Dżalaluddin Hakkani wygnał z Afganistanu Rosjan, a teraz zagraża wojskom Zachodu
Wzywam sojusz do solidarności. Kraje członkowskie powinny się wywiązywać ze swoich zobowiązań - mówił w BBC Radio 4 Jaap de Hoop Scheffer, sekretarz generalny NATO, próbując zorganizować posiłki dla zagrożonej operacji w Afganistanie. Ten apel zabrzmiał rozpaczliwie w ustach szefa najpotężniejszego sojuszu militarno-politycznego świata. I, jeśli nie liczyć polskiej deklaracji wysłania w przyszłym roku 1000 żołnierzy, pozostał bez echa. Tymczasem polski kontyngent to zaledwie jedna trzecia tego, co głównodowodzący siłami NATO gen. James Jones uważa za minimum do zapanowania nad sytuacją w Afganistanie.
Sojusz przejął od USA misję w kraju, który służył za przykład sukcesu Zachodu w walce z wojującym islamem. Dziś okazuje się, że NATO stanęło w obliczu największego starcia lądowego w swojej historii. W ciągu kilku tygodni walk na opanowanym przez talibów południu Afganistanu poleg-ło ponad 50 żołnierzy. To niewiele w porównaniu
z jatką, którą urządzają w Iraku rebelianci. - W Iraku stacjonuje ponad 100 tys. obcych żołnierzy, można ich zabijać na każdym rogu ulicy, w Afganistanie jest ich tylko 20 tys. i rzadko opuszczają ufortyfikowane bazy, dlatego liczba ofiar jest mniejsza - twierdzi Siraj Hakkani, prominentna postać talibskiego podziemia. Jego ojciec, Dżalaluddin Hakkani, jest głównym architektem ostatnich sukcesów talibów w walce z siłami koalicji.
Zły, brzydki i brzydszy
W Afganistanie mówi się o nich junta. Jednooki mułła Omar, jednonogi mułła Dadullah i Dżalaluddin Hakkani tworzą triumwirat, który może odwrócić bieg wydarzeń w Afganistanie. Omar jest przywódcą i ideologiem talibów, Dadullah to znany z bezwzględności i dyplomatycznych talentów zausznik Omara, a Hakkani to przywódca mudżahedinów, owiany legendą bohatera, który wypędził Sowietów z kraju. Postawienie tego ostatniego na czele odradzającej się afgańskiej irredenty było fatalną wiadomością dla dowództwa sił koalicyjnych w Kabulu. Hakkani jest niezwykle popularny wśród rodaków, bo w przeciwieństwie do innych komendantów z czasów wojny z Rosjanami nigdy się nie splamił chciwością i żądzą władzy.
Pamięta się go jako człowieka, który zdobył Chost, pierwsze miasto odebrane przez mudżahedinów prosowieckiemu reżimowi. Był pierwszym ważnym komendantem antysowieckiej partyzantki, który dobrowolnie się przyłączył do talibów. Hakkani ma dobre kontakty z pakistańskim wywiadem. Jest też blisko saudyjskich petrodolarów, bez których globalny dżihad byłby zaledwie buntem garstki bosonogich fanatyków. Jedna z jego żon wywodzi się z saudyjskiego rodu królewskiego, a bliskim przyjacielem z czasów antyrosyjskiego oporu jest dawny emisariusz saudyjski w Afganistanie Osama bin Laden. To Hakkaniemu Osama i jego arabscy bojownicy zawdzięczają przetrwanie amerykańskiej inwazji. W grudniu 2001 r., gdy talibowie cofali się pod naporem amerykańskich nalotów i ofensywy Sojuszu Północnego, Hakkani zaoferował uciekającym z Tora Bora terrorystom azyl w pakistańskim Waziristanie.
