Powieść postmodernistyczna, feministyczna, gejowska... Czy współczesna proza potrzebuje podobnych epitetów?
No i stało się. Prezes TVP Bronisław Wildstein powiedział stanowcze "nie" fundatorom Nagrody Literackiej Nike.
I to niemal w przeddzień finałowej gali, która planowana jest na najbliższą niedzielę. W efekcie zamiast tradycyjnej relacji na żywo w telewizji publicznej czeka nas dwudziestodwuminutowa retransmisja w Polsacie, w poniedziałek, pomiędzy 761. odcinkiem serialu "Samo życie" a filmem sensacyjnym "Ja, szpieg". Moim zdaniem, jurorzy się zemszczą i książką roku okrzykną "prozę gejowską" Michała Witkowskiego. A już na pewno zignorują kandydaturę Eustachego Rylskiego, który w gronie siedmiu nominowanych twórców wyróżnia się nielewomyślnością.
Czymże jest jednak dyskomfort jurorów wobec rozpaczy polityków, dla których coroczna uroczystość w Teatrze Stanisławowskim była szansą na okazanie przed kamerami nieprzeciętnej erudycji? Aleksander Kwaśniewski już nigdy nie zrecenzuje poezji Stanisława Barańczaka słowami: "Znakomita książka wybitnego intelektualisty", ani nie wyzna, że wiersze Julii Hartwig "zawsze go wzruszają", a Kazimierz Kutz nie powie Dorocie Masłowskiej, że gdyby nie był w swoim wieku, toby się w niej zakochał. Chyba że Wildstein naprawdę wyleci z TVP i politykom znów będzie się opłacało przychodzić na galę.
A wracając do Witkowskiego, który nie protestuje, gdy jego "Lubiewo" określane jest mianem "prozy gejowskiej", czy nie mają Państwo wrażenia, że z naszą literaturą dzieje się ostatnio coś dziwnego? Do niedawna pisarze jak ognia bali się łatek przyszywanych ich twórczości przez krytyków. Dzisiaj cieszą się, gdy wydawca przyszywa je do okładek książek. Masłowska to podobno autorka "pierwszej polskiej powieści dresiarskiej", Sławomir Shuty napisał "powieść antykonsumpcyjną", Piotr Czerski stworzył "krytyczną minipowieść o tzw. Pokoleniu Dżej Pi Tu, a Agnieszka Drotkiewicz próbowała uwieść salon "prozą clubbingową". Jeśli dodamy do tego wcześniejszy przypadek "Panny Nikt" Tomka Tryzny, uznanej przez Czesława Miłosza za "pierwszą polską powieść postmodernistyczną", oraz rozpoznany już w latach 90. XX wieku nurt "prozy feministycznej", okaże się, że współczesna literatura chwyta się epitetów jak tonący brzytwy. Tylko czekać, aż pojawią się powieści hiphopowe, blogowe, antyglobalistyczne czy ekologiczne.
Z czego wynika zjawisko ćwiartowania literatury na wiele odrębnych gatunków i pakowania ich w folię z reklamową naklejką? Niewątpliwie dla wielu odbiorców proza jest dziś towarem jak każdy inny. Najlepiej sprzedaje się to, co szybko i łatwo daje się zidentyfikować. Ale przyczyny zjawiska należą nie tylko do sfery rynku. Po 1989 r. literatura przestała być wspólną sprawą całej inteligencji. Dla pisarzy i krytyków demokracja przygotowała rolę sympatycznych hobbystów. Żeby odzyskać popularność, należało więc znaleźć protezę, która - choć na chwilę - uczyniłaby z konkretnych powieści przedmiot publicznej debaty. Dawniej książki automatycznie wpisywały się w kontekst polityczny. Przed wojną wszyscy mówili o kształcie państwa, więc mówili też o Żeromskim czy Kaden-Bandrowskim. W komunizmie szeptaliśmy o wolności, więc po cichu rozmawialiśmy też o Mackiewiczu, Bobkowskim czy Konwickim. W III RP kultura uległa jednak daleko idącej atomizacji - "wielką ideę" zastąpiło wiele spraw modnych.
Jak ta tendencja wpływa na kondycję literatury? Obawiam się, że podobnie jak siłowe treningi wpłynęły na naszych piłkarzy przed niemieckim mundialem. Ponieważ autorzy próbują szczęścia w konkretnej kategorii, zamykają się w pewnym sensie na całość świata. Grają na jednej strunie, nie potrzebują inspiracji metafizyką czy wielowątkowej struktury, by sportretować środowisko gejów albo przemoc w rodzinie. Proza staje się dziedziną specjalistyczną, przeznaczoną głównie dla znawców tematu. Niekiedy prowadzi to do groteskowego wynaturzenia sposobu mówienia o literaturze, jak w wypadku gender studies, polegających na odczytywaniu ukrytego w tekstach pierwiastka płciowości jako siły sprawczej. Można, rzecz jasna, dla osobistej satysfakcji szukać podtekstów homoseksualnych u Erazma z Rotterdamu, jednak nie wydaje się, by miało to cokolwiek wspólnego już nie tylko z literaturoznawstwem, ale i ze zdrowym rozsądkiem.
Ponieważ nagroda Nike jest dla mnie symbolem takiej ćwierćliteratury, gorąco popieram decyzję prezesa Wildsteina o wycofaniu kamer TVP z Teatru Stanisławowskiego. Dzięki temu w niedzielny wieczór spokojnie obejrzę z żoną program "Warto rozmawiać", a nazajutrz - w porze wiadomej retransmisji - poczytam jakąś pełnokrwistą powieść. Medialne święto lewomyślnych twórców interesuje mnie średnio. Poza tym nie mam Polsatu.
