne w Brukseli odmówiły nakazu wprowadzenia żółtych gwiazd Dawida dla Żydów, wielu urzędników dobrowolnie denuncjowało kolegów żydowskiego pochodzenia.
Po wkroczeniu Wehrmachtu do Belgii w maju 1940 r. władze kraju aresztowały 5 tys. Żydów, którzy chcieli uciec do Francji. Wielu zostało wywiezionych do Auschwitz. Komisja zajęła się też postawą sędziów belgijskich, z których część po wojnie odmówiła potępienia represji przeciw Żydom. Frank Seberechts z belgijskiego Centre d'Etudes et de Documentation Guerre et Sociétés Contemporaines, które opracowało raport, ma mieszane uczucia. - Faktycznie wielu sędziów w procesach tuż po wojnie uniewinniało osoby wspierające Holocaust. Co z tego jednak, skoro większość z nich już nie żyje. Do kogo mamy się odwoływać? Do trupów? To, że udało nam się opublikować i rozpropagować raport, uważam za sukces - mówi. Gesty polityków niewiele mają jednak wspólnego ze sposobem myślenia zwykłych obywateli. Połowa belgijskich uczniów nie wie nawet, czym był proces norymberski, a prawie tyle samo sądzi, że Oskar Schindler był współpracownikiem Hitlera.
Początek oczyszczania
- Europa potrzebuje refleksji nad swoją historią, ale refleksji pogłębionej i nieobarczonej polityczną poprawnością. Refleksji nie da się zastąpić prymitywnym podziałem na złą prawicę i dobrą lewicę albo dobrych Francuzów i złych Niemców. To bolesny, ale niezbędny proces. Bez tego antysemityzm znów ukaże swoje mordercze oblicze - uważa filozof George Weigl. We Francji i Belgii to dopiero początek procesu oczyszczania. Znamienne, że toczy się on równolegle do dyskusji o błędach kolonializmu i grzechach powojennych. Belgia przoduje w braniu na siebie odpowiedzialności, premier Verhofstadt dostrzegł belgijską winę w rzezi w Ruandzie - grzech obojętności. Francja zaczyna się rozliczać z cieniem wojny w Algierii. A kandydat na prezydenta Francji Nicolas Sarkozy (węgierski Żyd) zapowiada bezpardonową walkę z antysemityzmem.
Więcej możesz przeczytać w 30/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.