Tuż po obaleniu mułły Omara pakistański wywiad namawiał Hakkaniego, by został prezydentem Afganistanu. Odmówił. Kolejna propozycja padła rok temu, gdy stało się jasne, że prezydent Hamid Karzaj nie ma ani dość siły, ani autorytetu, by zaprowadzić pokój i porządek w kraju. Hakkaniego mamiono stanowiskiem premiera, ale komendanta nie przekonało nawet aresztowanie jego brata Ibrahima i jednego z jego synów Iszaka, który do dziś gnije w pakistańskim więzieniu. Zamiast kierowaniem rządem, którego władza kończy się na rogatkach Kabulu, Hakkani zajął się tym, na czym zna się najlepiej, czyli organizowaniem masowego oporu przeciw okupacji.
Droga donikąd
- Nie należy uważać talibów za potężniejszych, niż są, rebelię tworzą też narkotykowe kartele i lokalni watażkowie - mówił na niedawnym szczycie OBWE w Wiedniu głównodowodzący NATO gen. James Jones. Hakkani dowodzi dziś armią, której zasięg wykracza poza kręgi studentów szkół koranicznych i ochotników z zagranicy, gotowych oddać życie w walce z niewiernymi. Szeregi rebeliantów zasilają setki sfrustrowanych brakiem pracy i perspektyw Afgańczyków. Za służbę dla talibów dostają 200 dolarów miesięcznie plus premię za osiągnięcia na polu bitwy. To solidny zastrzyk gotówki w kraju, gdzie bezrobocie sięga 50 proc., tylko 6 proc. populacji ma dostęp do prądu, ponad połowa żyje poniżej progu ubóstwa, a 63 proc. nie umie pisać ani czytać. Pięć lat po złożeniu pierwszych obietnic odbudowy kraju jedynym ich efektem poza Kabulem jest otwarta z pompą szosa łącząca stolicę z Kandaharem. To droga donikąd. Nie chodzi tylko o aktywność talibów w Kandaharze, ale także o to, że wykonana na amerykańskie zlecenie przez tureckich i indyjskich podwykonawców szosa jest kiepską wąską drogą bez pobocza, której nawierzchnia nie przetrzymała pierwszej zimy i dziś, podobnie jak cały Afganistan, nadaje się do kapitalnego remontu.
Nic więc dziwnego, że autorytet Hakkaniego i pieniądze mułły Omara otwierają talibom prowincje, w których fanatycy nie byli dotychczas mile widziani: od Heratu na zachodzie po Logar i Laghman na wschodzie. Sprawujący tam niepodzielną władzę plemienni przywódcy formalnie uznają zwierzchność prezydenta Karzaja. W rzeczywistości nie robią nic lub prawie nic, by powstrzymać infiltrację podległych sobie terenów przez ludzi Hakkaniego, którym udało się poszerzyć strefę wpływów poza tradycyjny bastion mułły Omara w położonych na południu i południowym wschodzie prowincjach Helmand, Kandahar, Zabul, Paktia i Paktika.
Do współpracy wciągnięto nawet Gulbuddina Hekmatyara. Były premier i weteran walk z Rosjanami kontroluje znaczną część lukratywnego rynku produkcji opium, który pokrywa 90 proc. światowego zapotrzebowania i tworzy prawie połowę afgańskiego PKB. Siły okupacyjne przystąpiły energicznie do zwalczania upraw maku, słusznie zwracając uwagę, że stanowią one podstawę finansowania grup rebelianckich. W ślad za tym nie poszły jednak nakłady na rozwój alternatywnych upraw. Setki tysięcy Afgańczyków, dla których uprawa maku jest podstawą egzystencji, wolały się oddać pod ochronę talibów, niż utracić jedyne źródło utrzymania.
