W Polsce duże szanse na popularność ma uryning bądź toad licking, czyli lizanie ropuchy
Ledwo lipcowe słoneczko przypiekło, a już pojawił się nowy "-ing". Konkretnie homing. Ten homing w bieżącym sezonie bezpowrotnie wypiera clubbing. Clubbing to szwendanie się po burych piwnicach, gdzie małe piwo leją po 12 zł, zwłaszcza gdy piwnica jest "kultowa" (a pokażcie mi taką, która nie jest). Ale clubbing tego lata czeźnie pod naporem homingu. Zaś homing to to samo, co clubbing, tyle że we własnej chałupie z piwem po kursie aktualnej promocji w Tesco. Więc po co - spyta kto trzeźwy - ten cały raban z podmianą "-ingów"? Kto chce clubbować, szlaja się, jak szlajał, a kto woli homingować - kanapa czeka. Otóż, nie! Otóż, błąd! Bo podmiana "-ingów" to nie żadna okresowa ruchawka w popkulturze. To niezbywalny element - jak mawiano za systemu - tresury korporacyjnej. A że wszyscy zarabiamy na kieliszek chleba w Biedronce czy innym Aralu, więc tresura dotyczy nas jak najbardziej.
A tresura to coś znacznie powyżej stawienia się przy komputerze punkt siódma w śnieżnej koszuli i spodniach w kancik. Tresura to śmiertelna bladość, która spada na branch managera (po naszemu: starszy gałęziowy), bo zapomniał wczoraj obejrzeć na RTL meczu ulubionej drużyny pryncypała. Nie skomentuje zagrywek podczas zwyczajowej pogawędki w windzie, to najpierw przesuną go na gorsze miejsce na parkingu, a za tydzień posuną zza biurka. Tresura to zimny pot na czole road managera (po naszemu: starszy drogowy), któremu podczas wyjazdu integracyjnego firmy (a spróbuj nie pojechać!) uwiązali gumę do nogi, wystawili na krawędź i każą skakać. W imię integracji. A on, biedak, lęk wysokości łapie na własnej klatce schodowej. Ale już tłumaczy, że ten pot na czole to z podniecenia ("uwielbiam nowe wyzwania!"), przyzywa w duchu Częstochowską i skacze. Yes, to był ten moment! Okazał się trendy. Wykonał bungee jumping! Ocalił miejsce na parkingu i karierę. Łzy upokorzenia przełknie w samotności. Bo tak łatwo z pamięci nie wymaże, że okazał się pajacem na gumce. I żonie też się nie wyżali, bo ją interesuje tylko to futro, które w sumie pochodzi z tego skoku. I synowi też słowa nie piśnie, choć ze skoku sfinansuje mu studia.
Więc tylko my mu ocieramy tę wstydliwą łezkę. I już biegniemy z zestawem "-ingów" na zaś. Takich, co to na Zachodzie już lekko przechodzone, ale w naszej korporacyjnej tresurze mają wspaniałe widoki. Więc - my dear manager - szykuj się na taki tree sniffing, czyli wdychanie żywicznej woni, jaką wydzielają drzewa, oraz na kontemplowanie ich wyglądu. Trochę to pogańskie, ale średni personel finansowy toruńskie gazety rzadko biorą na papier.
A co my wiemy o takim uryningu? Tak modnym wśród elit brytyjskich z aktorką Sarah Miles na czele (grała w "Dotknięciu ręki" Zanussiego). Tam gwiazdy upijają się własnym moczem na umór. I to mimo iż tylko niektórzy eksperci są zdania, że wypity mocz likwiduje szok adaptacyjny u osób często przemieszczających się między strefami czasowymi. I tylko niektórzy potwierdzają, że leczy bezsenność. U nas uryning ma wszelkie szanse. Co najmniej takie jak toad licking, czyli lizanie ropuchy. A to na Zachodzie ważki prąd kulturowy. W prostej linii jest kontynuacją Woodstocku. Młodzi ludzie, spragnieni silniejszych wrażeń, odkryli, że gigantyczna australijska ropucha trzcinowa wydziela przez skórę płyn zwany bufoteniną, który u zażywającego powoduje całkiem obiecujące halucynacje. Tyle że aby go uzyskać, trzeba ropuchę - jak w bajce - polizać. To, że zdarzały się wypadki zalizania się na śmierć, o niczym nie stanowi. Przecież i bungee może się okazać za długie.
Z rozlicznych "-ingów" taki więcej ponadsezonowy wydaje się distressing. To wysoce przebojowa praktyka postarzania rzeczy świeżo kupionych, aby znać było na nich patynę czasu. Co ma naprowadzać na wniosek: to, co mamy, jest stare, nie jesteśmy nuworyszami. My nie kupujemy, my dziedziczymy. Tak jest o niebo bardziej elegancko. Amerykańskie snoby złuszczały tynk z sufitów, meble nadpalały kwasem, a dżinsy wycierały cegłą. Do niedawna załatwiała to za nas komuna gratis. Teraz nic tylko zakasać rękawy, łuszczyć i wypalać.