Fot: Z. Furman
Ilustracja: D. Krupa
I to niemal w przeddzień finałowej gali, która planowana jest na najbliższą niedzielę. W efekcie zamiast tradycyjnej relacji na żywo w telewizji publicznej czeka nas dwudziestodwuminutowa retransmisja w Polsacie, w poniedziałek, pomiędzy 761. odcinkiem serialu "Samo życie" a filmem sensacyjnym "Ja, szpieg". Moim zdaniem, jurorzy się zemszczą i książką roku okrzykną "prozę gejowską" Michała Witkowskiego. A już na pewno zignorują kandydaturę Eustachego Rylskiego, który w gronie siedmiu nominowanych twórców wyróżnia się nielewomyślnością.
Czymże jest jednak dyskomfort jurorów wobec rozpaczy polityków, dla których coroczna uroczystość w Teatrze Stanisławowskim była szansą na okazanie przed kamerami nieprzeciętnej erudycji? Aleksander Kwaśniewski już nigdy nie zrecenzuje poezji Stanisława Barańczaka słowami: "Znakomita książka wybitnego intelektualisty", ani nie wyzna, że wiersze Julii Hartwig "zawsze go wzruszają", a Kazimierz Kutz nie powie Dorocie Masłowskiej, że gdyby nie był w swoim wieku, toby się w niej zakochał. Chyba że Wildstein naprawdę wyleci z TVP i politykom znów będzie się opłacało przychodzić na galę.
A wracając do Witkowskiego, który nie protestuje, gdy jego "Lubiewo" określane jest mianem "prozy gejowskiej", czy nie mają Państwo wrażenia, że z naszą literaturą dzieje się ostatnio coś dziwnego? Do niedawna pisarze jak ognia bali się łatek przyszywanych ich twórczości przez krytyków. Dzisiaj cieszą się, gdy wydawca przyszywa je do okładek książek. Masłowska to podobno autorka "pierwszej polskiej powieści dresiarskiej", Sławomir Shuty napisał "powieść antykonsumpcyjną", Piotr Czerski stworzył "krytyczną minipowieść o tzw. Pokoleniu Dżej Pi Tu, a Agnieszka Drotkiewicz próbowała uwieść salon "prozą clubbingową". Jeśli dodamy do tego wcześniejszy przypadek "Panny Nikt" Tomka Tryzny, uznanej przez Czesława Miłosza za "pierwszą polską powieść postmodernistyczną", oraz rozpoznany już w latach 90. XX wieku nurt "prozy feministycznej", okaże się, że współczesna literatura chwyta się epitetów jak tonący brzytwy. Tylko czekać, aż pojawią się powieści hiphopowe, blogowe, antyglobalistyczne czy ekologiczne.
Z czego wynika zjawisko ćwiartowania literatury na wiele odrębnych gatunków i pakowania ich w folię z reklamową naklejką? Niewątpliwie dla wielu odbiorców proza jest dziś towarem jak każdy inny. Najlepiej sprzedaje się to, co szybko i łatwo daje się zidentyfikować. Ale przyczyny zjawiska należą nie tylko do sfery rynku. Po 1989 r. literatura przestała być wspólną sprawą całej inteligencji. Dla pisarzy i krytyków demokracja przygotowała rolę sympatycznych hobbystów. Żeby odzyskać popularność, należało więc znaleźć protezę, która - choć na chwilę - uczyniłaby z konkretnych powieści przedmiot publicznej debaty. Dawniej książki automatycznie wpisywały się w kontekst polityczny. Przed wojną wszyscy mówili o kształcie państwa, więc mówili też o Żeromskim czy Kaden-Bandrowskim. W komunizmie szeptaliśmy o wolności, więc po cichu rozmawialiśmy też o Mackiewiczu, Bobkowskim czy Konwickim. W III RP kultura uległa jednak daleko idącej atomizacji - "wielką ideę" zastąpiło wiele spraw modnych.
Jak ta tendencja wpływa na kondycję literatury? Obawiam się, że podobnie jak siłowe treningi wpłynęły na naszych piłkarzy przed niemieckim mundialem. Ponieważ autorzy próbują szczęścia w konkretnej kategorii, zamykają się w pewnym sensie na całość świata. Grają na jednej strunie, nie potrzebują inspiracji metafizyką czy wielowątkowej struktury, by sportretować środowisko gejów albo przemoc w rodzinie. Proza staje się dziedziną specjalistyczną, przeznaczoną głównie dla znawców tematu. Niekiedy prowadzi to do groteskowego wynaturzenia sposobu mówienia o literaturze, jak w wypadku gender studies, polegających na odczytywaniu ukrytego w tekstach pierwiastka płciowości jako siły sprawczej. Można, rzecz jasna, dla osobistej satysfakcji szukać podtekstów homoseksualnych u Erazma z Rotterdamu, jednak nie wydaje się, by miało to cokolwiek wspólnego już nie tylko z literaturoznawstwem, ale i ze zdrowym rozsądkiem.
Ponieważ nagroda Nike jest dla mnie symbolem takiej ćwierćliteratury, gorąco popieram decyzję prezesa Wildsteina o wycofaniu kamer TVP z Teatru Stanisławowskiego. Dzięki temu w niedzielny wieczór spokojnie obejrzę z żoną program "Warto rozmawiać", a nazajutrz - w porze wiadomej retransmisji - poczytam jakąś pełnokrwistą powieść. Medialne święto lewomyślnych twórców interesuje mnie średnio. Poza tym nie mam Polsatu.
Fot: Z. Furman
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 39/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.