Gorzej niż w Iraku
Jeszcze wiosną podjazdowa wojna talibów - wystrzeliwane na oślep rakiety czy pułapki konstruowane ze starych rosyjskich min - nie sprawiała siłom NATO wielkich problemów. Jednak pewnej majowej nocy amerykańscy marines patrolujący górską dolinę Deh Chopan wpadli w świetnie przygotowaną zasadzkę z użyciem ręcznych wyrzutni rakietowych i broni maszynowej. W kilka chwil rannych zostało sześciu żołnierzy. Dwóch straciło nogi, dwaj inni byli w tak ciężkim stanie, że trzeba ich było ewakuować do szpitala w Niemczech. Wezwane na pomoc lotnictwo obróciło okolicę w perzynę, a na miejscu znaleziono kilkadziesiąt ciał, wśród których zidentyfikowano zarówno bojowników wiernych Hakkaniemu, jak i zaprawionych w walkach z niewiernymi islamskich bojowników z Kaszmiru, Czeczenii i Iraku.
Atak zapoczątkował ofensywę talibów na skalę nie spotykaną od czasu obalenia ich reżimu. Od prowincji Chost, Paktia i Paktika na wschodzie, przez Kandahar i Helmand na południu, po Farah na zachodzie kraju świetnie uzbrojone i wyszkolone oddziały talibów ruszyły do ataku na miasta i miasteczka będące ostoją sił rządowych. Unikający dotychczas otwartej konfrontacji bojownicy nie wahali się przed szturmowaniem ufortyfikowanych baz najemników, którzy wspomagają siły NATO w Afganistanie. Na południu, w prowincjach Helmand i Kandahar, w ręce talibów wpadały kolejne okręgi. Wojska NATO co prawda szybko wypierają talibów, ale nie są w stanie utrzymać stanu posiadania. Sześciotysięczny korpus brytyjsko-kanadyjski operuje na południu na obszarze prawie 40 tys. km?. Bez wsparcia jest w stanie kontrolować tylko kilka głównych punktów regionu. Przepędzani z Kandaharu i Helmandu bojownicy pojawili się ostatnio w graniczącej z Iranem prowincji Farah, do tej pory uważanej za spokojny region. NATO ma w tym rejonie zaledwie półtora tysiąca żołnierzy. Kilka dni temu kilkuset bojowników opanowało miasto Bakwa
i trzeba było kilku godzin i ściągnięcia posiłków, by wyprzeć ich na pustynię. - Sytuacja jest teraz gorsza niż w Iraku - ogłosił Ed Butler, dowódca brytyjskiego kontyngentu w Afganistanie. Gordon O'Connor, kanadyjski minister obrony, który wizytował niedawno kanadyjski kontyngent walczący z armią Dżalaluddina Hakkaniego, powiedział wprost: nie jesteśmy w stanie ich wyeliminować.
Klub dyskusyjny
Ofensywa talibów nieprzypadkowo zbiegła się ze stopniowym wycofywaniem się USA z Afganistanu i przejęciem odpowiedzialności przez NATO. W przededniu wyborów do Kongresu amerykańska administracja musi pokazać wyborcom, że wojna z terroryzmem przynosi efekty, które pozwalają na powrót części żołnierzy do domu. NATO zmaga się z paraliżem decyzyjnym, pogłębianym przez otwartą niechęć europejskiej opinii publicznej do wojny z islamskim ekstremizmem.
Pięć lat po rozpoczęciu wojny z terroryzmem, w którą część krajów NATO jest zaangażowana, widać wyczerpanie zbyt szczupłych i nadmiernie rozproszonych sił. Apel sekretarza generalnego NATO Scheffera pozostał bez echa, jeśli nie liczyć polskiej deklaracji, która nie jest przecież niczym nowym, bo powiększenie naszego kontyngentu w Afganistanie było od dawna planowane.
Misja afgańska miała pokazać, jak zaprojektowany do zimnowojennych zmagań połowy XX wieku pakt przystosowuje się do wymogów wojny z terroryzmem XXI wieku. Sojusz ciągle pozostaje klubem dyskusyjnym, niezdolnym do szybkiego działania. Gdy na planowanym na koniec września szczycie sojuszu w Słowenii członkowie NATO będą dyskutować o sensowności wysyłania posiłków do Afganistanu, Dżalaluddin Hakkani będzie atakował konwoje i szlaki transportowe sił międzynarodowych, tak jak robił to w czasach sowieckiej okupacji, a jego dziadowie w czasie interwencji brytyjskiej. Wiele wskazuje więc na to, że przed zimą talibowie, których jeszcze niedawno uważano za niedobitków ukrywających się w jaskiniach afgańsko-pakistańskiego pogranicza, będą kontrolować większość południowo-wschodniego Afganistanu.