Na szczęście Zachód ma w ofercie jeden "-ing", który u nas może się przyjąć na jednym ślizgu. To wellie wanging. Szalenie popularny jak Anglia długa i szeroka, zwłaszcza na wystawnych imprezach charytatywnych. Jest to ni mniej, ni więcej rzut gumiakiem na odległość. Wellie wanging ma swoich mistrzów, swoje klasyczne gumiaki i swoją wierną publiczność. U nas - ze względu na obfitość tego obuwia - perspektywy są więcej niż świetlane. Zwłaszcza że gumiak można postarzyć (distressing!, distressing!). Manager, który odziedziczył gumiaki, a teraz rzuca nimi dla dobra tych, co nie odziedziczyli nic! Toż to polacking! Czysty polacking!
A tresura to coś znacznie powyżej stawienia się przy komputerze punkt siódma w śnieżnej koszuli i spodniach w kancik. Tresura to śmiertelna bladość, która spada na branch managera (po naszemu: starszy gałęziowy), bo zapomniał wczoraj obejrzeć na RTL meczu ulubionej drużyny pryncypała. Nie skomentuje zagrywek podczas zwyczajowej pogawędki w windzie, to najpierw przesuną go na gorsze miejsce na parkingu, a za tydzień posuną zza biurka. Tresura to zimny pot na czole road managera (po naszemu: starszy drogowy), któremu podczas wyjazdu integracyjnego firmy (a spróbuj nie pojechać!) uwiązali gumę do nogi, wystawili na krawędź i każą skakać. W imię integracji. A on, biedak, lęk wysokości łapie na własnej klatce schodowej. Ale już tłumaczy, że ten pot na czole to z podniecenia ("uwielbiam nowe wyzwania!"), przyzywa w duchu Częstochowską i skacze. Yes, to był ten moment! Okazał się trendy. Wykonał bungee jumping! Ocalił miejsce na parkingu i karierę. Łzy upokorzenia przełknie w samotności. Bo tak łatwo z pamięci nie wymaże, że okazał się pajacem na gumce. I żonie też się nie wyżali, bo ją interesuje tylko to futro, które w sumie pochodzi z tego skoku. I synowi też słowa nie piśnie, choć ze skoku sfinansuje mu studia.
Więc tylko my mu ocieramy tę wstydliwą łezkę. I już biegniemy z zestawem "-ingów" na zaś. Takich, co to na Zachodzie już lekko przechodzone, ale w naszej korporacyjnej tresurze mają wspaniałe widoki. Więc - my dear manager - szykuj się na taki tree sniffing, czyli wdychanie żywicznej woni, jaką wydzielają drzewa, oraz na kontemplowanie ich wyglądu. Trochę to pogańskie, ale średni personel finansowy toruńskie gazety rzadko biorą na papier.
A co my wiemy o takim uryningu? Tak modnym wśród elit brytyjskich z aktorką Sarah Miles na czele (grała w "Dotknięciu ręki" Zanussiego). Tam gwiazdy upijają się własnym moczem na umór. I to mimo iż tylko niektórzy eksperci są zdania, że wypity mocz likwiduje szok adaptacyjny u osób często przemieszczających się między strefami czasowymi. I tylko niektórzy potwierdzają, że leczy bezsenność. U nas uryning ma wszelkie szanse. Co najmniej takie jak toad licking, czyli lizanie ropuchy. A to na Zachodzie ważki prąd kulturowy. W prostej linii jest kontynuacją Woodstocku. Młodzi ludzie, spragnieni silniejszych wrażeń, odkryli, że gigantyczna australijska ropucha trzcinowa wydziela przez skórę płyn zwany bufoteniną, który u zażywającego powoduje całkiem obiecujące halucynacje. Tyle że aby go uzyskać, trzeba ropuchę - jak w bajce - polizać. To, że zdarzały się wypadki zalizania się na śmierć, o niczym nie stanowi. Przecież i bungee może się okazać za długie.
Z rozlicznych "-ingów" taki więcej ponadsezonowy wydaje się distressing. To wysoce przebojowa praktyka postarzania rzeczy świeżo kupionych, aby znać było na nich patynę czasu. Co ma naprowadzać na wniosek: to, co mamy, jest stare, nie jesteśmy nuworyszami. My nie kupujemy, my dziedziczymy. Tak jest o niebo bardziej elegancko. Amerykańskie snoby złuszczały tynk z sufitów, meble nadpalały kwasem, a dżinsy wycierały cegłą. Do niedawna załatwiała to za nas komuna gratis. Teraz nic tylko zakasać rękawy, łuszczyć i wypalać.
Na szczęście Zachód ma w ofercie jeden "-ing", który u nas może się przyjąć na jednym ślizgu. To wellie wanging. Szalenie popularny jak Anglia długa i szeroka, zwłaszcza na wystawnych imprezach charytatywnych. Jest to ni mniej, ni więcej rzut gumiakiem na odległość. Wellie wanging ma swoich mistrzów, swoje klasyczne gumiaki i swoją wierną publiczność. U nas - ze względu na obfitość tego obuwia - perspektywy są więcej niż świetlane. Zwłaszcza że gumiak można postarzyć (distressing!, distressing!). Manager, który odziedziczył gumiaki, a teraz rzuca nimi dla dobra tych, co nie odziedziczyli nic! Toż to polacking! Czysty polacking!
Więcej możesz przeczytać w 30/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.