Sojusz przejął od USA misję w kraju, który służył za przykład sukcesu Zachodu w walce z wojującym islamem. Dziś okazuje się, że NATO stanęło w obliczu największego starcia lądowego w swojej historii. W ciągu kilku tygodni walk na opanowanym przez talibów południu Afganistanu poleg-ło ponad 50 żołnierzy. To niewiele w porównaniu
z jatką, którą urządzają w Iraku rebelianci. - W Iraku stacjonuje ponad 100 tys. obcych żołnierzy, można ich zabijać na każdym rogu ulicy, w Afganistanie jest ich tylko 20 tys. i rzadko opuszczają ufortyfikowane bazy, dlatego liczba ofiar jest mniejsza - twierdzi Siraj Hakkani, prominentna postać talibskiego podziemia. Jego ojciec, Dżalaluddin Hakkani, jest głównym architektem ostatnich sukcesów talibów w walce z siłami koalicji.
Zły, brzydki i brzydszy
W Afganistanie mówi się o nich junta. Jednooki mułła Omar, jednonogi mułła Dadullah i Dżalaluddin Hakkani tworzą triumwirat, który może odwrócić bieg wydarzeń w Afganistanie. Omar jest przywódcą i ideologiem talibów, Dadullah to znany z bezwzględności i dyplomatycznych talentów zausznik Omara, a Hakkani to przywódca mudżahedinów, owiany legendą bohatera, który wypędził Sowietów z kraju. Postawienie tego ostatniego na czele odradzającej się afgańskiej irredenty było fatalną wiadomością dla dowództwa sił koalicyjnych w Kabulu. Hakkani jest niezwykle popularny wśród rodaków, bo w przeciwieństwie do innych komendantów z czasów wojny z Rosjanami nigdy się nie splamił chciwością i żądzą władzy.
Pamięta się go jako człowieka, który zdobył Chost, pierwsze miasto odebrane przez mudżahedinów prosowieckiemu reżimowi. Był pierwszym ważnym komendantem antysowieckiej partyzantki, który dobrowolnie się przyłączył do talibów. Hakkani ma dobre kontakty z pakistańskim wywiadem. Jest też blisko saudyjskich petrodolarów, bez których globalny dżihad byłby zaledwie buntem garstki bosonogich fanatyków. Jedna z jego żon wywodzi się z saudyjskiego rodu królewskiego, a bliskim przyjacielem z czasów antyrosyjskiego oporu jest dawny emisariusz saudyjski w Afganistanie Osama bin Laden. To Hakkaniemu Osama i jego arabscy bojownicy zawdzięczają przetrwanie amerykańskiej inwazji. W grudniu 2001 r., gdy talibowie cofali się pod naporem amerykańskich nalotów i ofensywy Sojuszu Północnego, Hakkani zaoferował uciekającym z Tora Bora terrorystom azyl w pakistańskim Waziristanie.
Tuż po obaleniu mułły Omara pakistański wywiad namawiał Hakkaniego, by został prezydentem Afganistanu. Odmówił. Kolejna propozycja padła rok temu, gdy stało się jasne, że prezydent Hamid Karzaj nie ma ani dość siły, ani autorytetu, by zaprowadzić pokój i porządek w kraju. Hakkaniego mamiono stanowiskiem premiera, ale komendanta nie przekonało nawet aresztowanie jego brata Ibrahima i jednego z jego synów Iszaka, który do dziś gnije w pakistańskim więzieniu. Zamiast kierowaniem rządem, którego władza kończy się na rogatkach Kabulu, Hakkani zajął się tym, na czym zna się najlepiej, czyli organizowaniem masowego oporu przeciw okupacji.
Droga donikąd
- Nie należy uważać talibów za potężniejszych, niż są, rebelię tworzą też narkotykowe kartele i lokalni watażkowie - mówił na niedawnym szczycie OBWE w Wiedniu głównodowodzący NATO gen. James Jones. Hakkani dowodzi dziś armią, której zasięg wykracza poza kręgi studentów szkół koranicznych i ochotników z zagranicy, gotowych oddać życie w walce z niewiernymi. Szeregi rebeliantów zasilają setki sfrustrowanych brakiem pracy i perspektyw Afgańczyków. Za służbę dla talibów dostają 200 dolarów miesięcznie plus premię za osiągnięcia na polu bitwy. To solidny zastrzyk gotówki w kraju, gdzie bezrobocie sięga 50 proc., tylko 6 proc. populacji ma dostęp do prądu, ponad połowa żyje poniżej progu ubóstwa, a 63 proc. nie umie pisać ani czytać. Pięć lat po złożeniu pierwszych obietnic odbudowy kraju jedynym ich efektem poza Kabulem jest otwarta z pompą szosa łącząca stolicę z Kandaharem. To droga donikąd. Nie chodzi tylko o aktywność talibów w Kandaharze, ale także o to, że wykonana na amerykańskie zlecenie przez tureckich i indyjskich podwykonawców szosa jest kiepską wąską drogą bez pobocza, której nawierzchnia nie przetrzymała pierwszej zimy i dziś, podobnie jak cały Afganistan, nadaje się do kapitalnego remontu.
Nic więc dziwnego, że autorytet Hakkaniego i pieniądze mułły Omara otwierają talibom prowincje, w których fanatycy nie byli dotychczas mile widziani: od Heratu na zachodzie po Logar i Laghman na wschodzie. Sprawujący tam niepodzielną władzę plemienni przywódcy formalnie uznają zwierzchność prezydenta Karzaja. W rzeczywistości nie robią nic lub prawie nic, by powstrzymać infiltrację podległych sobie terenów przez ludzi Hakkaniego, którym udało się poszerzyć strefę wpływów poza tradycyjny bastion mułły Omara w położonych na południu i południowym wschodzie prowincjach Helmand, Kandahar, Zabul, Paktia i Paktika.
Do współpracy wciągnięto nawet Gulbuddina Hekmatyara. Były premier i weteran walk z Rosjanami kontroluje znaczną część lukratywnego rynku produkcji opium, który pokrywa 90 proc. światowego zapotrzebowania i tworzy prawie połowę afgańskiego PKB. Siły okupacyjne przystąpiły energicznie do zwalczania upraw maku, słusznie zwracając uwagę, że stanowią one podstawę finansowania grup rebelianckich. W ślad za tym nie poszły jednak nakłady na rozwój alternatywnych upraw. Setki tysięcy Afgańczyków, dla których uprawa maku jest podstawą egzystencji, wolały się oddać pod ochronę talibów, niż utracić jedyne źródło utrzymania.
Gorzej niż w Iraku
Jeszcze wiosną podjazdowa wojna talibów - wystrzeliwane na oślep rakiety czy pułapki konstruowane ze starych rosyjskich min - nie sprawiała siłom NATO wielkich problemów. Jednak pewnej majowej nocy amerykańscy marines patrolujący górską dolinę Deh Chopan wpadli w świetnie przygotowaną zasadzkę z użyciem ręcznych wyrzutni rakietowych i broni maszynowej. W kilka chwil rannych zostało sześciu żołnierzy. Dwóch straciło nogi, dwaj inni byli w tak ciężkim stanie, że trzeba ich było ewakuować do szpitala w Niemczech. Wezwane na pomoc lotnictwo obróciło okolicę w perzynę, a na miejscu znaleziono kilkadziesiąt ciał, wśród których zidentyfikowano zarówno bojowników wiernych Hakkaniemu, jak i zaprawionych w walkach z niewiernymi islamskich bojowników z Kaszmiru, Czeczenii i Iraku.
Atak zapoczątkował ofensywę talibów na skalę nie spotykaną od czasu obalenia ich reżimu. Od prowincji Chost, Paktia i Paktika na wschodzie, przez Kandahar i Helmand na południu, po Farah na zachodzie kraju świetnie uzbrojone i wyszkolone oddziały talibów ruszyły do ataku na miasta i miasteczka będące ostoją sił rządowych. Unikający dotychczas otwartej konfrontacji bojownicy nie wahali się przed szturmowaniem ufortyfikowanych baz najemników, którzy wspomagają siły NATO w Afganistanie. Na południu, w prowincjach Helmand i Kandahar, w ręce talibów wpadały kolejne okręgi. Wojska NATO co prawda szybko wypierają talibów, ale nie są w stanie utrzymać stanu posiadania. Sześciotysięczny korpus brytyjsko-kanadyjski operuje na południu na obszarze prawie 40 tys. km?. Bez wsparcia jest w stanie kontrolować tylko kilka głównych punktów regionu. Przepędzani z Kandaharu i Helmandu bojownicy pojawili się ostatnio w graniczącej z Iranem prowincji Farah, do tej pory uważanej za spokojny region. NATO ma w tym rejonie zaledwie półtora tysiąca żołnierzy. Kilka dni temu kilkuset bojowników opanowało miasto Bakwa
i trzeba było kilku godzin i ściągnięcia posiłków, by wyprzeć ich na pustynię. - Sytuacja jest teraz gorsza niż w Iraku - ogłosił Ed Butler, dowódca brytyjskiego kontyngentu w Afganistanie. Gordon O'Connor, kanadyjski minister obrony, który wizytował niedawno kanadyjski kontyngent walczący z armią Dżalaluddina Hakkaniego, powiedział wprost: nie jesteśmy w stanie ich wyeliminować.
Klub dyskusyjny
Ofensywa talibów nieprzypadkowo zbiegła się ze stopniowym wycofywaniem się USA z Afganistanu i przejęciem odpowiedzialności przez NATO. W przededniu wyborów do Kongresu amerykańska administracja musi pokazać wyborcom, że wojna z terroryzmem przynosi efekty, które pozwalają na powrót części żołnierzy do domu. NATO zmaga się z paraliżem decyzyjnym, pogłębianym przez otwartą niechęć europejskiej opinii publicznej do wojny z islamskim ekstremizmem.
Pięć lat po rozpoczęciu wojny z terroryzmem, w którą część krajów NATO jest zaangażowana, widać wyczerpanie zbyt szczupłych i nadmiernie rozproszonych sił. Apel sekretarza generalnego NATO Scheffera pozostał bez echa, jeśli nie liczyć polskiej deklaracji, która nie jest przecież niczym nowym, bo powiększenie naszego kontyngentu w Afganistanie było od dawna planowane.
Misja afgańska miała pokazać, jak zaprojektowany do zimnowojennych zmagań połowy XX wieku pakt przystosowuje się do wymogów wojny z terroryzmem XXI wieku. Sojusz ciągle pozostaje klubem dyskusyjnym, niezdolnym do szybkiego działania. Gdy na planowanym na koniec września szczycie sojuszu w Słowenii członkowie NATO będą dyskutować o sensowności wysyłania posiłków do Afganistanu, Dżalaluddin Hakkani będzie atakował konwoje i szlaki transportowe sił międzynarodowych, tak jak robił to w czasach sowieckiej okupacji, a jego dziadowie w czasie interwencji brytyjskiej. Wiele wskazuje więc na to, że przed zimą talibowie, których jeszcze niedawno uważano za niedobitków ukrywających się w jaskiniach afgańsko-pakistańskiego pogranicza, będą kontrolować większość południowo-wschodniego Afganistanu.
Więcej możesz przeczytać w 39/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.